sobota, 26 września 2015

Podróż 2010, dzień 21- ostatni, Los Angeles i Santa Monika, podsumowanie i jak zawsze nie tylko

Podróże po Stanach

No cóż, nic nie trwa wiecznie. Nasza podróż też kiedyś musiała się skończyć. Ale, podobnie jak rok wcześniej, nie chciało nam się wracać, mimo że tym razem niedosyt był mniejszy. Trzy tygodnie przeleciały błyskawicznie. Znowu wszystkiego było za mało, wszystkie dni mijały za szybko, po każdym pozostał niedosyt.
            Ranek to śniadanie z Iloną i Pawłem, po którym życzyliśmy im miłej podróży, oni nam miłego powrotu do domu. Oni wsiedli w samochód i pojechali do Uniwersal Studio, a my, na początek, zostawiliśmy samochód w hotelu i wybraliśmy się pospacerować po centrum Los Angeles. Ostatni dzień to już tylko przestrzeń miejska - centrum Los Angeles, przejazd do Santa Monica, i spacer po słynnym deptaku i molo, a na koniec już tylko lotnisko.




     Powyżej Agnieszka w centrum Los Angeles i ja na 3 ulicy w Santa Monica, Od czasu do czasu jakieś zdjęcie ze mną też powstało. Wydaje się, że to wszytko było tak niedawno, a przecież minęło ponad 5 lat. Szmat czasu. Aż się nieraz płakać chce, że ten czas leci tak szybko. 
       Downtown, czyli ścisłe centrum to dzielnica zadbana i elegancka. Wysokie wieżowce, porządek i jednocześnie duży ład architektoniczny. I ludzie mili. Po raz kolejny doświadczyliśmy uprzejmości, która jest sympatyczna, chyba spontaniczna i nie „interesowna”. Przed hotelem stoi pan w hotelowym uniformie i sympatycznie mówi dzień dobry. Ale może ma takie zadanie – myślimy sobie – żeby hotel był dobrze postrzegany. Ale chwilę potem spaceruje pan z pieskiem i też się uśmiecha i życzy miłego dnia. I nie było to wszystko wymuszone, nachalne, to miłe było. A centrum Los Angeles podobało nam się. Podobnie jak sam spacer, który był wolny, spokojny i miły. Poniżej zdjęcia z pierwszej części spaceru. A na pierwszych dwóch droga, którą jechaliśmy poprzedniego dnia w stronę hotelu. Tylko jak my nią jechaliśmy to była zdecydowanie bardziej zatłoczona. Ale trafiliśmy pod hotel jak po sznurku.   














W pobliżu nowego centrum było centrum starsze nieco. Te budynki mogłyby grać w filmach z lat 40-tych, czy 50-tych ubiegłego wieku. Tam zabudowa była znacznie starsza, niższa, bardziej zaniedbana. I wszędzie były sklepy jubilerskie. A główna ulica w tej części to Broadway. 











      Ponieważ pamiątek mieliśmy już dosyć, złota, diamentów i innych klejnotów nie kupowaliśmy. Zresztą czasu też nie mieliśmy za wiele, bo samochód został w hotelu, a zbliżał się czas wymeldowania. A i do zobaczenia w Los Angeles jeszcze nam co nieco zostało. Więc wróciliśmy, oddaliśmy klucz, wsiedliśmy do autka i pojechaliśmy w miasto, ulicą która już znaliśmy jak własną kieszeń :) czyli Wilshire Bulwar. Postanowiliśmy, że pojedziemy nią do Santa Monica na trochę dłużej niż 5 minut. Tym razem wiedzieliśmy, ze Wlishire Bulwar to nie jest krótka ulica i trzeba przejechać przez kilkadziesiąt skrzyżowań, aby dojechać do oceanu w Santa Monica.  Sprawdziłem – ta ulica ma 25 km. I jest to bardzo ładna ulica. Od początku do końca z jednej i z drugiej strony stoją eleganckie budynki. Co rusz skrzyżowanie ze światłami. Jazda bezproblemowa. W Santa Monica najpierw długo szukaliśmy parkingu. W końcu zaparkowaliśmy w samym centrum na parkingu „waletowym”, gdzie oddaje się kluczyki i panowie odprowadzają samochód na miejsce. Z parkingu wyszliśmy na główny deptak Santa Monica - trzecią aleję. Bardzo urocze miejsce, z tak zwanym klimatem. Ozdobą ulicy były drzewa i roślinne fontanny w kształcie dinozaurów. Do tego restauracje, bary, kawiarnie i eleganckie sklepy. Podobał nam się ten deptak.












      Podobno jest tutaj drogo. Nie sprawdzaliśmy, bo akurat wszystko co potrzebne nam było do życia mieliśmy. Ale ceny podobno nie ustępują tym na Rodeo Drive więc można kupować bez kompleksów, że za tanio J
     


     Pozostało nam iść jeszcze na słynne molo. To miejsce gra w wielu filmach i w tym miejscu kończy się słynna droga 66 z Chicago do San Monica. Obecnie ta droga w wielu miejscach została zastąpiona szybkimi autostradami, ale sentyment do nazwy „Route 66” pozostał.

     Molo jest ogromne, może nie tak dzikie i naturalne jak to w Sopocie, ale podobało nam się tam. Konstrukcja jest drewniana, jest tutaj mnóstwo sklepów, są bary, jest wesołe miasteczko.  Z daleka, z plaży, widać karuzelę gondolową, czyli tzw.  gwiazdę. I do tego jest ładny widok na plażę, miasto i góry otaczające Los Angeles. to był miły relaks na koniec podróży. Dobrze, że miły, szkoda, że na koniec. 















Trzeba było jednak wracać. Samoloty już takie są, że nie czekają jak się ktoś spóźni. Więc niechętnie wróciliśmy po samochód i pojechaliśmy na lotnisko. Na parkingu dobra żona ciągle mi dawała znaki, że muszę dać napiwek, gdy człowiek podstawi samochód. No więc nie było wyjścia – dałem.

Droga na lotnisko nie była skomplikowana. Był lekki korek, ale mieliśmy duży zapas czasowy. Normalka – śródmiejska autostrada, wypożyczalnia samochodów, potem rozstanie z naszym wiernym Fordem Focusem, bezpłatny autobus na lotnisko, karty pokładowe itd. A potem spokojne dwa loty i Matiz czekający na nas w Warszawie. Wiernie czekał, ale z żalu, że go nie zabraliśmy ze sobą i z ogromnej tęsknoty za nami, zupełnie rozładował mu się akumulator. Był więc mały kłopot na początku pobytu w Polsce, ale jakoś ten kłopot zwalczyliśmy.
I tak druga nasza podróż do Stanów dobiegła końca. Była pod każdym względem udana, choć nie tak emocjonująca jak pierwsza. Po pierwszej podróży czuliśmy się dużo pewniej. Oczywiście chciałoby się zobaczyć więcej, ale cóż, chyba i tak nieźle nam znowu poszło. I tym razem już nie wyjeżdżaliśmy z takim głębokim niedosytem jak po pierwszej podróży, choć wracać się nam nie chciało. Za Ameryką zatęskniliśmy silniej po roku i wtedy zaczęło się planowanie kolejnej podróży, którą będę opisywał w kolejnych odcinakach. A na koniec krótki fotograficzny przegląd poprzednich dni naszej podróży. Tak po jednym, lub dwóch zdjęciach z każdego dnia. 

Dzień pierwszy - lot do Los Angeles i przejazd w pobliże Disneylandu



Dzień trzeci - Los Angeles i lot do Honolulu



Dzień drugi - Disneyland







Dzień czwarty  - przelot na Big Island - największą wyspę Hawajów, i pierwsze spotkanie z wulkanami



Dzień piąty – hawajskie tropikalne lasy, i teleskopy na Mauna Kea




Dzień szósty – dzień wulkaniczny



Dzień siódmy – przez wyspę Big Island i super plaża



Dzień ósmy – Honolulu, Oahu




Dzień dziewiąty – Plaże Oahu i kultura Polinezji




Dzień dziesiąty – łódź podwodna, jeszcze jedna plaża i pożegnanie z Hawajami




Dzień jedenasty – przelot do Los Angeles i pierwsza trasa przez piękną Kalifornię



Dzień dwunasty – Sekwoje i Góry Sierra Nevada



Dzień trzynasty – Dolina Śmierci



Dzień czternasty – Wokół Las Vegas i pierwsza noc w Las Vegas





Dzień piętnasty – Las Vegas



Dzień szesnasty – Bryce Canyon i przepiękna trasa



Dzień siedemnasty – Capitol Reef i Canyonlands




Dzień osiemnasty – Mesa Verde



Dzień dziewiętnasty – Canyon de Chelly i park skamieniałych drzew




Dzień dwudziesty – Park Joshua Tree i długa podróż do Los Angeles



      W ten sposób opis naszej drugiej podróży się kończy. Zapraszam do następnych odcinków  opisujących naszą kolejną podróż.

I nie tylko

     A współczesność skrzeczy na różnych frontach. Uchodźcy najeżdżają Europę, a Unia Europejska zachowuje się tak, jakby nie miała granic zewnętrznych, jakby nie było kontroli granicznej, jakby nie było żadnego zorganizowania. Szczyty, narady, celebry, które są spóźnione, na których roztrząsa się jak podzielić sześćdziesiąt tysięcy uchodźców, gdy jest już ich pewnie pół miliona i każdego dnia napływa kolejnych pięć tysięcy. Przypominając sobie zapowiedzi, które pojawiały się nie tak znowu dawno, że państwo islamskie będzie przysyłało wraz z uchodźcami nawet pięciuset bojowników dziennie, można czuć niepokój. A ten niepokój jeszcze wzrasta, gdy uświadomimy sobie ilu niewinnych ludzi potrafiło zabić dwóch terrorystów na plaży w Tunezji, czy kilku terrorystów w markecie Kenii. Świat zmierza w bardzo złym kierunku. Błędy leczy się błędami jeszcze poważniejszymi. Bo błędem było wspomaganie rewolucji w północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie. Wybitni analitycy europejscy nie przewidzieli, że po upadku jednego despoty, do głosu dojdą jeszcze więksi okrutnicy, a państwa legną w gruzach i zapanuje jeden wielki chaos.
           
            Pisałem ostatnio o chorobie mojego dobrego teścia. Stan jest nadal bardzo ciężki, ale został po miesiącu wypisany ze szpitala, zapalenie płuc zostało wyleczone, zaczął jeść, łyka leki, czyli krótko mówiąc, są istotne postępy. Mam nadzieję, że będzie nadal dzielnie walczył z chorobą i będzie odnosił dalsze sukcesy. My pomagamy mu w tym jak tylko możemy. Jeden pokój zamieniliśmy w salę szpitalną z łóżkiem rehabilitacyjnym, koncentratorem tlenu i różnymi różnościami i powoli nabywamy umiejętności wykwalifikowanych pielęgniarek i salowych jednocześnie.
            Mój dobry teść zawsze lubił, a zwłaszcza lubił wtedy gdy biesiadowaliśmy, opowiadać historie wojenne. W czasie wojny był młodym chłopakiem.  Niejedno widział, niejedno przeżył i nieraz otarł się o śmierć. Zapewniłem go dzisiaj, że stanie się współautorem mojego bloga. Kiedyś nagrałem kilka jego opowiadań z czasów wojny i pozwolę sobie zacytować dokładnie jedno z jego opowiadań.
„Więc Idę sobie, a za mną idzie jeden ten syn tej wdowy, co to o niej opowiadałem i z takim młodszym bratem. I tak sobie szliśmy -  ja pierwszy, oni za mną.  Ja  szłem z tej strony od kościoła w stronę no … no tam … od południa.  A one mnie minęły i weszły na podwórko … do tam…, do, do  …. Wziątek się nazywał ten, czy jakoś, nie pamiętam . Mnie minęły jakieś 20 już metrów zanim weszły na to podwórko, a ja pomału szłem w tamtą stronę , zatrzymywałem się, więc byłem z tyłu. Doszłem do tego podwórka. I ten starszy mówi – Czesiek, Czesiek  choć  no, choć no.  No to ja poszłem , poleciałem tam do nich, co on tam,  se myślę, co on chce. I tak było. A on już był przygotowany. Kamień w ręce miał i uderzył mnie tu w głowę. To jeszcze do dzisiaj mam tu szramę. Tutaj, na czubku głowy - jak mnie uderzył rozciął mi tę głowę. Krew mi zaczęła lecieć. I od razu, oni od razu uciekli na ulicę z tego podwórka i szli, …. i tam …. w stronę domów w tamtą stronę lecieli. A ja za nimi wyleciałem. A ja miałem proc. I …. i kamień wziąłem i z tej procy strzeliłem i też go trafiłem w głowę… tego, tego starszego.   A Niemiec  był na mieszkaniu nie na komisariacie, tylko w polskiej rodzinie mieszkanie wynajmował.  On tam nie płacił. …  Ponikowskie się nazywali ci ludzie. I siedział w oknie, okno było otwarte, siedział w oknie i on to widział. Nie widział  co się stało na podwórku, tylko widział jak oni uciekali, a ja za nimi wyleciałem  i z tej procy strzeliłem i trafiłem tego, …., tego jednego. I on od razu „komm”.  A ja od niego byłem tak … ja wiem … dziesięć metrów, piętnaście metrów, od tego Niemca. „Komm”. Ja się oglądam – Niemiec.  Idę do niego.  A jak to na wsi, są te ogródki  przed domem. I tam te kwiatki tam są w tym ogródku. I jak ja doszłem naprzeciwko niego. A on  „halt”. Stanąłem. I on był bez munduru, tylko w koszuli, miał na sobie koszulę. I rozumiesz, maca się. Nie ma pistoletu. Ja tak zmiarkowałem, że nie ma pistoletu.  I mówi znowu „halt” i wyszedł z okna i poszedł tam do pokoju, wziął pistolet, przychodzi z powrotem  w to okno i mi celuje w głowę. Z tego pistoletu.  Ale nie miał sumienia strzelić. Nie miał sumienia. No bo, no … chłopak, no…  dziecko. I w tym ogródku, w te kwiaty mówi „katze, katze, katze” i pokazuje mi paluchem, żebym ja szukał kota.  W tym ogródku.  Ale ja nie szukam kota, tylko patrzę w niego. I on i jego to zdenerwowało, no i tak myślę, nie miał sumienia mnie zabić jak ja na niego patrzyłem. I mówi „raus”. Ale człowiek był taki, wiesz taki, wycwaniony. Że nie uciekałem ulicą, tylko pod płot, zaraz, pod  płot, i przy płocie, przy bramach, przy płocie, tak że on mnie nie widział, bo on by strzelił do mnie wtedy. I zabił by mnie, ale tak się stało jak się stało. Ja uciekłem. On tam został. I tak, i tak mnie minęła śmierć”
Ciekawa historia - prawda. Choć powyższy tekst pisany nie ma dramaturgii żywej wypowiedzi.  A trzeba przyznać, że teść perfekcyjnie w swoich opowieściach dawkował napięcie. Mógłby być lektorem w słuchowiskach radiowych. Miał duży talent. Na razie nic nie mówi. Ale może jeszcze przemówi. Mamy ciągle taką nadzieję.  

I w ten sposób część „i nie tylko” jest znowu bez obrazków.