Podróże po Stanach
Plan na ten pierwszy dzień był prosty: wsiąść
w Łodzi pod blokiem w naszego niezbyt udanego Matiza i dotrzeć do hotelu Knigts
Inn w Los Angeles, przy Temple Street. Po drodze miały być: Warszawa, Paryż i
dwa loty liniami Air France, start z Warszawy o 7:05.
Cała podróż samolotowa wliczając przesiadkę w
Paryżu przewidziana była na 15 godzin i 5 minut. Gdyby nie różnica czasu,
bylibyśmy na miejscu dopiero o 22:10, ale lecąc do Los Angeles zyskuje się dziewięć
godzin. Żeby jechać do Warszawy bezstresowo, wstaliśmy o godzinie 1:00, tak aby
na lotnisku być o 4:30. Jechaliśmy na lotnisko własnym samochodem, bo wcześnie
rano pociągi pomiędzy Łodzią a Warszawą nie kursują. Autostrady pomiędzy Łodzią
i Warszawą jeszcze wówczas nie było. W Warszawie w czasie odprawy otrzymaliśmy
karty pokładowe na obydwa rejsy. Lotnisko pracowało normalnie, nikt nie
strajkował – ani piloci, ani inna obsługa naziemna, nikt nie zostawił bagażu
bez opieki i nie musiała być zarządzona ewakuacja pasażerów, nie było mgły ani
silnego wiatru, a samolot stał już przy „rękawie”. Początek był więc
obiecujący. Lot zaczął się zgodnie z planem - bez opóźnień i był spokojny.
Obsługa była miła, posiłek smaczny, komunikaty były w języku francuskim,
angielskim, a niektóre również po polsku. Samolot wylądował jakoś wcześnie,
więc mieliśmy nadzieję, że będziemy mieli trochę dodatkowego czasu na
przesiadkę. Ale lotnisko de Gaulle’a jest ogromne. Samolot po wylądowaniu
jechał i jechał – bez końca, przejeżdżaliśmy wzdłuż dróg, pod wiaduktami,
wzdłuż budynków terminali, ale tego naszego „przystanku” wciąż nie było. W
końcu bez opóźnienia dobiliśmy na miejsce i pędziliśmy się przesiadać. Możemy
stwierdzić, że 1:10 minut to nie jest dużo czasu na przesiadkę, ale można
zdążyć bez problemu, jeszcze po drodze coś kupić, iść do toalety i wsiąść do
samolotu co najmniej 20 minut przed zamknięciem drzwi. Wcześniejsze poznanie
planu lotniska i planu przesiadki mocno pomogło. Nie zdziwiliśmy się zatem, że
musimy przemieścić się automatyczną kolejką elektryczną. Następnym punktem była
kontrola paszportowa. Staliśmy tutaj krótko, góra 5 minut. Najwięcej czasu zajęla
kontrola bezpieczeństwa. Tutaj trwało to co najmniej 20 minut. Stanowisk
kontroli było kilka, ale każde było przypisane do konkretnego lotu, a więc
wszyscy pasażerowie do Los Angeles kierowani byli do jednej kolejki. Niekiedy
kolejka się blokowała, bo coś z bagażem jakiegoś pasażera było nie tak i wtedy
trochę robiło się nerwowo, ale tylko trochę. W końcu przeszliśmy i
pomaszerowaliśmy do naszej „gate”. Samolot oczywiście był już na miejscu i
przyjmował pasażerów. W czasie kontroli kart pokładowych i paszportów, przed
wejściem na pokład, wręczono nam deklaracje celne i formularz imigracyjny.
Zajęliśmy w końcu nasze miejsca i emocje związane z przesiadką opadły. Każda
kolejna podróż do Stanów, wiązała się z coraz bardziej restrykcyjną kontrolą. W
czasie drugiej podróży część pasażerów była dokładniej sprawdzana za
parawanikiem, a w czasie trzeciej, wszyscy musieli przejść przez rozmowę z
urzędnikami jakiejś tam służby USA, gdzie trzeba się było wytłumaczyć z celu
podróży. Do tego wszyscy byli prześwietlani w specjalnej kabinie, i jakby tego
było mało – każdy był obmacywany. Ale w 2009 roku tego jeszcze nie było.
Samolot zaskoczył nas ciasnotą. Wiedziałem, że w każdym rzędzie jest 10 miejsc: 3+4+3, ale wyobrażałem sobie to trochę inaczej. Byłem pewien, że na tak dalekich trasach miejsca jest więcej, tymczasem było dużo pod tym względem gorzej niż w pierwszym samolocie. Za to przed każdym pasażerem był ekranik a na nim można było oglądać filmy, śledzić trasę lotu, grać w gry komputerowe, słuchać muzyki itp. Więcej było też posiłków. Dwa główne - na początku lotu i na końcu, a w środku były jeszcze kanapki w formie samoobsługowej. Można było też wypić trochę alkoholu. Było piwo, wino, a nawet alkohole mocne. Lot był spokojny, turbulencje minimalne, ale generalnie wysiedzieć 11 i pół godziny w ciasnym fotelu w jednym miejscu było niezmiernie ciężko. Czas dłużył się niesamowicie. Można było obserwować trasę lotu, pokazywane były mapy i na ich tle nasz samolot – gdzie jest i w którą stronę się kieruje. Dodatkowo wyświetlane były informacje, jaka jest wysokość (około 10 km), jaka prędkość (900-1000 km/godz.), jaka temperatura (-50 oC), ile czasu trwa już lot, jaką odległość przeleciał samolot do tej pory, ile km i ile czasu zostało do wylądowania i jaka jest godzina w miejscu docelowym, czyli w Los Angeles. Można było też spać i wyglądać trochę przez okno (miejsca mieliśmy przy oknie). Spać jednak nie mogłem. Wypiłem nawet trochę alkoholu, sądząc, że to pomoże mi zasnąć, ale nie pomogło. Spałem przez całą drogę może 15 minut, może pół godziny. Z wyglądaniem przez okno też nie było najlepiej. Na początku były chmury i nie było nic widać. A potem po pierwszym posiłku obsługa samolotu zarządziła zasłonięcie okien. Nie wiem skąd takie zwyczaje, bo przecież każdy pasażer oprócz słuchawek do komputerka dostał opaskę na oczy i koreczki do uszu, żeby spać niezależnie od tego, co robi otoczenie. Nieraz podnosiłem trochę roletę, żeby coś podejrzeć, ale jak robiłem to zbyt często nasz sąsiad zwrócił mi uwagę, że nie można, bo ludzie śpią. Samolot leciał po takim łuku – najpierw na północ, przeleciał nad Grenlandią, nad północno-wschodnią Kanadą i od północy wleciał nad obszar Stanów Zjednoczonych. W końcowej części trasy „zaciemnienie zostało odwołane” i można było znowu bez przeszkód popatrzeć na świat przez okna samolotu. Poniżej zdjęcia zrobione nad Grenlandią i arktyczną częścią Kanady, które robiłem łamiąc zwyczaje panujące w samolocie.
Na pierwszym widać
malowniczy fiord, spływający lodowiec i pływające bloki lodu. Końcówka lotu nad
Stanami zrobiła się ciekawa. Chmur zrobiło się mniej, Widać było czerwoną
ziemię, góry – nieliczne drogi, pojedyncze okrągłe pola, generalnie pustkowia.
To właśnie po tych miejscach mieliśmy jeździć w następne dni. No właśnie,
dopiero w samolocie uświadomiłem sobie, jaka trasa jest do przejechania –
dłuższa niż ten nasz lot z Paryża do Los Angeles. Czy to możliwe. Mówiąc
szczerze troszkę mnie to porównanie przytłoczyło. Samolot tymczasem przeleciał
nad Las Vegas i do Los Angeles zrobiło się naprawdę blisko. Pozostało wypełnić
jeszcze deklaracje celną i formularz imigracyjny I-94. Nie jest to trudne. Ale lepiej
mieć jakieś wskazówki. Polecam informacje podane na stronie: http://www.lot.com/pl/pl/podroz-z-do-usa
Wypełniony
formularz wręcza się urzędnikowi imigracyjnemu. Jest to bardzo ważny dokument -
jak urzędnik pozytywnie rozpatrzy zamiar wjazdu na teren Stanów Zjednoczonych
stempluje część tego dokumentu i oddaje a część zatrzymuje. Na części oddanej
podany jest termin, do kiedy możemy na terenie Stanów Zjednoczonych przebywać.
Trzeba tego świstka bardzo pilnować, bo w razie kontroli jego brak oznaczałby
zapewne duże kłopoty. No i trzeba to koniecznie zwrócić, gdy opuszcza się teren
Stanów. Jest to dowód na to, że wyjechaliśmy w terminie, nie nadużyliśmy
zaufania władzy amerykańskiej i że można nas ewentualnie jeszcze kiedyś
wpuścić. Formularz ten występuje w dwóch kolorach – zielonym, który otrzymują
do wypełnienia pasażerowie, którzy nie potrzebują wiz i białym dla pozostałych.
Samolot wylądował zgodnie z planem.
Pokołował troszkę i w końcu stanęliśmy na kontynencie amerykańskim. Pierwszy
etap był za nami.
Na lotnisku wszystko jest tak zorganizowane,
że nie ma się najmniejszych wątpliwości, co po kolei robić. Najważniejszym
miejscem, jest kontrola paszportowa, którą przeprowadzają urzędnicy
imigracyjni. Było tych stanowisk około 10. Żona zrobiła się skrajnie
niespokojna, bo czekał ją pierwszy egzamin z języka angielskiego. Pojedyncze
osoby, z obawy przed zarażeniem grypą pozakładały maseczki ochronne.
Przytłaczająca większość chrzaniła jednak świńską grypę. Podobnie nikt z
obsługi lotniska nie chodził w masce. Obserwowaliśmy czekając w kolejce jak
wygląda spotkanie z urzędnikiem imigracyjnym.
Wszyscy musieli zostawić odciski dziesięciu palców, spojrzeć w aparat
fotograficzny, który robił pamiątkowe zdjęcie, pokazać dokumenty i odbyć krótką
lub długą rozmowę z urzędnikiem. Ale długa rozmowa to wyjątek. Obserwowaliśmy
jednak, jak jeden z urzędników strasznie długo męczył młodą, sympatyczną
dziewczynę. Był uprzejmy, uśmiechał się, ale strasznie męczył. Może mu się po
prostu podobała i chciał z nią trochę dłużej porozmawiać. Nie wiadomo. W naszym
przypadku poszło szybko. Podeszliśmy oczywiście razem. Dobry człowiek zapytał,
kim dla siebie jesteśmy i gdzie zamierzamy jechać. Żona odpowiedziała zgodnie z
prawdą, że jesteśmy małżeństwem i zamierzamy zwiedzać parki narodowe i miasta
Las Vegas, Los Angeles i San Francisco. Wystarczyło. O nic więcej nie pytał.
Wziął swoją pieczęć, wstemplował prawo pobytu na całe sześć miesięcy i
powędrowaliśmy dalej. Następna była kontrola celna. Ale wcześniej był jeszcze
taśmociąg na bagaże osób, dla których podróż w Los Angeles się jeszcze nie
kończyła. W takim przypadku inaczej niż przy przesiadkach w Europie bagaż się
odbiera, przechodzi się z nim przez kontrolę paszportową i kładzie na takim
właśnie taśmociągu, skąd jest odbierany i ładowany do następnego samolotu. My z
bagażami podeszliśmy do celnika i wręczyliśmy mu deklarację, z której wynikało,
że nie mamy nic do oclenia. Uwierzył nam na słowo i pozwolił iść dalej. W ten
sposób formalności związane z wjazdem do Stanów się zakończyły. Część osób
kierowana była jednak na bok, gdzie odbywało się szczegółowe sprawdzenie
bagażu. Więc lepiej nie zabierać ze sobą rzeczy, których zabierać nie wolno.
Zakazane jest m.in. wwożenie jakiejkolwiek żywności. My zastosowaliśmy się do
tego zalecenia w 100 % i nie wzięliśmy ze sobą nic, ani cukru, ani soli, ani
herbaty, konserw, zup w proszku itd. Byliśmy skazani na żywność amerykańską.
Następny etap, jaki nas czekał to
wypożyczenie samochodu. Lotnisko w Los Angeles jest ogromne. Jest tam kilka
terminali. Wypożyczalnie samochodów nie są zlokalizowane bezpośrednio na
lotnisku, ani tuż obok. Z lotniska do miejsca, gdzie znajduje się większość z
nich, w tym nasz Nationalcar jedzie się samochodem około 20 minut. Nie jest to
kłopotliwe, bo wypożyczalnie mają swoje bezpłatne autobusy, z miejscem na
bagaże, Zatrzymują się one przy każdym terminalu i zabierają pasażerów, którzy
zamierzają wypożyczyć samochód. Po przejściu przez kontrolę celną, wyszliśmy z
budynku i od razu zobaczyliśmy przystanek Alamo/Nationalcar. Po dwóch minutach
podjechał autobus, który zawiózł nas pod budynek wypożyczalni. A tam
sympatyczna kobieta zobaczyła naszą rezerwację, poprosiła o prawo jazdy, kartę
kredytową, wydrukowała umowę, zaznaczyła ptaszkami gdzie muszę się podpisać
(było tych ptaszków co najmniej 6). Cena była zgodna z rezerwacją, więc po
przejrzeniu umowy podpisałem. Umowa była zresztą króciutka – dwie albo góra
trzy strony, choć dołączony był do niej załącznik z mnóstwem zapisów, które
były zapewne uzupełnieniem umowy i którego odbiór pewnie potwierdziłem jednym z
podpisów. Pani następnie powiedziała, że mamy przejść na parking, gdzie stoją
samochody i wziąć, jaki chcemy byleby z odpowiedniej alejki – tzn. z alejki z
samochodami mniejszymi. No to poszliśmy. Było tych samochodów kilkanaście. W
środku kluczyki tylko wsiąść i jechać. Wszystkie oczywiście z automatyczną
skrzynią biegów. Stały w naszej alejce m.in. śliczne samochody Chrysler Cruiser
- zawsze mi się te samochody strasznie podobały. Miały jednak wszystkie wadę.
Miały duży bagażnik, ale nie był on zakryty od góry i na parkingach byłoby
widać bagaże. Nie podobało mi się to. Więc z ciężkim sercem, ale wybraliśmy
samochód z klasycznym, wystarczająco dużym bagażnikiem – Chevrolet Aveo.
Najpierw próba jazdy do tyłu, do przodu. Samochód nie miał sprzęgła, ale
działał bez zarzutu. Dźwignia od skrzyni biegów miała pięć położeń „P” –
parkowanie, „R” – jazda do tyłu, „N” -
pozycja neutralna, „D” – jazda do przodu i „2” jazda do przodu na drugim
biegu. Obsługa jest prosta. „P” służy do parkowania. Gdy dźwignia nie jest w
pozycji „P” nie wyjmie się kluczyka ze stacyjki, chcesz jechać do przodu –
trzeba przełączyć na „D”, do tyłu – na „R”. pozycja „N” jest pozycją neutralną,
oddzielającą jazdę do przodu od jazdy do tyłu, a pozycja „2” to jazda wolna,
lub na ostrych podjazdach, gdzie wyższy bieg niż drugi byłby za wysoki. Gdy włączona jest pozycja „D” i trzyma się
nogę na hamulcu samochód stoi, jak się puści hamulec zaczyna się toczyć, nawet
bez dociskania gazu, a jak się gaz dociska samochód się rozpędza i jedzie
szybciej. Proste i wygodne. Jest to super rozwiązanie. Z przyzwyczajeniem się
nie ma problemu. Gorzej było się potem odzwyczaić.
Już mieliśmy ruszyć w miasto, gdy uświadomiłem sobie, że nie mamy przecież dokumentów od samochodu, ani dowodu rejestracyjnego, ani ubezpieczenia, nic. W środku ich nie było. Więc nie było wyjścia – Główny Tłumacz Wyprawy musiał wrócić do biura. Pani w biurze stwierdziła jednak, że umowa, którą dostaliśmy to wszystko, co nam potrzeba i nic więcej nie musimy mieć. Nie to nie, ruszyliśmy do wyjazdu. Tam stał budyneczek, gdzie musieliśmy pokazać umowę, żona jeszcze raz spytała o dokumenty, ale odpowiedź była ta sama, schowały się kolce na wyjeździe i mogliśmy zacząć naszą podróż po Stanach. Na liczniku było 2636 mil. Przez całą trasę samochód spisywał się doskonale.
Ruszyliśmy. Droga była stosunkowo prosta. Troszkę
się zamotaliśmy na samym początku, ale tylko trochę i zaraz wjechaliśmy na
autostradę śródmiejską. Mieliśmy
dojechać na ulicę Temple Street, gdzie był nasz hotel, położoną bliziutko
ścisłego centrum Los Angeles. Ale gdy dojeżdżaliśmy już do tego centrum plątanina
rozjazdów zrobiła się tak duża, że skręciliśmy nie tak jak trzeba, w
autostradę nr 10, oddalającą nas od centrum. Ale układ miasta miałem mniej więcej w
głowie, układ ulic nie jest zbyt skomplikowany, więc jak najszybciej zjechałem
z autostrady i pojechałem normalnymi już ulicami, tak na wyczucie. Tutaj słów
kilka na temat układu komunikacyjnego Los Angeles. Przez miasto poprowadzonych
jest kilka autostrad śródmiejskich, po których podróżuje się szybko i
bezkolizyjnie. Ważne tylko, aby nie pomylić się na rozjazdach, i nie przejechać
właściwego zjazdu z autostrady. Pomiędzy autostradami są normalne ulice jak
wszędzie na świecie, po których wszyscy jeżdżą wolno, a na większości
skrzyżowań są światła. Jeździ się po tych ulicach bardzo bezpiecznie. Mieliśmy
poza tym znakomity punkt orientacyjny w postaci wielkich wieżowców centrum. Blogger nie pozwolił mi zamieścić mapy miasta, trudno. Muszę to uszanować. Zamiennie zamieszczam link do mapy http://www.mapquest.com/maps?city=Los%20Angeles&state=CA . Mieszkaliśmy w pobliżu ścisłego centrum. Powiększając mapę, do której link zamieściłem, można bez trudu znaleźć poszczególne ulice i dzielnice.
Centrum widziane z okien
samochodu robiło duże wrażenie, natomiast uliczki, którymi dojeżdżaliśmy do
hotelu były byle jakie. Niska zabudowa, dosyć brudno, obraz podobny do naszych
małych miasteczek, a nawet było mniej porządnie. Była to część miasta, gdzie
mieszkali głównie Latynosi. Do hotelu dojechaliśmy bez większych problemów.
Hotel był z wyglądu kiepski, obsługiwała go kobieta pochodzenia azjatyckiego –
przyjęliśmy, że jest Chinką. Dogadaliśmy się z nią bez trudu. W hotelu na
specjalnym stojaku było kilkadziesiąt folderów, map i reklamówek różnego
rodzaju – plany miasta, plany wytwórni filmowych, Hollywood, reklamówki
restauracji, klubów, opisy atrakcji Los Angeles. Co ciekawsze reklamówki i mapy
oczywiście wzięliśmy. Tak było w każdym
hotelu na naszej trasie. Plany miast, mapy okolicy, są zawsze dostępne w
hotelu, łącznie z dziesiątkami folderów reklamowych. Nasza Chinka, ciągle miło
się uśmiechając, dała nam kartę magnetyczną do pokoju, kartę do bramy na
parking, wszystko wskazywało na to, że plan dnia został wykonany.
Zakwaterowaliśmy się około godziny 16 czyli 1 w nocy według czasu polskiego,
czyli po 24 godzinach od naszej pobudki. Pokój nie był specjalnie piękny, ale
był duży, łóżka duże, no w zasadzie był dobry. Spodziewaliśmy się jednak trochę
lepszego. Był to jeden z gorszych hoteli na naszej trasie. Sprawdziłem Internet
– działał bez problemu, wysłałem pierwsze meldunki do kraju, że dotarliśmy bez
kłopotów i żyjemy, odpoczęliśmy godzinkę i ponieważ była dopiero 17 i do
wieczora było jeszcze daleko, poszliśmy do miasta. Centrum było bardzo blisko,
więc postanowiliśmy po nim pochodzić pierwszego dnia, żeby następnego nie
tracić na to już czasu, no i przede wszystkim trzeba było zrobić zakupy. Do
centrum było na oko jakieś 1,5 km. Początkowo szliśmy wśród nieciekawej zabudowy
– takiej podmiejskiej, niskie domy, trochę brudno, jakieś ogrodzenie, jakieś
boisko, nic szczególnego. Nic ładnego.
Ta
pierwsza fotografia najlepiej ilustruje kontrasty pomiędzy różnymi częściami
Los Angeles. W tle centrum, a na pierwszym planie część „meksykańska” gdzie
był nasz hotel. Paskudna rudera, paskudne ogrodzenie, paskudne druty
telefoniczne – wszystko paskudne, niepasujące zupełnie do wyobrażenia Los
Angeles, jako cudownego miasta aniołów, rezydencji gwiazd filmowych, czerwonych
dywanów Hollywood i tak dalej.
Ale widok na wielkie imponujące i
coraz bliższe wieżowce centrum finansowego był imponujący. W końcu tam dotarliśmy. Było tam
stosunkowo pusto, ruch samochodowy i ruch pieszy mały. Wszystko ładne, zadbane, błyszczące.
Jednym z najciekawszych
budynków był Walt Disney Concert Hall. Dziwna skrzydlata srebrzysta bryła.
Pochodziliśmy trochę pomiędzy wieżowcami, myśląc sobie, że trochę to wszystko
jest nierealne, bo jeszcze niedawno wsiadaliśmy do Matiza w Łodzi, a teraz
chodzimy po ulicach w centrum Los Angeles.
Z
mapy, jaką wzięliśmy z hotelu wynikało, że tuż obok centrum jest Chinetown.
Brzmi intrygująco. Mieliśmy jeszcze trochę siły, więc pomaszerowaliśmy tam
właśnie. Ale im dalej szliśmy wchodząc w to Chinetown tym bardziej niczego
ciekawego tam nie było. Domki jak domki, niska zabudowa i przechodnie o
azjatyckich rysach. Ponuro. Może za wcześnie zawróciliśmy. Może kiedyś uda się
to jeszcze sprawdzić.
Zawróciliśmy w każdym razie do
hotelu. Po drodze z Chinetown do hotelu, zgodnie z Google Earth, miały być
sklepy. I rzeczywiście był taki średni samoobsługowy market. Ale było w nim
wszystko, co trzeba. Wydaliśmy 40 $, kupując żywność – w tym chleb oraz
kupiliśmy znakomity czajnik i alkohol. Czajnik miał regulowaną siłę grzania i
mógł być wykorzystany na wiele sposobów – do gotowania wody i do podgrzewania
gotowych potraw, kupowanych w sklepach. Bardzo dobre rozwiązanie.
No i na koniec kilka słów na temat kupionego
alkoholu. Po tylu wrażeniach dnia, podróży, długim locie, emocjach na granicy,
po jeździe samochodem po Los Angeles, po 27 godzinach bez snu i po bardzo
udanym pierwszym dniu, alkohol absolutnie się należał. Był to pyszny
Jagermeister. Kupując go pomyślałem, że jest właśnie jakoś promocja, bo do
butelki dołączony jest kubek. Ale to nie był kubek. Kiedy po naszym powrocie do
hotelu chciałem przede wszystkim spróbować czy alkohol w Ameryce smakuje
podobnie jak w Polsce okazało się, że ten kubek jest jakimś diabelskim
zabezpieczeniem butelki, przed jej otworzeniem. Jak to było skonstruowane i po
co to było nie wiem do tej pory. Koszmar. Ani tak, ani tak. Czarne coś nie
dawało się zdjąć. Nóż, nożyczki, próbowałem wszystkiego. Niby to z tworzywa
sztucznego, ale przeciąć się nie dało. Czubek noża się łamał, nożyczki
wykrzywiały. Żona mówiła, żebym zostawił to i przede wszystkim coś zjadł, ale w
tej sytuacji było to oczekiwanie nie do spełnienia. Miska, młotek i sitko to
myśl, która przychodziła mi coraz częściej do głowy. Walczyłem z tą butelką
przeszło pół godziny. W końcu pierwszy sukces został osiągnięty – zaczęło trochę
z butelki kapać. Jeszcze trochę wysiłku i wyrwałem diabelstwo. Był to
skomplikowany mechanizm. Ale nie chciało mi się już tego rozgryzać. Zająłem się
czymś zupełnie innym, no i trzeba było przecież zjeść kolację przygotowaną
przez żonę.
Drobny kłopocik pojawił się też przy kąpieli. Dwoje ludzi z wyższym
wykształceniem nie potrafiło odkręcić kranu w wannie. W żaden sposób woda nie
chciała polecieć. Główny Tłumacz musiał iść do Chinki, która mimo późnej pory
była na posterunku w recepcji. Pokazała, że trzeba na siłę wyrwać
kran ze ściany. Wymownym gestem pokazała, że trzeba zaprzeć się nogą o ścianę i
wtedy wyrwać z całej siły. Wyrwaliśmy i woda poleciała. Pierwszy dzień skończył
się jeszcze jednym sukcesem.
I nie tylko
Kółko, które w indywidualnym
odmierzaczu obraca się najwolniej, znowu przeskoczyło o jeden ząbek. Bardzo to
niepokoi. Coś za szybko zaczęło przeskakiwać. Niby regularnie, zawsze w
listopadzie, ale najwyraźniej to kółko dwunastoząbkowe kręci się coraz
szybciej. Najgorsze jest to, że na tym końcowym kółku, ząbki nie są wycięte na
całym obwodzie i nie wiadomo nawet ile ich jest. I nie ma co liczyć, że zrobi
ono pełen obrót i zacznie kręcić się od początku. W którymś momencie trybiki
się skończą i cały mechanizm stanie. Szkoda, że tak to wymyślono.
Ale za poważnie się zrobiło. Więc
trochę teraz niepoważnie.
Postanowiłem
porównać dwa zdjęcia, żeby znaleźć różnice. Ale to trudne, bo są niemal
identyczne. Trudno znaleźć cokolwiek. Drugie zdjęcie jest na przykład czarno-białe,
a pierwsze kolorowe. Pierwsze jest zeskanowane niezbyt dobrze i ma trochę
nienaturalne kolory. W drugim przypadku, melodia musiała być wolniejsza, a w pierwszym
bardziej skoczna. I fotograf, który robił drugie zdjęcie mniej zwracał na
siebie uwagę. Ale zasadniczych różnic chyba więcej nie widać, chociaż nie, na
jednym zdjęciu mam krawat, a na drugim muszkę. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz