niedziela, 17 listopada 2013

Podróż 2009 - dzień 1 - Podróż do Los Angeles, zwiedzanie centrum, nieotwieralny alkohol i szukanie różnic

Podróże po Stanach

Plan na ten pierwszy dzień był prosty: wsiąść w Łodzi pod blokiem w naszego niezbyt udanego Matiza i dotrzeć do hotelu Knigts Inn w Los Angeles, przy Temple Street. Po drodze miały być: Warszawa, Paryż i dwa loty liniami Air France, start z Warszawy o 7:05.
Cała podróż samolotowa wliczając przesiadkę w Paryżu przewidziana była na 15 godzin i 5 minut. Gdyby nie różnica czasu, bylibyśmy na miejscu dopiero o 22:10, ale lecąc do Los Angeles zyskuje się dziewięć godzin. Żeby jechać do Warszawy bezstresowo, wstaliśmy o godzinie 1:00, tak aby na lotnisku być o 4:30. Jechaliśmy na lotnisko własnym samochodem, bo wcześnie rano pociągi pomiędzy Łodzią a Warszawą nie kursują. Autostrady pomiędzy Łodzią i Warszawą jeszcze wówczas nie było. W Warszawie w czasie odprawy otrzymaliśmy karty pokładowe na obydwa rejsy. Lotnisko pracowało normalnie, nikt nie strajkował – ani piloci, ani inna obsługa naziemna, nikt nie zostawił bagażu bez opieki i nie musiała być zarządzona ewakuacja pasażerów, nie było mgły ani silnego wiatru, a samolot stał już przy „rękawie”. Początek był więc obiecujący. Lot zaczął się zgodnie z planem - bez opóźnień i był spokojny. Obsługa była miła, posiłek smaczny, komunikaty były w języku francuskim, angielskim, a niektóre również po polsku. Samolot wylądował jakoś wcześnie, więc mieliśmy nadzieję, że będziemy mieli trochę dodatkowego czasu na przesiadkę. Ale lotnisko de Gaulle’a jest ogromne. Samolot po wylądowaniu jechał i jechał – bez końca, przejeżdżaliśmy wzdłuż dróg, pod wiaduktami, wzdłuż budynków terminali, ale tego naszego „przystanku” wciąż nie było. W końcu bez opóźnienia dobiliśmy na miejsce i pędziliśmy się przesiadać. Możemy stwierdzić, że 1:10 minut to nie jest dużo czasu na przesiadkę, ale można zdążyć bez problemu, jeszcze po drodze coś kupić, iść do toalety i wsiąść do samolotu co najmniej 20 minut przed zamknięciem drzwi. Wcześniejsze poznanie planu lotniska i planu przesiadki mocno pomogło. Nie zdziwiliśmy się zatem, że musimy przemieścić się automatyczną kolejką elektryczną. Następnym punktem była kontrola paszportowa. Staliśmy tutaj krótko, góra 5 minut. Najwięcej czasu zajęla kontrola bezpieczeństwa. Tutaj trwało to co najmniej 20 minut. Stanowisk kontroli było kilka, ale każde było przypisane do konkretnego lotu, a więc wszyscy pasażerowie do Los Angeles kierowani byli do jednej kolejki. Niekiedy kolejka się blokowała, bo coś z bagażem jakiegoś pasażera było nie tak i wtedy trochę robiło się nerwowo, ale tylko trochę. W końcu przeszliśmy i pomaszerowaliśmy do naszej „gate”. Samolot oczywiście był już na miejscu i przyjmował pasażerów. W czasie kontroli kart pokładowych i paszportów, przed wejściem na pokład, wręczono nam deklaracje celne i formularz imigracyjny. Zajęliśmy w końcu nasze miejsca i emocje związane z przesiadką opadły. Każda kolejna podróż do Stanów, wiązała się z coraz bardziej restrykcyjną kontrolą. W czasie drugiej podróży część pasażerów była dokładniej sprawdzana za parawanikiem, a w czasie trzeciej, wszyscy musieli przejść przez rozmowę z urzędnikami  jakiejś tam służby USA,  gdzie trzeba się było wytłumaczyć z celu podróży. Do tego wszyscy byli prześwietlani w specjalnej kabinie, i jakby tego było mało – każdy był obmacywany. Ale w 2009 roku tego jeszcze nie było.
Samolot zaskoczył nas ciasnotą. Wiedziałem, że w każdym rzędzie jest 10 miejsc: 3+4+3, ale wyobrażałem sobie to trochę inaczej. Byłem pewien, że na tak dalekich trasach miejsca jest więcej, tymczasem było dużo pod tym względem gorzej niż w pierwszym samolocie. Za to przed każdym pasażerem był ekranik a na nim można było oglądać filmy, śledzić trasę lotu, grać w gry komputerowe, słuchać muzyki itp. Więcej było też posiłków. Dwa główne - na początku lotu i na końcu, a w środku były jeszcze kanapki w formie samoobsługowej. Można było też wypić trochę alkoholu. Było piwo, wino, a nawet alkohole mocne. Lot był spokojny, turbulencje minimalne, ale generalnie wysiedzieć 11 i pół godziny w ciasnym fotelu w jednym miejscu było niezmiernie ciężko. Czas dłużył się niesamowicie. Można było obserwować trasę lotu, pokazywane były mapy i na ich tle nasz samolot – gdzie jest i w którą stronę się kieruje. Dodatkowo wyświetlane były informacje, jaka jest wysokość (około 10 km), jaka prędkość (900-1000 km/godz.), jaka temperatura (-50 oC), ile czasu trwa już lot, jaką odległość przeleciał samolot do tej pory, ile km i ile czasu zostało do wylądowania i jaka jest godzina w miejscu docelowym, czyli w Los Angeles. Można było też spać i wyglądać trochę przez okno (miejsca mieliśmy przy oknie). Spać jednak nie mogłem. Wypiłem nawet trochę alkoholu, sądząc, że to pomoże mi zasnąć, ale nie pomogło. Spałem przez całą drogę może 15 minut, może pół godziny. Z wyglądaniem przez okno też nie było najlepiej. Na początku były chmury i nie było nic widać. A potem po pierwszym posiłku obsługa samolotu zarządziła zasłonięcie okien. Nie wiem skąd takie zwyczaje, bo przecież każdy pasażer oprócz słuchawek do komputerka dostał opaskę na oczy i koreczki do uszu, żeby spać niezależnie od tego, co robi otoczenie. Nieraz podnosiłem trochę roletę, żeby coś podejrzeć, ale jak robiłem to zbyt często nasz sąsiad zwrócił mi uwagę, że nie można, bo ludzie śpią. Samolot leciał po takim łuku – najpierw na północ, przeleciał nad Grenlandią, nad północno-wschodnią Kanadą i od północy wleciał nad obszar Stanów Zjednoczonych. W końcowej części trasy „zaciemnienie zostało odwołane” i można było znowu bez przeszkód popatrzeć na świat przez okna samolotu. Poniżej zdjęcia zrobione nad Grenlandią i arktyczną częścią Kanady, które robiłem łamiąc zwyczaje panujące w samolocie.



Na pierwszym widać malowniczy fiord, spływający lodowiec i pływające bloki lodu. Końcówka lotu nad Stanami zrobiła się ciekawa. Chmur zrobiło się mniej, Widać było czerwoną ziemię, góry – nieliczne drogi, pojedyncze okrągłe pola, generalnie pustkowia. To właśnie po tych miejscach mieliśmy jeździć w następne dni. No właśnie, dopiero w samolocie uświadomiłem sobie, jaka trasa jest do przejechania – dłuższa niż ten nasz lot z Paryża do Los Angeles. Czy to możliwe. Mówiąc szczerze troszkę mnie to porównanie przytłoczyło. Samolot tymczasem przeleciał nad Las Vegas i do Los Angeles zrobiło się naprawdę blisko. Pozostało wypełnić jeszcze deklaracje celną i formularz imigracyjny I-94. Nie jest to trudne. Ale lepiej mieć jakieś wskazówki. Polecam informacje podane na stronie: http://www.lot.com/pl/pl/podroz-z-do-usa
Wypełniony formularz wręcza się urzędnikowi imigracyjnemu. Jest to bardzo ważny dokument - jak urzędnik pozytywnie rozpatrzy zamiar wjazdu na teren Stanów Zjednoczonych stempluje część tego dokumentu i oddaje a część zatrzymuje. Na części oddanej podany jest termin, do kiedy możemy na terenie Stanów Zjednoczonych przebywać. Trzeba tego świstka bardzo pilnować, bo w razie kontroli jego brak oznaczałby zapewne duże kłopoty. No i trzeba to koniecznie zwrócić, gdy opuszcza się teren Stanów. Jest to dowód na to, że wyjechaliśmy w terminie, nie nadużyliśmy zaufania władzy amerykańskiej i że można nas ewentualnie jeszcze kiedyś wpuścić. Formularz ten występuje w dwóch kolorach – zielonym, który otrzymują do wypełnienia pasażerowie, którzy nie potrzebują wiz i białym dla pozostałych.
     Samolot wylądował zgodnie z planem. Pokołował troszkę i w końcu stanęliśmy na kontynencie amerykańskim. Pierwszy etap był za nami.
Na lotnisku wszystko jest tak zorganizowane, że nie ma się najmniejszych wątpliwości, co po kolei robić. Najważniejszym miejscem, jest kontrola paszportowa, którą przeprowadzają urzędnicy imigracyjni. Było tych stanowisk około 10. Żona zrobiła się skrajnie niespokojna, bo czekał ją pierwszy egzamin z języka angielskiego. Pojedyncze osoby, z obawy przed zarażeniem grypą pozakładały maseczki ochronne. Przytłaczająca większość chrzaniła jednak świńską grypę. Podobnie nikt z obsługi lotniska nie chodził w masce. Obserwowaliśmy czekając w kolejce jak wygląda spotkanie z urzędnikiem imigracyjnym.  Wszyscy musieli zostawić odciski dziesięciu palców, spojrzeć w aparat fotograficzny, który robił pamiątkowe zdjęcie, pokazać dokumenty i odbyć krótką lub długą rozmowę z urzędnikiem. Ale długa rozmowa to wyjątek. Obserwowaliśmy jednak, jak jeden z urzędników strasznie długo męczył młodą, sympatyczną dziewczynę. Był uprzejmy, uśmiechał się, ale strasznie męczył. Może mu się po prostu podobała i chciał z nią trochę dłużej porozmawiać. Nie wiadomo. W naszym przypadku poszło szybko. Podeszliśmy oczywiście razem. Dobry człowiek zapytał, kim dla siebie jesteśmy i gdzie zamierzamy jechać. Żona odpowiedziała zgodnie z prawdą, że jesteśmy małżeństwem i zamierzamy zwiedzać parki narodowe i miasta Las Vegas, Los Angeles i San Francisco. Wystarczyło. O nic więcej nie pytał. Wziął swoją pieczęć, wstemplował prawo pobytu na całe sześć miesięcy i powędrowaliśmy dalej. Następna była kontrola celna. Ale wcześniej był jeszcze taśmociąg na bagaże osób, dla których podróż w Los Angeles się jeszcze nie kończyła. W takim przypadku inaczej niż przy przesiadkach w Europie bagaż się odbiera, przechodzi się z nim przez kontrolę paszportową i kładzie na takim właśnie taśmociągu, skąd jest odbierany i ładowany do następnego samolotu. My z bagażami podeszliśmy do celnika i wręczyliśmy mu deklarację, z której wynikało, że nie mamy nic do oclenia. Uwierzył nam na słowo i pozwolił iść dalej. W ten sposób formalności związane z wjazdem do Stanów się zakończyły. Część osób kierowana była jednak na bok, gdzie odbywało się szczegółowe sprawdzenie bagażu. Więc lepiej nie zabierać ze sobą rzeczy, których zabierać nie wolno. Zakazane jest m.in. wwożenie jakiejkolwiek żywności. My zastosowaliśmy się do tego zalecenia w 100 % i nie wzięliśmy ze sobą nic, ani cukru, ani soli, ani herbaty, konserw, zup w proszku itd. Byliśmy skazani na żywność amerykańską.
Następny etap, jaki nas czekał to wypożyczenie samochodu. Lotnisko w Los Angeles jest ogromne. Jest tam kilka terminali. Wypożyczalnie samochodów nie są zlokalizowane bezpośrednio na lotnisku, ani tuż obok. Z lotniska do miejsca, gdzie znajduje się większość z nich, w tym nasz Nationalcar jedzie się samochodem około 20 minut. Nie jest to kłopotliwe, bo wypożyczalnie mają swoje bezpłatne autobusy, z miejscem na bagaże, Zatrzymują się one przy każdym terminalu i zabierają pasażerów, którzy zamierzają wypożyczyć samochód. Po przejściu przez kontrolę celną, wyszliśmy z budynku i od razu zobaczyliśmy przystanek Alamo/Nationalcar. Po dwóch minutach podjechał autobus, który zawiózł nas pod budynek wypożyczalni. A tam sympatyczna kobieta zobaczyła naszą rezerwację, poprosiła o prawo jazdy, kartę kredytową, wydrukowała umowę, zaznaczyła ptaszkami gdzie muszę się podpisać (było tych ptaszków co najmniej 6). Cena była zgodna z rezerwacją, więc po przejrzeniu umowy podpisałem. Umowa była zresztą króciutka – dwie albo góra trzy strony, choć dołączony był do niej załącznik z mnóstwem zapisów, które były zapewne uzupełnieniem umowy i którego odbiór pewnie potwierdziłem jednym z podpisów. Pani następnie powiedziała, że mamy przejść na parking, gdzie stoją samochody i wziąć, jaki chcemy byleby z odpowiedniej alejki – tzn. z alejki z samochodami mniejszymi. No to poszliśmy. Było tych samochodów kilkanaście. W środku kluczyki tylko wsiąść i jechać. Wszystkie oczywiście z automatyczną skrzynią biegów. Stały w naszej alejce m.in. śliczne samochody Chrysler Cruiser - zawsze mi się te samochody strasznie podobały. Miały jednak wszystkie wadę. Miały duży bagażnik, ale nie był on zakryty od góry i na parkingach byłoby widać bagaże. Nie podobało mi się to. Więc z ciężkim sercem, ale wybraliśmy samochód z klasycznym, wystarczająco dużym bagażnikiem – Chevrolet Aveo. Najpierw próba jazdy do tyłu, do przodu. Samochód nie miał sprzęgła, ale działał bez zarzutu. Dźwignia od skrzyni biegów miała pięć położeń „P” – parkowanie, „R” – jazda do tyłu, „N” -   pozycja neutralna, „D” – jazda do przodu i „2” jazda do przodu na drugim biegu. Obsługa jest prosta. „P” służy do parkowania. Gdy dźwignia nie jest w pozycji „P” nie wyjmie się kluczyka ze stacyjki, chcesz jechać do przodu – trzeba przełączyć na „D”, do tyłu – na „R”. pozycja „N” jest pozycją neutralną, oddzielającą jazdę do przodu od jazdy do tyłu, a pozycja „2” to jazda wolna, lub na ostrych podjazdach, gdzie wyższy bieg niż drugi byłby za wysoki.  Gdy włączona jest pozycja „D” i trzyma się nogę na hamulcu samochód stoi, jak się puści hamulec zaczyna się toczyć, nawet bez dociskania gazu, a jak się gaz dociska samochód się rozpędza i jedzie szybciej. Proste i wygodne. Jest to super rozwiązanie. Z przyzwyczajeniem się nie ma problemu. Gorzej było się potem odzwyczaić.
Już mieliśmy ruszyć w miasto, gdy uświadomiłem sobie, że nie mamy przecież dokumentów od samochodu, ani dowodu rejestracyjnego, ani ubezpieczenia, nic. W środku ich nie było. Więc nie było wyjścia – Główny Tłumacz Wyprawy musiał wrócić do biura. Pani w biurze stwierdziła jednak, że umowa, którą dostaliśmy to wszystko, co nam potrzeba i nic więcej nie musimy mieć. Nie to nie, ruszyliśmy do wyjazdu. Tam stał budyneczek, gdzie musieliśmy pokazać umowę, żona jeszcze raz spytała o dokumenty, ale odpowiedź była ta sama, schowały się kolce na wyjeździe i mogliśmy zacząć naszą podróż po Stanach. Na liczniku było 2636 mil. Przez całą trasę samochód spisywał się doskonale. 


Ruszyliśmy. Droga była stosunkowo prosta. Troszkę się zamotaliśmy na samym początku, ale tylko trochę i zaraz wjechaliśmy na autostradę śródmiejską.  Mieliśmy dojechać na ulicę Temple Street, gdzie był nasz hotel, położoną bliziutko ścisłego centrum Los Angeles. Ale gdy dojeżdżaliśmy już do tego centrum plątanina rozjazdów zrobiła się tak duża, że skręciliśmy nie tak jak trzeba, w autostradę nr 10, oddalającą nas od centrum. Ale układ miasta miałem mniej więcej w głowie, układ ulic nie jest zbyt skomplikowany, więc jak najszybciej zjechałem z autostrady i pojechałem normalnymi już ulicami, tak na wyczucie. Tutaj słów kilka na temat układu komunikacyjnego Los Angeles. Przez miasto poprowadzonych jest kilka autostrad śródmiejskich, po których podróżuje się szybko i bezkolizyjnie. Ważne tylko, aby nie pomylić się na rozjazdach, i nie przejechać właściwego zjazdu z autostrady. Pomiędzy autostradami są normalne ulice jak wszędzie na świecie, po których wszyscy jeżdżą wolno, a na większości skrzyżowań są światła. Jeździ się po tych ulicach bardzo bezpiecznie. Mieliśmy poza tym znakomity punkt orientacyjny w postaci wielkich wieżowców centrum. Blogger nie pozwolił mi zamieścić mapy miasta, trudno. Muszę to uszanować. Zamiennie zamieszczam link do mapy http://www.mapquest.com/maps?city=Los%20Angeles&state=CA . Mieszkaliśmy w pobliżu ścisłego centrum. Powiększając mapę, do której link zamieściłem, można bez trudu znaleźć poszczególne ulice i dzielnice.


Centrum widziane z okien samochodu robiło duże wrażenie, natomiast uliczki, którymi dojeżdżaliśmy do hotelu były byle jakie. Niska zabudowa, dosyć brudno, obraz podobny do naszych małych miasteczek, a nawet było mniej porządnie. Była to część miasta, gdzie mieszkali głównie Latynosi. Do hotelu dojechaliśmy bez większych problemów. Hotel był z wyglądu kiepski, obsługiwała go kobieta pochodzenia azjatyckiego – przyjęliśmy, że jest Chinką. Dogadaliśmy się z nią bez trudu. W hotelu na specjalnym stojaku było kilkadziesiąt folderów, map i reklamówek różnego rodzaju – plany miasta, plany wytwórni filmowych, Hollywood, reklamówki restauracji, klubów, opisy atrakcji Los Angeles. Co ciekawsze reklamówki i mapy oczywiście wzięliśmy.  Tak było w każdym hotelu na naszej trasie. Plany miast, mapy okolicy, są zawsze dostępne w hotelu, łącznie z dziesiątkami folderów reklamowych. Nasza Chinka, ciągle miło się uśmiechając, dała nam kartę magnetyczną do pokoju, kartę do bramy na parking, wszystko wskazywało na to, że plan dnia został wykonany. Zakwaterowaliśmy się około godziny 16 czyli 1 w nocy według czasu polskiego, czyli po 24 godzinach od naszej pobudki. Pokój nie był specjalnie piękny, ale był duży, łóżka duże, no w zasadzie był dobry. Spodziewaliśmy się jednak trochę lepszego. Był to jeden z gorszych hoteli na naszej trasie. Sprawdziłem Internet – działał bez problemu, wysłałem pierwsze meldunki do kraju, że dotarliśmy bez kłopotów i żyjemy, odpoczęliśmy godzinkę i ponieważ była dopiero 17 i do wieczora było jeszcze daleko, poszliśmy do miasta. Centrum było bardzo blisko, więc postanowiliśmy po nim pochodzić pierwszego dnia, żeby następnego nie tracić na to już czasu, no i przede wszystkim trzeba było zrobić zakupy. Do centrum było na oko jakieś 1,5 km. Początkowo szliśmy wśród nieciekawej zabudowy – takiej podmiejskiej, niskie domy, trochę brudno, jakieś ogrodzenie, jakieś boisko, nic szczególnego. Nic ładnego.


       Ta pierwsza fotografia najlepiej ilustruje kontrasty pomiędzy różnymi częściami Los Angeles. W tle centrum, a na pierwszym planie część „meksykańska” gdzie był nasz hotel. Paskudna rudera, paskudne ogrodzenie, paskudne druty telefoniczne – wszystko paskudne, niepasujące zupełnie do wyobrażenia Los Angeles, jako cudownego miasta aniołów, rezydencji gwiazd filmowych, czerwonych dywanów Hollywood i tak dalej. 

  Ale widok na wielkie imponujące i coraz bliższe wieżowce centrum finansowego był imponujący. W końcu tam dotarliśmy. Było tam stosunkowo pusto, ruch samochodowy i ruch pieszy mały. Wszystko ładne, zadbane, błyszczące.
Jednym z najciekawszych budynków był Walt Disney Concert Hall. Dziwna skrzydlata srebrzysta bryła. Pochodziliśmy trochę pomiędzy wieżowcami, myśląc sobie, że trochę to wszystko jest nierealne, bo jeszcze niedawno wsiadaliśmy do Matiza w Łodzi, a teraz chodzimy po ulicach w centrum Los Angeles. 










     Z mapy, jaką wzięliśmy z hotelu wynikało, że tuż obok centrum jest Chinetown. Brzmi intrygująco. Mieliśmy jeszcze trochę siły, więc pomaszerowaliśmy tam właśnie. Ale im dalej szliśmy wchodząc w to Chinetown tym bardziej niczego ciekawego tam nie było. Domki jak domki, niska zabudowa i przechodnie o azjatyckich rysach. Ponuro. Może za wcześnie zawróciliśmy. Może kiedyś uda się to jeszcze sprawdzić.
     Zawróciliśmy w każdym razie do hotelu. Po drodze z Chinetown do hotelu, zgodnie z Google Earth, miały być sklepy. I rzeczywiście był taki średni samoobsługowy market. Ale było w nim wszystko, co trzeba. Wydaliśmy 40 $, kupując żywność – w tym chleb oraz kupiliśmy znakomity czajnik i alkohol. Czajnik miał regulowaną siłę grzania i mógł być wykorzystany na wiele sposobów – do gotowania wody i do podgrzewania gotowych potraw, kupowanych w sklepach. Bardzo dobre rozwiązanie.
No i na koniec kilka słów na temat kupionego alkoholu. Po tylu wrażeniach dnia, podróży, długim locie, emocjach na granicy, po jeździe samochodem po Los Angeles, po 27 godzinach bez snu i po bardzo udanym pierwszym dniu, alkohol absolutnie się należał. Był to pyszny Jagermeister. Kupując go pomyślałem, że jest właśnie jakoś promocja, bo do butelki dołączony jest kubek. Ale to nie był kubek. Kiedy po naszym powrocie do hotelu chciałem przede wszystkim spróbować czy alkohol w Ameryce smakuje podobnie jak w Polsce okazało się, że ten kubek jest jakimś diabelskim zabezpieczeniem butelki, przed jej otworzeniem. Jak to było skonstruowane i po co to było nie wiem do tej pory. Koszmar. Ani tak, ani tak. Czarne coś nie dawało się zdjąć. Nóż, nożyczki, próbowałem wszystkiego. Niby to z tworzywa sztucznego, ale przeciąć się nie dało. Czubek noża się łamał, nożyczki wykrzywiały. Żona mówiła, żebym zostawił to i przede wszystkim coś zjadł, ale w tej sytuacji było to oczekiwanie nie do spełnienia. Miska, młotek i sitko to myśl, która przychodziła mi coraz częściej do głowy. Walczyłem z tą butelką przeszło pół godziny. W końcu pierwszy sukces został osiągnięty – zaczęło trochę z butelki kapać. Jeszcze trochę wysiłku i wyrwałem diabelstwo. Był to skomplikowany mechanizm. Ale nie chciało mi się już tego rozgryzać. Zająłem się czymś zupełnie innym, no i trzeba było przecież zjeść kolację przygotowaną przez żonę. 
Drobny kłopocik pojawił się też przy kąpieli. Dwoje ludzi z wyższym wykształceniem nie potrafiło odkręcić kranu w wannie. W żaden sposób woda nie chciała polecieć. Główny Tłumacz musiał iść do Chinki, która mimo późnej pory była na posterunku w recepcji. Pokazała, że trzeba na siłę wyrwać kran ze ściany. Wymownym gestem pokazała, że trzeba zaprzeć się nogą o ścianę i wtedy wyrwać z całej siły. Wyrwaliśmy i woda poleciała. Pierwszy dzień skończył się jeszcze jednym sukcesem.

I nie tylko

   Kółko, które w indywidualnym odmierzaczu obraca się najwolniej, znowu przeskoczyło o jeden ząbek. Bardzo to niepokoi. Coś za szybko zaczęło przeskakiwać. Niby regularnie, zawsze w listopadzie, ale najwyraźniej to kółko dwunastoząbkowe kręci się coraz szybciej. Najgorsze jest to, że na tym końcowym kółku, ząbki nie są wycięte na całym obwodzie i nie wiadomo nawet ile ich jest. I nie ma co liczyć, że zrobi ono pełen obrót i zacznie kręcić się od początku. W którymś momencie trybiki się skończą i cały mechanizm stanie. Szkoda, że tak to wymyślono.

   Ale za poważnie się zrobiło. Więc trochę teraz niepoważnie.


   Postanowiłem porównać dwa zdjęcia, żeby znaleźć różnice. Ale to trudne, bo są niemal identyczne. Trudno znaleźć cokolwiek. Drugie zdjęcie jest na przykład czarno-białe, a pierwsze kolorowe. Pierwsze jest zeskanowane niezbyt dobrze i ma trochę nienaturalne kolory. W drugim przypadku, melodia musiała być wolniejsza, a w pierwszym bardziej skoczna. I fotograf, który robił drugie zdjęcie mniej zwracał na siebie uwagę. Ale zasadniczych różnic chyba więcej nie widać, chociaż nie, na jednym zdjęciu mam krawat, a na drugim muszkę. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz