niedziela, 6 sierpnia 2017

Podróż 2012 - dzień 18 i 19, Canyonlands, jeep i noc pod gwiazdami a współcześnie różne różności

Podróże po Stanach


     Te dwa dni były niewątpliwie gwoździem naszej trzeciej wyprawy. Wszystko zaczęło się dwa lata temu. Wówczas po raz pierwszy byliśmy w Parku Canyonlands. Bardzo nam się tam podobało, ale mnie szczególnie zachwyciły drogi, przeznaczone dla samochodów terenowych. Były niezwykle malowniczo poprowadzone. Biegły poprzez pustkowia, schodziły serpentynami po zboczach kanionów, dochodziły do Rzeki Zielonej. Ech tak pojeździć sobie czymś takim – strasznie mi się tego zachciało.  Park Canyonlands znajduje się w rejonie, gdzie Rzeka Zielona – Green River łączy się z Colorado River.  Obydwie tworzą malownicze kaniony.
     
     Poniżej pierwsze zdjęcie tej dzikiej krainy z góry, 

a dla orientacji mapa tych terenów pobrana z Wikipedii.

Map of Canyonlands National Park.jpg
By National Park Service, Harpers Ferry Center - National Park Service, Domena publiczna, Link

        
Z prawej strony, na górze jest Moab – miejscowość typowo turystyczna, gdzie był nasz hotel. To, jak na Utah, dosyć duże miasteczko liczące około 5000 mieszkańców. Ale turystów jest tutaj zawsze dużo więcej, a hoteli i pensjonatów są dziesiątki i wszystkie w sezonie drogie. Powyżej Moab (w samym prawym górnym rogu mapy) jest wjazd do Parku Arches.
     
 Przed dalszym opisem zamieszczam kilka zdjęć wizytówek dnia.

















          Park Canyonlands składa się z trzech oddzielnych części. „Island in the Sky” znajduje się w widłach rzek Colorado i Green River, czyli w górnej części mapy. To najczęściej odwiedzany rejon. Drugi rejon „Needles” położony jest po prawej stronie rzeki Colorado (dolna, środkowa część mapy). Do tych dwóch części można dojechać samochodem, ale pomiędzy nimi połączenia drogowego nie ma. Najbardziej dzika jest część trzecia „Maze” znajdująca się po lewej stronie rzeki Kolorado i rzeki Zielonej. Tutaj są wyłącznie drogi dla samochodów z napędem na cztery koła, a i dojazd tutaj wymaga pokonania co najmniej setki kilometrów po nieutwardzonych drogach.Na przedstawionej mapie, drogi asfaltowe zaznaczone są kolorem czerwonym, drogi dla samochodów z napędem na cztery koła dwiema przerywanymi liniami, a drogi gruntowe, nieutwardzone, ale takie, które może pokonać samochód osobowy – liniami czarnymi. Ścieżki piesze zaznaczone są zielonymi liniami przerywanymi, a miejsca gdzie można biwakować, rozbić namiot i przenocować po wykupieniu specjalnego pozwolenia, oznaczone są namiocikami.
               Nasza trasa samochodowa była 100 milową pętlą, z czego 2/3 tej trasy to droga White Rim Road. W całości znajduje się ona  w obrębie parku i jest do pokonania wyłącznie samochodem terenowym.
Przytoczę fragment meldunku wysłanego do kraju po powrocie. „Najważniejsze oczywiście, że przeżyliśmy. Ekstremalne wrażenia. Podobno jak nie ma ryzyka, to nie ma zabawy, ale to była już taka zabawa, że większej to ja już chyba bym nie chciał. No niesamowite to było pod każdym względem”. No właśnie, mimo że trasa zaliczana była do prostych i średnio trudnych, to jak dla nas była emocjonująca do granic akceptowalnego ryzyka. Porównując ze szlakami tatrzańskimi, to była taka „Orla Perć” – czyli trasa do pokonania (przynajmniej kilka lat temu), z dużą adrenaliną, ale bez oczekiwania żeby emocje były jeszcze większe.

Jak już wspomniałem w rozdziale dotyczącym przygotowania do podróży, wydawało mi się, że w jeden dzień da się przejechać jeepem bardzo dużo i musimy wybrać co najmniej kilka tras na dwa dni. Ale po głębszych studiach internetowych wyszło, że White Rim Road to droga na dwa dni. Czyli nie ma co planować innych tras – to po pierwsze i trzeba nocować w parku pod namiotem – to po drugie.  Trochę mnie zdziwiło, że na taką pętelkę trzeba przeznaczyć aż dwa dni, ale informacje były jednoznaczne. Zacząłem szukać zdjęć z tej trasy i filmików w Internecie i robiło się coraz ciekawiej. Jedna para niemieckich turystów zamieściła dwa filmiki z pokonania tej trasy. Jechali dwa dni i nocowali w tym samym miejscu, które i my mieliśmy w planie. Niepokojąco wyglądało, że dwa razy samochód utknął na drodze i nie chciał jechać dalej, bo koła buksowały w miejscu. A potem natrafiałem na coraz ciekawsze filmiki. Na przykład samochód wyciągany na drogę, bo zsunął się ze zbocza. Cała akcja ratownicza była pokazana. Co prawda była pod filmem zamieszczona uwaga, że to w deszczu się wydarzyło, ale widać było, że pokonanie tej drogi to nie będzie bułka z masłem. A potem doszły jeszcze filmiki z jeepowych wypadków, bardzo malowniczych. Samochód, który za szybko chciał pokonać duże wzniesienie, stanął dęba, fiknął koziołka i przewrócił się na dach. Albo film, gdzie jeep jedzie w takiej szczelinie, gdzie ściany tworzą literę V. Jedno koło na jednej ścianie, drugie na drugiej, a całość wznosi się w górę. Nagle samochód traci równowagę, przechyla się na jedną stronę a następnie malowniczo toczy się w dół, koziołkując. Wypadało założyć, że takie emocje naszym udziałem nie będą.

      Tuż przed wyjazdem sympatyczny inspektor Transportowego Dozoru Technicznego Marcin zasiał we mnie dodatkowy niepokój. Zapytał czy ja już kiedykolwiek jeździłem samochodem terenowym i czy znam się choć trochę na tych trybach jazdy, na blokowaniu osi, mechanizmach różnicowych, blokadach półosi. Jak to ? to nie jest tak jak w każdym aucie, że wrzuca się bieg i do przodu. Okazało się, że nie jest to takie proste. Zacząłem na ten temat czytać i wiedza  moja rosła powoli, a niepokój mocno. Ale w końcu wydrukowałem sobie najciekawsze artykuły na ten temat i postanowiłem więcej o tym nie myśleć.

Jeszcze raz zamieszczam mapę, tym razem ograniczoną do Island In the Sky i White Rim Road. Wjazd na drogę znajduje się po prawej stronie, nieco powyżej „Island in the Sky Visitor Center” i schodzi serpentynami w dół.  Mapa pochodzi ze strony internetowej parku https://www.nps.gov/cany/index.htm 


Obydwie rzeki płyną w głębokich kanionach, które podobno przez miliony lat same wyrzeźbiły. Kaniony są trochę nietypowe, bo są jakby wielopiętrowe. Na dnie kanionu najszerszego o pionowych ścianach, wyżłobiony jest drugi kanion, nieco węższy, a nieraz jest i trzeci kanion i dopiero na dnie tego ostatniego płynie rzeka.  Drogi asfaltowe, są poprowadzone w części najbardziej wypiętrzonej, poza kanionami. Z punktów widokowych przy tych drogach widać kaniony z góry i niekiedy można dostrzec głęboko w dole płynące rzeki. A droga White Rim Road biegnie niżej, choć na ogół nie na samym dole.  Tak to wygląda z góry. Zdjęcie zrobione już po wyprawie. 


Droga White Rim Road widoczna jest na zdjęciu wyraźnie i wygląda jakby w tym miejscu była zupełnie płaska, co nie jest prawdą.  A na następnym zdjęciu pokazany jest przekrój geologiczny przez Canyonlands.



Punkt numer 1, to miejsce, gdzie można dojechać droga asfaltową. Tam jest najwyżej. Na tym poziomie są punkty widokowe, ścieżki biegnące wzdłuż urwiska, na tej wysokości jest Visitor Center i na tym poziomie koncentruje się główny ruch turystyczny. My jechaliśmy przede wszystkim po warstwie zaznaczonej kolorem białym – bliżej lub trochę dalej od rzeki. Stąd zresztą nazwa tej drogi - White Rim Road, bo ta warstwa jest rzeczywiście dużo jaśniejsza od innych. Jest to też warstwa twardsza, od tego co jest pod nią. Efektem tego są specyficzne formy skalne, jakie powstają na skutek erozji. Ale o tym potem. 

Żeby zakończyć to wprowadzenie, wypada jeszcze wskazać na mapie miejsce naszego noclegu. Jak już wspomniałem miejsca biwakowe są tam, gdzie na mapie są narysowane namioty. My mieliśmy pozwolenie na nocleg w punkcie Murphy’s Hogback – to jest na mapie pierwszy namiocik od dołu na tej części trasy, która wiedzie już na północ. Pierwszego dnia mieliśmy zatem pokonać więcej niż połowę głównej trasy. Zasadnicza część trasy liczy około 80 mil, czyli mniej więcej 125 km.

Wróćmy jednak do początku dnia. Śniadanie jedliśmy niby tak jak zawsze, ale towarzyszyło temu większe skupienie. Następnie zameldowaliśmy w recepcji, że możemy nie wrócić na noc i pojechaliśmy do wypożyczalni. Klient przed nami dopinał formalności, więc grzecznie czekaliśmy obserwując jakie stosy papierków dają mu do podpisania. A potem przyszła kolej na nas. Już nie pamiętam, czy najpierw były dokumenty, czy okazanie jeepa. Pewnie na przemian – najpierw dokumenty, potem jeep i znowu dokumenty. Jeep był biały, miał potężne koła, bardzo wysokie zawieszenie i dwie wajchy do sterowania (oprócz kierownicy rzecz jasna). Jedna wajcha była typowa dla automatycznej skrzyni biegów, a druga nietypowa. Tą drugą trzeba było dodatkowo ustawiać w zależności od tego po czym się jechało. Utwardzona prosta droga – wajcha na 2 H (napęd na jedną oś), droga nieutwardzona – wajcha na 4 H (napęd na dwie osie, czyli cztery koła), a droga szczególnie trudna – wajcha na 4 L, ale przełączać na 4L trzeba było po ustawieniu pozycji N na tej pierwszej. Trochę to było skomplikowane. Pani w wypożyczalni dosyć długo mi tłumaczyła, wykazując się dużą cierpliwością i siedząc obok, ale i tak do końca jej nie zrozumiałem. Dopiero w trasie pojąłem na czym to polega. Przełączanie na tej drugiej dźwigni chodzi ciężko. Tego nie da się zmieniać jednym palcem. Ponieważ tryb 4 L nie był dla mnie do końca jasny, więc zapytałem z nadzieją, czy na naszej trasie (wszak stosunkowo łatwej) on w ogóle będzie potrzebny, bo może nie. Odpowiedź padła jednoznaczna – z całą pewnością będzie.  

Jeep miał dwa siedzenia i cały tył zawalony sprzętem biwakowym, którego dostaliśmy w pewnym nadmiarze. Był z tyłu otwarty, co mnie zdziwiło, bo po co klimatyzacja, jeśli samochód nie jest zamknięty.  Pan który wynosił nam sprzęt biwakowy, powiedział, że na naszą trasę takie rozwiązanie jest ok. Tu trzeba dodać, że pogoda była idealna, słońce i bezchmurne niebo. Pani, która wypisywała papierki zwróciła uwagę na wysokie zawieszenie i związane z tym większe bujanie takiego samochodu – dużo większe. Ostrzegała, że łatwo się taki samochód przewraca na boki i może koziołkować po zboczu, a ja jestem za wszystko odpowiedzialny. Ale żeby się nie martwić, bo jakby co, to oni pomogą. Ponieważ jednak godzina pomocy kosztuje 300 $, więc lepiej należy uważać i nie przewracać się na boki. Szczególnie uważać na zakrętach, bo wtedy przewrócić się jest najłatwiej. Następnie kobieta wydrukowała kontrakt, który musiałem podpisać w co najmniej 10 miejscach. Ogólnie nas zestresowała. Mieliśmy wykupione ubezpieczenie, ale ono przewidywało udział własny w przypadku uszkodzenia, tylko nie jestem już pewien czy w wysokości 3000 czy 5000 $. Rozmowa z tą panią nie podziałała na nas uspokajająco.  Na koniec powiedziała jeszcze, że jakby coś złego się działo, to mamy dzwonić na numer telefonu zapisany na kole zapasowym.  A gdy zapytaliśmy czy tam w ogóle jest zasięg, odpowiedziała, że raczej nie ma, choć zdarza się że sygnał się pojawia. No więc znowu nas nie uspokoiła.

Samochód nie pachniał nowością, ale prezentował się znakomicie, zwłaszcza później na tle skał. 



Po wyjechaniu na drogę, od razu dało się wyczuć, że kobieta mówiła prawdę. Samochód kiwał się na boki dziesięć razy bardziej niż zwykły samochód. A jechaliśmy wszak po asfalcie i raczej wolno.  Więc z pewnym niepokojem myślałem co też będzie dalej, bo skoro on na asfalcie tak kiwa, to co będzie tam. Z tego zamyślenia przejechaliśmy zjazd do parku. Musieliśmy zawracać. Dojechaliśmy najpierw do Visitor Center, żeby odebrać pozwolenie na biwak w terenie. To co nam przysłano do domu to było tylko potwierdzenie rezerwacji, natomiast tzw. „permit” trzeba było odebrać. Obsługiwała nas nie najmłodsza już kobieta, która niezwykle wyraźnie i bardzo powoli wszystko nam wytłumaczyła. Wyjaśniła, że na wszystkich punktach biwakowych są ubikacje i możemy z nich korzystać, ale rozbić namiot możemy wyłącznie na Murphy’s Hogback i to tylko na miejscu oznaczonym jako campsite B. Gdyby zaszła pilna potrzeba skorzystania z toalety, a tej by nie było, wtedy można to, co się robi zwykle w toalecie – zrobić poza toaletą, ale pod warunkiem, że potem zakopie się to w głębokim dole. Wykład trwał z 10 minut. Nie można zbierać skał, łapać motylków, płoszyć zwierzątek, ani ich karmić. „Permit” umieścić za szybą, żeby przejeżdżający strażnik to widział. Nie możemy liczyć, że na naszej drodze będzie sklep :) Musimy wziąć zapas wody itd. Tak pouczeni pojechaliśmy. Ruszyliśmy z tak zwaną duszą na ramieniu. Wzięliśmy oczywiście na drogę obrazek ze świętym Michałem i medalik, który nam siostra dała na drogę, żebyśmy wrócili bezpiecznie :) ale niepokój się jednak pojawił. 

Początek trasy to Shafer Trail Road – odcinek, którym dojeżdża się do White Rim Road. Można w tym miejscu skręcić w stronę Moab i pojechać tam drogą przez Shafer Canyon, lub ruszyć na White Rim Road. Ten pierwszy odcinek jest niezwykle śmiało poprowadzony po zboczu i fantastycznie prezentuje się z góry. To właśnie ten widok tak mnie zachwycił dwa lata wcześniej i dlatego tu wróciliśmy już w nieco innej roli. Bo czy takie obrazki jak niżej nie zachęcają.

 Początek drogi poprowadzony był półkę skalną. W tej skali doskonale widać, ze byłoby gdzie spadać. A dalej były malownicze serpentyny. 








        Robią te odcinki duże wrażenie, ale wbrew pozorom jechało się tędy spokojnie i większego zagrożenia nie czuliśmy. Droga była dosyć równa, stosunkowo – rzec by można – szeroka.  Pewnie ten fragment trasy dało by się radę przejechać nawet samochodem osobowym. Patrząc z góry wydawało się, że po pokonaniu serpentyn dalej będzie już zupełnie prosto. Ale to było złudzenie. Potem było coraz ciekawiej. Nie spodziewaliśmy się, że aż tak bardzo.



Na właściwą trasę wjechaliśmy dopiero około 11 i jechaliśmy tylko trochę ponad 5 godzin. Tyle co nic. Ale emocji było tyle jakbyśmy jechali co najmniej 5 dni. Trasę można podzielić zasadniczo na odcinki: przepaściste i mocno przepaściste, bardzo stromo wspinające się w górę i w dół, trzęsące i bardzo mocno trzęsące i niekiedy stosunkowo proste (w śladowych ilościach). Przepaści robiły wrażenie, zwłaszcza wtedy, gdy droga była niewiele szersza od samochodu, a z drugiej strony drogi była ściana skalna, mocno nierówna, tak że blisko niej też nie dało się jechać.



Po naszej lewej stronie płynęła rzeka Colorado, ale była daleko i tylko co jakiś czas było widać nadrzeczną zieleń



Na Shafer Trail Road było trochę samochodów. Ale one wszystkie zaraz po zjeździe chyba skręciły w stronę Moab, bo potem jechaliśmy już zupełnie sami.  Minęło nas tylko dwóch motocrossowców. I to było samo w sobie piękne. My, jeep i przyroda. 



Zdjęcia robiliśmy tam gdzie raczej było płasko, ale duże ekspozycje towarzyszyły nam bardzo często. Ilustruje to następne zdjęcie. Widać na nim zieloną plamę – tam płynie rzeka Kolorado. A, żeby zorientować się w skali trzeba spojrzeć w lewy górny róg. Widać tam na skale moją sylwetkę.


Jadąc na południe samochód pokonywał liczne „trzęsące” odcinki, które były nieraz na pozornie gładkich skałach. Auto wpadało wtedy w taki dygot, że chciało nas rozerwać na kawałki.   Mój dzielny pilot na jednym szczególnie trzęsącym odcinku nie wytrzymał i powiedział, że on już teraz może wyrazić opinię na temat tej wycieczki. On – ten pilot – ma w dupie taką jazdę – tak powiedział. Ot chwila słabości. Bo trasa była piękna.



Wspominałem, że droga poprowadzona jest często po skale o większej odporności na erozję  i jaśniejszym kolorze.  Ta większa odporność przyczyniła się do powstania fajnych form skalnych – takich mostów łukowych, jak na powyższym zdjęciu. 







Miejscem bardzo charakterystycznym, koło którego przejeżdżaliśmy pierwszego dnia był łuk praczki. To jeden z łuków skalnych, których w Parku jest dużo, przypominający stojącą nad balią kobietę - „Washer Woman Arch”. Ten łuk zachwycił nas w 2010 roku, wtedy oglądaliśmy go z drugiej strony. Zdjęcie łuku jest na milionach fotografii – łuk widoczny jest na nich w oknie łuku „Mesa Arch”. To jedna z najpiękniejszych panoram parków narodowych USA. Tym razem oglądaliśmy łuk od drugiej strony, co nas bardzo cieszyło. Można zlokalizować to miejsce na załączonych wcześniej mapach.








w pobliżu łuku praczki było bardzo dużo iglic i mostów skalnych.




       Podjazdy i zjazdy były nieraz tak zaskakująco strome, że aż dziw brał, że po czymś takim można jeździć. Zdjęcia nie oddają tego, ale te poniżej może trochę tak. Pewnie trochę przesadzam, ale wydaje mi się, że w niektórych miejscach kąt nachylenia dochodził do 45 stopni. To było tak jak na szczycie kolejki górskiej, gdy ona osiąga swój górny punkt i zaczyna zjeżdżać. Patrzy się wtedy prawie w dół.

     Jadąc w dół było o tyle prosto, że się widziało gdzie się jedzie. Jadąc stromo pod górę, przód samochodu zasłaniał widoczność i nie wiadomo było, czy za podjazdem droga skręca w lewo, czy w prawo, czy prowadzi na wprost. Wtedy niezbędna była pomoc pilota, który wychodził z auta i badał teren. Oczywiście najciekawiej było na odcinkach, gdy wszystko występowało na raz – stromy podjazd na bardzo wąskiej drodze, nad przepaścią, trzęsący i jeszcze w przechyle, bo droga pochylona. Zabawa wtedy była na całego.












Chwila na relaks i uspokojenie emocji. był to najdalej wysunięty na południe punkt naszej trasy z pięknymi widokami, które są na kilku zdjęciach powyżej.


Szczególnie trudny był pierwszego dnia ostatni odcinek, którym był podjazd na wzgórze Murphy’s Hogback, gdzie było miejsce noclegowe. To tutaj na filmiku znalezionym w Internecie miała kłopot z podjazdem para niemieckich turystów. To z tego odcinka zsunął się samochód podczas podjazdu i na innym filmiku była pokazana akcja ratownicza. A więc trzeba było uważać.  Podjazd był wąski i bardzo stromy. Z jednej strony skały, z drugiej przepaść. Droga nierówna.  Pilot musiał wysiąść z samochodu i wskazywać drogę. Ale wjechaliśmy bez większych przeszkód. Z przyjemnością zatrzymaliśmy się na płaskim wzgórzu.
        Musieliśmy się wziąć za rozbijanie obozowiska. Namiot miał o jedną tyczkę za dużo, sznurków o kilka za mało, a tak zwanych śledzi wcale. Kilka razy chciał nam go porwać wiatr, ale walczyliśmy dzielnie, choć upał był straszny. Pewnie było co najmniej 35 stopni i pełne słońce. Ale przy pomocy licznych kamieni daliśmy radę. Z łóżkami, stolikiem, krzesełkami, śpiworami poszło już dużo lepiej. Nadszedł czas długiego relaksu z piwem i jajkami na twardo w roli głównej.

        Zasady korzystania z obozowisk są proste. Obozowisko to mały teren z wbitymi wokół kilkoma kołkami z napisem koniec obozowiska. Nie ma tu wody, prądu – jest tylko kibelek. Na jednym obozowisku mogą biwakować maksymalnie trzy samochody i piętnaście osób. Na wzgórzu Murphy’s Hogback były takie obozowiska trzy, oddalone od siebie na rozsądną odległość, tak żeby sobie nie przeszkadzać.  Następne obozowiska były około 20 km dalej. Nie wiemy jak na tych innych, ale na naszym wzgórzu na wszystkich trzech obozowiskach byliśmy tylko my.  Sami jedni w promieniu co najmniej 20 km. Bardzo ciekawe doświadczenie. 





Przez całą drogę towarzyszyło nam gorąco i kurz. Jedyne drzewko jakie rosło na wyznaczonym do biwakowania miejscu mocno się przydało. Mieliśmy wielki, 30 litrowy baniak z wodą, więc można było się jako tako umyć.  A potem nastało słodkie lenistwo. Wygodne krzesełko, piwo, którego wzięliśmy odrobinę za mało i krótkie spacery w jedną i drugą stronę. Okolica i nasze obozowisko prezentowały się znakomicie. Na pewno w takich miejscach niejeden raz obozował Winnetou. Byliśmy z siebie bardzo zadowoleni.







Ciągle byliśmy ciekawi ilu jeszcze turystów przyjedzie. Pani strażnik w Visitor Center mocno podkreślała, że mamy się rozbić na campsite B, tak jakby campsite A miał pełne obłożenie.  Tak w ogóle to planowaliśmy początkowo nocleg w miejscu o nazwie White Crack, ale tam podobno nie było miejsc.  Campsite A był niewidoczny z naszego obozowiska, ale można było dojść tam spacerkiem w 5 minut. Robiło się coraz później, a na całym Murphy’s Hogback byliśmy ciągle sami. Pod wieczór pojawił się jeden samochód. Jechała w nim para młodych ludzi, ale samochód wolno przejechał przez całe wzgórze i pojechał sobie gdzieś dalej.








Robiliśmy krótkie wycieczki, to w jedną, to w drugą stronę, żeby między innymi zobaczyć jak to się będzie zjeżdżać następnego dnia z tego płaskiego wzgórza. Uznałem, że jak wjechaliśmy to i zjedziemy, bo jakie mamy wyjście. Wszak możemy liczyć tylko na siebie skoro nie ma zasięgu telefonicznego i nie ma tutaj żywego ducha. Jeep ma porządne zawieszenie to da radę. 












Zaczynało zmierzchać. Robiło się jeszcze piękniej i jeszcze bardziej odludnie.



w tym niekończącym się pustkowiu byliśmy tylko my, nasz jeep, nasz skromny namiocik i nic więcej. Jedna wielka dzikość. 

Na wieczór żona Agnieszka zaczęła się robić dzika. Nic nie mówiła, nie narzekała, ale było widać, że się robi przestraszona.  No bo tak sami. A na amerykańskich filmach nieraz w takich miejscach mordują. I kojoty mogą przyjść i puma. Ale przychodziły tylko wiewiórki i szczur kangurzy – wyglądał jak szczur i skakał jak kangur. Pani strażnik przy wydawaniu pozwolenia ostrzegała przed zwierzętami, że mogą przyjść i zjeść żywność którą się zostawi. Ostrzegała też przed krukami, że porywają jedzenie. Mnie ten szczur kangurzy się zupełnie nie podobał, więc starałem się go delikatnie przepędzić. Agnieszka mówiła, że pewnie mu się pić chce i szuka wody. Był uparty, co go troszkę odgoniłem to przychodził ponownie. Ale po co przychodził to duży znak zapytania. Nie zjada on bowiem ludzi tylko nasiona, a woda nie jest mu do niczego potrzebna. On nie musi w ogóle pić. Wystarcza mu woda z pożywienia, wilgoć wdychana wraz z powietrzem, rosa.  Żywność lubi magazynować usypując z zebranych nasion duże kopce. 

     Robiło się coraz bardziej nastrojowo. Cywilizację można było dostrzec tylko wtedy, gdy nad naszymi głowami przelatywał samolot.
     Spać poszliśmy jak zrobiło się już zupełnie ciemno. Ale tam były gwiazdy. No niech je licho. Było na co popatrzeć. I była absolutna cisza, bo wiatr się uspokoił i tylko od czasu do czasu sobie zawiał. Łóżka okazały się nawet wygodne, więc można było spokojnie spać. Wiatr tylko co jakiś czas poruszał namiotem i ciężko było zasnąć, bo nie wiadomo było, czy to wiatr, czy morderca z amerykańskiego filmu. No ale w końcu potrzeba snu zwyciężyła. A zdjęcia poniżej to już dzień następny. Wstaliśmy skoro świt o 6, żeby zdążyć przed największym upałem. W czasie śniadania odwiedziło nas ładne i miłe zwierzątko. Tego nie przeganiałem, bo było ładne i miłe. Zwijanie obozu poszło nam bardzo sprawnie, zapakowaliśmy się i trochę z duszą na ramieniu pojechaliśmy w dalszą drogę.



Wiedziałem, że będą dwa trudne odcinki – zjazd z Murphy’s Hogback i Potato Bottom. Zjazdy nawet gdy są bardzo strome są znacznie prostsze niż podjazdy. Widać cały czas po czym się jedzie. Zjazd ze wzgórza był bardzo wąski, nierówny, o bardzo dużym spadku i niekiedy z dużymi przechyłami bocznymi. Te przechyły boczne szczególnie mi się nie podobały, bo miałem w pamięci przestrogi kobiety z wypożyczalni, że takie jeepy jak nasz, lubią się przewrócić na bok. Ale zjechaliśmy bez większych trudności. 





Nasza trasa prowadziła w stronę rzeki Green River i duża część trasy poprowadzona była w bezpośrednim jej sąsiedztwie. Ale w żadnym miejscu nie udało się do niej dojść. Zjazd z naszego biwakowego wzgórza ciągną się kilka kilometrów, choć najgorszy odcinek był na samym początku. Potem było przeciętnie trudno i trudno, a pod koniec trasy był odcinek najtrudniejszy - Potato Bottom.


Widoki cały czas były bardzo ładne. Wspaniała trasa. Dużo odcinków poprowadzonych było po litej skale. One wyglądały na gładkie, takie po których jazda powinna być przyjemna. Ale to było złudzenie. To były najbardziej trzęsące odcinki. Głowa chciała oderwać się od tułowia.






Były też odcinki zupełnie proste i równe, ale nie było ich dużo. Były malownicze, a jedyną ich wadą były tumany kurzu ciągnące się za samochodem.



Krajobrazy zmieniły się przy rzece. Rzeka to oazy zieleni. I była to zieleń taka bardzo żywa, soczysta, już niezielono – szara jak na większości terenów. Dosyć często trasa biegła blisko Rzeki Zielonej i było tam bardzo ładnie.





















Droga trzymała się dłuższy czas rzeki, a potem zaczęła się wspinać na wzgórze. To był bardzo stromy podjazd, do tego bardzo wąski, bardzo przepaścisty i nierówny. A potem to samo w drugą stronę, tylko dołożono jeszcze do tego bardzo grząski piach. Ciekawy jestem, co byśmy zrobili, gdyby ktoś jechał z drugiej strony, bo droga była dwukierunkowa !!!.   Ale szczęśliwie nikt nie jechał. Nikogo nie spotkaliśmy po drodze – wszystkie obozowiska były puste. Cały Canyonlands należał tylko do nas.  Poniżej zdjęcia z Potato Bottom, które jednak w małym stopniu oddają emocje związane z tym odcinkiem.









Chyba drugiego dnia emocji było jeszcze więcej niż pierwszego, no ale daliśmy radę i nie rozbiliśmy się. Na łatwych i w miarę równych odcinkach można było rozwinąć prędkość do 30 km/godzinę. na ogół jechaliśmy około 8 - 15 km/godzinę. Nieraz poruszaliśmy się jak żółwie.  No ale rozbić się tej trasie to naprawdę nie sztuka. Nie spodziewałem się aż takich trudności. Trzeba jeszcze zwrócić uwagę, że była idealna słoneczna pogoda. W przypadku silnego wiatru i deszczu to ja nie wiem, czy by się udało. A przecież trasa zaliczona jest do łatwych i na niektórych odcinkach o średnim stopniu trudności. Ja myślę, że osiągnęliśmy maksymalny poziom ryzyka akceptowalnego. Za większe ja osobiście już dziękuje. 

Końcówka była już prosta. Po Potato Bottom dusza z ramienia sobie już poszła. Obawy zniknęły.  




Nasz samochód po tej trasie wyglądał jak brudna świnka. Całe wnętrze było niesamowicie zakurzone. A my wyglądaliśmy jak dwa prosiaki. Bardzo z siebie zadowolone prosiaki. To były niesamowite dwa dni. Pod każdym względem niezwykłe. Widoki były piękne na całej trasie. To piękny park. I na pewno ten nocleg w zupełnym oddaleniu od cywilizacji, w całkowitej samotności, zapamiętamy chyba na zawsze.  Powinniśmy wręczyć sobie wzajemnie medale za dzielność.







     Do hotelu wróciliśmy jak nigdy wcześnie, bo już o 14, ale stać nas było tylko na zakupy. Mieliśmy jeszcze wrócić najpierw do hotelu i się umyć i dopiero iść na zakupy, ale i na to nie było nas stać. I podjechaliśmy z marszu do sklepu, wyglądając jak ostatnie fleje, strasznie zakurzeni czerwonym pyłem. Wcześniej oddaliśmy samochód. Pani z wypożyczalni dokładnie sprawdziła czy nic nie uszkodziliśmy, wysłała nas jeszcze do myjni, na opłukanie samochodu z zewnątrz. Upewniła się też, czy zatankowaliśmy samochód. Z tym paliwem to tak naprawdę było trochę krucho. Samochód spalał straszne ilości benzyny. Strzałka stanu paliwa niepokojąco szybko schodziła w dół. Troszkę się nawet martwiłem, co my zrobimy jak paliwo nam się skończy. Oj byłby kłopot. Ale na szczęście tak źle nie było.
     A całe popołudnie i wieczór mieliśmy na odpoczynek. Tylko po czym w zasadzie mieliśmy wypoczywać, skoro byliśmy na urlopie i nic nie musieliśmy robić ? 

I nie tylko

      A teraz meldunek aktualny. Mamy początek sierpnia. Niedługo jesień. Dni są już wyraźnie krótsze. W mieście pusto, naród wyjechał na wakacje, mimo że za granicą jest niebezpiecznie, a w Polsce pogoda w tym roku kiepska raczej. Albo ciągle padało, albo – tak jak obecnie - dokuczają upały. A my w tym roku jesteśmy tylko w Łodzi i bardzo rzadko na działce. No cóż, tym razem nigdzie dalej wyjechać się nie udało i już zapewne nie uda. Do działki już tak nie ciągnie. Pewnie robimy się coraz bardziej leniwi. Mam jednak silne postanowienie, żeby wyrwać się na kilka dni w Tatry. Może się uda. 

      W polityce bez zmian. Lipiec był gorący. Hasłowo opisując ostatnie wydarzenia polityczne trzeba odnotować przede wszystkim próbę reformy sądownictwa, którą chciano wprowadzić praktycznie w ciągu tygodnia, brutalnie, ograniczając do minimum możliwość dyskusji. Doprowadziło to do żenujących scen w Sejmie, z wyrywaniem sobie mikrofonu i rzucaniem kartek z krzesła. Skutkiem były też liczne protesty uliczne opozycji i jej zwolenników. Do tego doszło veto Prezydenta, które oznacza rozdźwięki w obozie rządzącym. Musiał oczywiście zabrać głos Frans Timmermans, czyli było trochę tak jak zawsze, a troszkę inaczej.  W każdym razie zacietrzewienie dwóch obozów politycznych wzrasta i można odnieść nieraz wrażenie, że ktoś koniecznie chce doprowadzić do zamieszek ulicznych. Jedni mówią o języku nienawiści u tych drugich, posługując się w najlepsze językiem nienawiści właśnie. I na odwrót. Jedni oglądają tylko TVN, drudzy tylko TVP, zamykając się argumenty drugiej strony, bo nie ulega wątpliwości, że jedna i druga telewizja pokazują tylko wycinki rzeczywistości. Z innych politycznych rzeczy odnotować należy wizytę Donalda Trumpa w Warszawie i jego bardzo dobre przemówienie, choć dla sporej części społeczeństwa Trump był, jest i pozostanie prostakiem i skrajnym idiotą. A dzisiaj pojawiły się nowe nagrania z restauracji Sowa i Przyjaciele z Radosławem Sikorskim w roli głównej. Czyli podsumowując, lato nie jest wolne od polityki.

      Marta zachowała się niezbyt rozsądnie i wybrała się na trudny rejs jachtem z Islandii na Grenlandię. Jacht niby duży, załoga doświadczona i liczna, ale mądre to nie jest. Nie podoba nam się zupełnie ten pomysł. Z powodu jej wyjazdu, wprowadziły się do nas dwa koty. I tak sobie żyjemy z całą dużą kocią bandą. Kotom wystarczyła doba, żeby zacząć rozrabiać.  Wszędzie ich pełno. Przyłażą nawet do mnie jakby nie wiedziały, że my z psem za kotami nie przepadamy. 






Byliśmy z Martą na imieninach cioci Marty. Za dwa miesiące i troszkę ciocia kończy 100 lat. Cieszy taka ciocia. Ma jeszcze sporo sił fizycznych i sprawny umysł, a do tego dorobiła się 36 wnuków, prawnuków i pra-prawnuków. Bardzo ładnie. Przywieźliśmy jej w prezencie ceramiczny garnek z miodem. Garnek to dzieło Marty, a miód zrobiły pszczoły, Marta i ja.

 I na koniec kilka letnich, współczesnych zdjęć.