sobota, 31 marca 2018

Podróż 2016 - wstęp i jak zawsze trochę o tym co tu i teraz

Podróże po Stanach

      Opuściłem się w pisaniu tego bloga. Jakoś tak wychodzi.  Ale z drugiej strony coraz mniej pozostało do opisania. Pozostała tylko jedna podróż - 21 dni czwartej amerykańskiej podróży. Czy będzie jeszcze jakaś następna równie atrakcyjna, czy okoliczności pozwolą, czy będzie chęć i ochota? Jakoś mi się wydaje, że do kolejnej podróży do Stanów już nie dojdzie, chociaż wszystko możliwe. Patrząc na potencjalne kierunki podróży jest to jedyny kierunek, gdzie pojechałbym bez obaw i z absolutną pewnością, że jestem w stanie to sam zorganizować. Coraz częściej pojawiają się pomysły o wyjeździe zorganizowanym z jakimś biurem podróży do innego miejsca na świecie, np. do Ameryki Południowej. Nie odważę się jechać tam samodzielnie, a kontynent jak najbardziej atrakcyjny. Jakieś Peru, może Boliwia, Argentyna z Patagonią na dalekim południu. No cóż zobaczymy, czy okoliczności pozwolą.

       A tymczasem rozpoczynam opis czwartej podróży po pięknych Stanach Zjednoczonych. Zacznę od chronologicznego przedstawienia całej podróży, a w następnych odcinkach będę opisywał kolejne dni. Nasz czwarty wyjazd do Stanów miał miejsce w 2016 roku. Wyjechaliśmy jak zawsze w końcu maja i jak zawsze na trzy tygodnie. Oczywiście dylematów związanych z planowaniem było mnóstwo, bo w ciągu trzech tygodni nie da się być w stu miejscach. Trzeba było jak zawsze się ograniczać. Wypadł z planów Waszyngton, wypadła Floryda, Alaska, Nowy Orlean, Teksas i wiele innych miejsc. Ciągnęło nas znowu na „dziki zachód” w świat kanionów, pustkowi, czerwonych skał, niekończących się dróg, dzikiej przyrody i Indian. Był też silnie zarysowany cel główny – wizyta w kanionie Horseshoe, w osobnej części Parku Canyonlands, miejscu dzikim, trudnodostępnym, gdzie rzadko docierają turyści. W kanionie tym, zapewne kiedyś, dawno, dawno temu, gościli przybysze z innych planet, którzy zostali przywitani serdecznie przez Indian. Przynajmniej taka jest moja teoria 😊 Po tej wizycie pozostały liczne indiańskie malowidła naskalne, na których widać ludzi i widać kosmitów. I będę się przy tym upierał. Byliśmy w czasie poprzednich podróży w Parku Canyonlands, ale o tym szczególnym miejscu wcześniej nie czytałem. Jak zobaczyłem w Internecie zdjęcia tych malowideł skalnych pojawiło się silne postanowienie – trzeba tam pojechać. 





     Z kolei Agnieszka koniecznie chciała odwiedzić inny kanion - Chaco Canyon, gdzie w otoczeniu surowej pustynnej przyrody, znajdują się pozostałości osad indiańskich i jest słynny rysunek naskalny, na którym uwidoczniony jest wybuch supernowej, który obserwowano w 1054. Indianie w Chaco Canyon pozostawili po tym wydarzeniu trwałą pamiątkę w postaci rysunku naskalnego. Agnieszka chciała mieć własne zdjęcia tego rysunku, więc to miejsce stało się drugim ważnym celem w tej podróży. Zdjęcia przywieźliśmy i jedno z nich zostało wplecione do jednego z pokazów w łódzkim Planetarium. 



         Jak widać na zdjęciu,  tym historycznym rysunkiem lubią się zachwycać jaskółki. 
        W czwartej podróży, oprócz tego co wyżej, były powtórzenia, były też liczne miejsca, gdzie nas jeszcze nie było.  Pojawił się też zupełnie nowy kawałek Ameryki, najbardziej wysunięty na północny zachód stan USA – czyli graniczący z Kanadą Waszyngton z pięknym półwyspem Olimpic. I od stolicy tego stanu Seattle rozpoczęła się nasza czwarta podróż.

       Dzień 1 to bardzo długa podróż Łódź – Warszawa – Amsterdam – Seattle i jeszcze kawałek drogi, ponad 100 km, do wybranego hotelu. Spędziliśmy w podróży ponad 25 godzin. Zdjęć z tego dnia właściwie nie ma. Był to bowiem dzień bardziej techniczny, a nie turystyczny. Ale nad Grenlandią coś tam udało się zrobić.




        Dzień 2 - zwiedzanie półwyspu Olimpic.  Na mapie poniżej można zobaczyć cały półwysep i zaznaczony na zielono Park Narodowy Olimpic zajmujący środek półwyspu i część wybrzeża Pacyfiku. Na mapie widać też Seattle, granicę z Kanadą (czarna linia) i interesującą linię brzegową z licznymi wyspami. 



W środkowej części półwyspu są malownicze i wysokie góry, których wysokość przekracza 2400, które są o tej porze jeszcze ośnieżone. Ale nie tylko górskie krajobrazy były atrakcją dnia. Jeszcze ciekawsze były deszczowe lasy. Są to jedyne deszczowe lasy strefy umiarkowanej na świecie. Przypominają lasy zwrotnikowe. Są dzikie i piękne. Idealne do budowy domów dla czarownic. 







               Dzień 3 – niestety był to dzień deszczowy i zimny – jedyny taki w naszej podróży. Nie była to pogoda dobra na spacery. Objechaliśmy do końca półwysep Olimpic. Byliśmy na pięknym wybrzeżu Pacyfiku (m.in. na słynnej plaży Rubby Beach) i ponownie w deszczowym dzikim lesie. Dzień zakończyliśmy na przedmieściach Seattle. 









      Dzień 4 to wyprawa na wieloryby o ile Orki można do nich zaliczyć.  Stateczek wypłynął z miejsca na samej górze przedstawionej wcześniej mapy i popłynął na spotkanie z rodziną orek. Spędziliśmy na statku około 6 godzin. Dzień zdecydowanie relaksowy, choć z hotelu do portu było 160 km. Orki były piękne. Mieliśmy jeszcze trochę pozwiedzać Seattle, wjechać na wieżę – wizytówkę miasta, ale trochę brakło czasu, a troszkę nam się już nie chciało. Ale mimo że to wydłużało powrót, przez Seattle przejechaliśmy i wieżę widzieliśmy.










       Dzień 5. Tego dnia opuściliśmy półwysep Olimpic, wsiedliśmy do samolotu i polecieliśmy do stolicy hazardu Las Vegas, które pojawiło się w planie podróży trochę ze względów logistycznych, a trochę dlatego, że to fajne miejsce. Więc odwiedziliśmy to miasto po raz trzeci.  Znowu graliśmy, znowu nic nie wygraliśmy, zaskoczenia nie było. Zatrzymaliśmy się w hotelu New York New York i odwiedziliśmy wiele innych kasyn i hoteli. Bo jak można przeczytać w przewodniku Pascala hotele na świecie buduje się w pobliżu atrakcyjnych miejsc a w Las Vegas jest inaczej. To hotele są tą główną atrakcją. Lot do Las Vegas był bardzo sympatyczny. Piękne widoki w tym na góry Mount Rainer i Saint Helen Mountain.







           Dzień 6 – piękny upalny dzień spędzony w parku stanowym Valley of Fire i w Las Vegas. Dolina Ognia jest piękna, położona jest w pobliżu Las Vegas i tam odbyliśmy pierwsze piesze wycieczki w palącym słońcu i w wysokiej temperaturze. Ta pierwsza próba nie wypadła najlepiej. Agnieszka wyglądała na osobę, do której należy wezwać karetkę pogotowia a i ja męczyłem się niemiłosiernie, zwłaszcza wtedy, gdy już sam wybrałem się na kolejną wędrówkę wśród rozgrzanych skał i zgubiłem szlak. Ale wszystko się dobrze skończyło i wieczorem ponownie włóczyliśmy się po Las Vegas. 




         Dzień 7 – Podróż z Las Vegas do Flagstaff, miasteczka w Arizonie, w pobliżu Wielkiego Kanionu, gdzie tym razem się jednak nie wybieraliśmy. Do Flagstaff jechaliśmy mocno okrężną drogą przez malownicze tereny, pasma górskie i przez piękną Sedonę, gdzie się zatrzymaliśmy. Sedona była główną atrakcją dnia. Wspaniałe miejsce z czerwonymi niesamowitymi skałami. Flagstaff był tylko miejscem noclegowym.






Dzień 8 – Sedona po raz drugi. Troszkę zakupów, piękna piesza wycieczka z ciężką końcówką  z racji upału i zmęczenia. A potem krótki odpoczynek w hotelu i wyprawa do miejsca o nazwie Wupatki, na północ od Flagstaff, gdzie były ruiny starej osady indiańskiej i gdzie wszędzie było pięknie i pusto.  Sporo pokonanych kilometrów.  





Dzień 9 – długa droga do Nowego Meksyku z atrakcyjnymi postojami. Zakończyliśmy dzień w Soccoro około 240 km od granicy z Meksykiem po przejechaniu 850 km.  Najbardziej atrakcyjne miejsca po drodze to prywatny park krajobrazowy Meteor Crater, z wielką dziurą po meteorze, który w to miejsce uderzył wiele lat temu, pomniki przyrody: El Morro i El Malpais oraz miejsce gdzie naukowcy amerykańscy próbują nawiązać kontakt z cywilizacjami pozaziemskimi i gdzie stoi mnóstwo potężnych, malowniczo wyglądających radioteleskopów.











Dzień 10. Dzień zakończył się w stolicy Nowego Meksyku - Santa Fe. Rano ruszyliśmy na południe w stronę El Paso, miasta na granicy z Meksykiem. Ale nie to miasto było celem podróży. Zmierzaliśmy do Parku Narodowego White Sands, z białymi jak śnieg wydmami pisakowymi, po których wędrowaliśmy w ogromnym upale po szlaku wytyczonym palikami. A wcześniej poza planem odwiedziliśmy bazę wojskową o tej samej nazwie. To poligon rakietowy o powierzchni ponad 8000 km kwadratowych. To tutaj odbywały się pierwsze testy broni atomowej i w dalszym ciągu jest tutaj potężny poligon rakietowy. A potem czekała na nas piękna długa droga z minimalnym ruchem samochodowym, przez malownicze tereny, w tym przez miejsca, gdzie żyli Indianie Apacze Mescalero z dzielnym wodzem Winnetou.
|









Dzień 11. Obudziliśmy się w Santa Fe, a zasnęliśmy w Taos. Santa Fe było interesujące, ale nie zwaliło z nóg. Z Santa Fe pojechaliśmy do szalenie interesującego Pomnika Narodowego Bandelier, gdzie żyli sobie Indianie. Mieszkali m.in. w skałach, dziurawych jak ser szwajcarski. Teren był pięknie udostępniony dla turystów. Wspinaliśmy się do tych mieszkaniowych skalnych dziur po prymitywnych drabinach prowadzących 35 metrów w górę. To tak jakbyśmy wspinali się na ponad 10 piętrowy budynek po drabinie. Fajnie było. Odwiedziliśmy następnie Los Alamos, gdzie wymyślono pierwszą bombę atomową, a potem malowniczą drogą biegnącą m.in. wzdłuż rzeki Rio Grande dojechaliśmy do Taos.











Dzień 12 - bardzo intensywny dzień zakończony w miejscowości Gunnison w stanie Kolorado, gdzie powitał nas polski język. Ale najpierw było zwiedzanie Taos z malowniczym centrum, a potem zwiedzanie Taos Pueblo, które położone jest kilka mil na wschód od Taos. Jest tam pueblo, zamieszkane niezmiennie od około 1000 lat przez Indian, mimo braku wody i energii elektrycznej.  A potem była bardzo długa, bardzo malownicza trasa z przecinaniem potężnych pasm górskich, przełęczą na wysokości 3,5 tys. km i towarzyszącą nam rzeką Rio Grande. 
 












Dzień 13, wcale nie pechowy. Główny punkt programu to Black Canyon – czyli piękny, głęboki kanion, bardzo wąski. Ściany kanionu mają wysokość prawie jednego kilometra. Odwiedziliśmy kilka punktów widokowych, odbyliśmy dwie wycieczki piesze i zjechaliśmy po super stromej drodze na dół kanionu do rzeki Gunnison. A przed i po kanionie była przepiękna droga przecinająca pasma górskie, gdzie szczerze mówiąc troszkę się w pewnym momencie bałem jechać tak było przepaściście.







Dzień 14 – Chaco Canyon, czyli pierwszy z dwóch głównych celów naszej podróży. Musieliśmy naruszyć warunki kontraktu dot. wypożyczenia samochodu, bo ten nie przewidywał jazdy po drogach nieutwardzonych, a do Chaco Canyon innych dróg nie ma. Zasięgu telefonicznego też nie było, droga w wielu miejscach była fatalna, odludzie, więc w jedną i drugą stronę jechaliśmy z duszą na ramieniu. Ale warto było jechać, bowiem miejsce pod każdym względem interesujące i nie tylko ze względu na rysunek supernowej. Tereny przepiękne. A jeżeli ktoś myśli, że Indianie mieszkali tylko w wigwamach to jest w błędzie. Tworzyli wielkie murowane budowle w tym samym mniej więcej czasie, gdy takowe powstawały w Polsce.






Dzień 15 to dzień przepiękny i zdecydowanie wypoczynkowy. Samochód przejechał zaledwie kilka kilometrów. Naszym środkiem lokomocji stał się pociąg z zabytkową ciuchcią, który nas zawiózł z Durango do Silverton i z powrotem. Ciuchcia bardzo dostojnie i bardzo wolno pokonywała starą kolejową trasę poprowadzoną śmiało przez Góry Skaliste. Duże różnice wysokości, piękna przyroda, piękne widoki, urocze Silverton. Super dzień.








Dzień 16 to dzień pełen wrażeń. Durango, skąd wyruszyliśmy, położone jest w stanie Kolorado. A na koniec dnia dotarliśmy do Torrey w stanie Utah, przemierzając też podrzędne, nieuczęszczane drogi Nowego Meksyku. Ciekawym miejscem był nieplanowany zupełnie Hovenweep Nationel Monument. To jest jakby skupisko Mysich Wieży Popiela w wydaniu indiańskim. Tylko jeziora Gopło nie było i wież było więcej niż jedna. A jeszcze wcześniej byliśmy w interesującym muzeum gdzie prezentowano m.in sztukę użytkową Indian - eksponaty z badań archeologicznych. Największą atrakcją dnia była droga nr 95 – może nawet można powiedzieć, że jest to najpiękniejsza droga w USA. Byliśmy zachwyceni. W pobliżu tej drogi jest też pomnik przyrody z malowniczymi skalnymi mostami, czyli Natural Bridges National Monument, gdzie odbyliśmy nader interesującą, choć męczącą wędrówkę pieszą.







Dzień 17 to pierwszy dzień spędzony w wypożyczonym dodatkowo terenowym Jeepie. Plan na ten dzień był inny, ale trochę nieroztropnie postanowiliśmy zrealizować nieco wcześniej jeden z głównych celów wyprawy, czyli przejechać pętlę wytyczoną w przepięknej Dolinie Katedralnej.  I udało się. Pogoda dopisała. Pętla liczyła sobie ponad 100 km. Droga była gruntowa, lub jej prawie nie było. A na początku trasy należało przeciąć rzekę, jadąc najpierw wzdłuż, a potem w poprzek nurtu. Dodam, że mostu nie było. Przepiękne miejsce i super odludne. Minęliśmy się tylko z trzema samochodami. A dzień zakończyliśmy w miejscowości Green River w najgorszym hotelu jako wybrałem we wszystkich amerykańskich podróżach, nazwanym przez nas szczurzymi norkami.









Dzień 18 to dzień spotkania z kosmitami, którzy jednak nie przylecieli, choć mieliśmy taką nadzieję. Wspaniała przygoda. Ciężka wędrówka najpierw w dół, potem wzdłuż kanionu, a potem jeszcze cięższy powrót w górę, w palącym słońcu. Ale do celu dotarliśmy.  Utwierdziliśmy się w przekonaniu, że Indianie namalowali na skałach kosmitów, z którymi musieli się kiedyś tam spotkać. Piękna wycieczka z przygodami, ale o tym napiszę w odcinku tematycznym, który kiedyś powinien nastąpić. Ostatnie zdjęcie to piaskowa morda. Zatrzymaliśmy się przy niej, kiedy już opadliśmy z sił przy podchodzeniu w górę kanionu.  Ale morda była spokojna i nas nie pożarła. 







Dzień 19 - ostatni dzień z Jeepem i drogami terenowymi. Odwiedziliśmy m.in. Park Capital Reef ze wspaniałą trasą widokową, odwiedziliśmy jeszcze jedno kosmiczne miejsce i pokonaliśmy sporo kilometrów po drogach, gdzie nas nigdy nie było. Kosmici na ostatnim zdjęciu są nieco inni niż ci poprzedni, mają hełmy takie jakie współcześni kosmonauci. Generalnie to był już dzień mało aktywny. Trochę mogliśmy go lepiej wykorzystać.  Nocowaliśmy ponownie w Torrey. 











Dzień 20 i 21 wielki powrót do domu. Torrey – Salt Lake City – Amsterdam – Warszawa- Łódź. Nowych zdjęć powstało już bardzo niewiele. Jak to w dzień powrotu, choć mijaliśmy też urokliwe miejsca. No i wspaniałe widoki były podczas lodu nad terenami polarnymi - północną Kanadą i Grenlandią





I na tym kończę skrótowy, chronologiczny opis naszej czwartej podróży do Stanów. W następnych odcinkach będzie rzecz jasna więcej zdjęć i szczegółowych opisów każdego kolejnego  dnia.             

I nie tylko


Współcześnie jest Wielka Sobota. Tradycyjnie wczoraj robiliśmy z Martą pisanki i nieoczekiwanie po raz pierwszy w życiu  dwie pisanki zrobiła żona Agnieszka. Niesamowite. Co więcej, nie były to jakieś tam byle jakie pisanki, bo nawet Marta stwierdziła, że moje pisanki zajęły trzecie miejsce z czym się głęboko nie zgadzam. Poniżej kilka zdjęć przedświątecznych pisankowo – koszyczkowych.








        Jest już wiosna, choć zima nie chce odejść. Odrabia zaległości.  Zima była wyjątkowo łagodna
. Było bardzo mało śniegu, trochę mrozu ale nie przekraczającego minus 20 stopni i trzymał tylko około dwa tygodnie. Przynajmniej tak było w Łodzi. Tylko ta zima nie chce odejść. Jest wiosna, są święta, a ciągle zimno. Martwimy się trochę o pszczoły, czy przeżyją, i tak ogólnie się różnymi rzeczami martwimy. Na przykład swoim zaawansowanym wiekiem się martwimy. Martwimy się psem Reksiem, a nawet martwimy się o mniej lub bardziej bliskie koty.

       Domowo i rodzinnie nie zaszły od ostatniego wpisu żadne istotne zmiany. Marta tylko coraz częściej wyjeżdża, to tu, to tam, do Hiszpanii, do Amsterdamu, do Warszawy i podrzuca nam wtedy swoje dwa koty. Tak więc coraz częściej w domu jest więcej zwierząt niż ludzi. Ale odwiedzające nas koty należą do kotów raczej miłych i pies traktuje je bardzo życzliwie.

        Niektórzy Łódź lubią, niektórzy nie. To drugie zdarza się nawet osobom, które bywały w Łodzi, w pięknej dzielnicy Bałuty, a nawet na ulicy Wrocławskiej. Wszystkich informuję, że w Łodzi jest już czynne Centrum Nauki i Kultury EC-1. Jest to bardzo interesujący obiekt, zbudowany w murach najstarszej łódzkiej elektrociepłowni EC-1. Wrażenie robi obiekt jako taki, z maszynownią, kotłownią, sterownią, chłodnią kominową i potężnymi konstrukcjami stalowymi. Można polecieć promem kosmicznym poskakać na księżycu i planetoidzie, poćwiczyć na stanowisku dla kosmonauty i pobawić się na wielu innych stanowiskach naukowo – technicznych.  Jest też kino 3D. No i dla niezorientowanych dodam, że obok jest czynne od dłuższego już czasu wspaniałe Planetarium. Polecam wszystkim.  



















      Dzisiaj tematem głównym będą wspomnienia mojego teścia o społeczności żydowskiej mieszkańców wsi Serokomla w woj. Lubelskim gdzie teść mieszkał jako młody chłopak. Teść bardzo lubił opowiadać o czasach wojennych. Pamiętał te czasy doskonale,  miał do tego talent i opowiadał bardzo barwnie. Na szczęście niektóre jego opowieści nagrałem. Są wiarygodnym świadectwem tamtych trudnych wojennych czasów. Jakiś czas temu wybuchł konflikt ze społecznością żydowską w związku z  nowelizacją ustawy o IPN. Na tym tle pojawiło się wiele wypowiedzi o udziale ludności polskiej w zagładzie Żydów, w tym opinie skrajne i niesprawiedliwe. A jak było naprawdę. Zapewne różnie. Na całość obrazu składają się takie małe historie jak ta opisana przez mojego teścia, jak ta przedstawiona w znakomitym filmie Polańskiego „Pianista” i jak wiele innych. Obraz -  również tez z Serokomli - nie jest ani całkowicie biały, ani czarny.
        Wieś Serokomla to duża wieś. O jej wielkości w czasie wojny świadczy m.in. to, że działały tam wówczas 3 restauracje, co wydaje się aż nieprawdopodobne. Ale tak musiało być, bo teść bez trudu wymieniał nazwiska właścicieli. Był Jankiel, była Gromkowa, był jeszcze ktoś. We wsi mieszkało na stałe 14 rodzin żydowskich, którzy stanowili może 1/4 może 1/3 ogółu mieszkańców. W czasie wojny do rodzin żydowskich z Serokomli przyjechało jeszcze dużo krewnych spoza wsi, tak że w czasie wojny społeczność żydowska liczyła ponad 200 osób.
       Teść w każdym swoim opowiadaniu bardzo mocno podkreślał, że Polacy i Żydzi przed wojną żyli w Serokomli w pełnej symbiozie i zgodzie. Dorośli się znali i szanowali, dzieci razem chodziły do szkoły, razem się bawili, przyjaźnili. Nie było złego nastawienia, nie było czegoś co można by było nazwać antysemityzmem. Ale w jednym z jego opowiadań niechęć do Żydów się pojawiła, choć jak to teść podkreślał było to zjawisko zewnętrzne, użył określenia „polityczne”.  Było to przed wojną – może w roku 1938. Był odpust. Pod kościołem ustawiono wiele kramów, w tym kramów żydowskich. Pojawiły się hasła w rodzaju „nie kupuj u Żyda”. A potem z udziałem policjantów kramy żydowskie zostały poprzewracane, a towary zniszczone. Jednak teść bardzo mocno podkreślał, że nie wyszło to ani od mieszkańców Serokomli ani nikt z mieszkańców tego nie pochwalał.
      Po wybuchu wojny rodziny żydowskie żyły prawie normalnie, o ile do okupacji takie słowo pasuje. Jankiel dalej prowadził karczmę, krawiec żydowski dalej szył ubrania, a żydowski piekarz wypiekał chleb i bułki. Ale wszyscy Żydzi musieli nosić opaski z gwiazdą Dawida, a dzieci żydowskie, w odróżnieniu od dzieci polskich nie mogły chodzić do szkoły. To był protektorat, więc władze wsi i jednocześnie gminy były polskie. Wójt był tylko Niemcem. Żydzi też mieli swojego przedstawiciela, który miał stały kontakt z niemieckimi władzami. We wsi był posterunek, w którym stacjonowali żandarmi niemieccy, policjanci polscy i duża grupa Ukraińców wcielonych do niemieckiego wojska. 
      Wieś w poważnym stopniu ucierpiała w czasie kampanii wrześniowej. Spalił się między innymi dom mojego teścia. Wiele rodzin mieszkało kątem u znajomych i rodziny. Wieś doświadczała niemieckiej przemocy. Były łapanki bez powodu. Wielu polskich mieszkańców zostało wywiezionych do Majdanka i do Niemiec na roboty. Była też wielka zbrodnia na ludności polskiej dokonana w 1940 roku. W pobliskiej wsi pospolici bandyci napadli i zamordowali pięcioosobową niemiecką rodzinę. Niemcy nie szukali sprawców. Zamiast tego w odwecie rozstrzelali 217 przypadkowych osób wyłapywanych w sąsiednich wsiach, w tym w Serokomli.
      Teść był małym chłopakiem, ale jego brat Zygmunt był dorosłym człowiekiem i należał do AK. Krył się z tym przed rodziną, ale teść się o tym dowiedział i nieraz miał powierzane drobne zadania, takie jak dostarczenie listów z meldunkami we wskazane miejsce.
      Wśród mieszkańców zdarzały się osoby nazbyt chętnie współpracujące z niemieckimi władzami. Z takimi osobami AK-owcy rozprawiali się dosyć widowiskowo. W biały dzień czterech AK-owców potrafiło złapać takiego nadgorliwca i zaciągnąć w bardziej ustronne miejsce. Następnie  dwóch  tłukło go ile wlezie, dwóch pilnowało. Jak bity mdlał to polewano go wodą i był bity dalej. Jak dwaj co bili się zmęczyli to do akcji przystępowało dwóch kolejnych. Na koniec pojawiało się jednoznacznie brzmiące ostrzeżenie. Albo do jutra ze wsi wyjedzie i więcej się nie pojawi, albo zostanie zastrzelony. I nadgorliwiec wyjeżdżał.
       Wracając do społeczności żydowskiej. Nie było w Serokomli czegoś w rodzaju getta. Żydzi mieszkali w swoich domach. Był pozorny spokój, aż do dnia zagłady. Był rok 1942. Niemiecka policja i niemieccy żołnierze aresztowali wszystkich żydowskich mieszkańców i zamknęli ich w kościele, gdzie łatwo było ich upilnować. Żołnierze niemieccy z polskim sołtysem chodzili następnie od domu do domu i nakazywali przeszukanie gospodarstwa, żeby sprawdzić, czy nie ukrywa się jakiś Żyd. Sołtys oczywiście mógł powiedzieć Niemcom „a sami sobie chodźcie”,  ale wiadomo, że byłoby to ostatnie zdanie jakie by powiedział. Więc chodził i mówił czego Niemcy oczekują. Teść pamięta ten dzień dobrze. Sam wtedy o mało nie zginął. Ale to historia, którą już opowiadałem, więc ją pominę. Dom, w którym mieszkał teść miał wspólny strych z sąsiednim domem. Przez środek przechodził potężny komin. I ten komin posłużył za schronienie Żydowi Joskowi. Jak przeszukano jeden dom, Josek schronił się za kominem po drugiej stronie i potem odwrotnie. Brat teścia Zygmunt widział jak Josek przechodzi na drugą stronę, ale przecież go nie wydał. Podobnie jak nie wydał młodej Żydówki z córeczką, która ukryła się pod strzechą ich domu. Poprosiła go aby dał jej znać jak się uspokoi. Spełnił jej prośbę. Po zmroku uciekła. Czy przeżyła wojnę – nie wiadomo. Czy było to nadzwyczajne bohaterstwo brata Zygmunta, nadzwyczajna odwaga. Pewnie za taką pomoc też można było zginąć. Na pewno nie było to zachowanie tchórzliwe i podłe.
        We wsi działała przed wojną młodzieżowa organizacja strzelców. Mieli strzelnicę, na której ćwiczyli strzelanie i tę strzelnicę Niemcy wykorzystali do zamordowania Serokomskich Żydów.  Zapędzili tam wszystkich zamkniętych wcześniej w kościele i zaczęli strzelać. Na strzelnicy, jak to na strzelnicy, po bokach były wysokie wały ziemne i taki sam lub jeszcze wyższy wał z przodu. Niektórzy Żydzi nie czekając na śmierć przez ten wał próbowali uciec co zaskoczyło Niemców. I co najmniej kilka osób w ten sposób się uratowało. Po zbrodni zostali wezwani Polacy, aby dali swoje wozy, załadowali trupy i zakopali je na wskazanym przez Niemców terenie. Nie odpowiedzieli Niemcom – „sami sobie zakopcie, jak ich rozstrzelaliście” tylko posłusznie rozkaz wykonali.
       Czy zatem można na podstawie tej opowieści przypisać Polakom współudział w tej zbrodni, czy można powiedzieć, że Polacy co prawda nie budowali obozów, ale mordowali Żydów. Polscy mieszkańcy bardzo ten dzień przeżyli. Ale nie mogli temu zapobiec, nie mogli swoich żydowskich współmieszkańców uratować.
       Można powiedzieć, że Polacy w Serokomli na tej zagładzie skorzystali. Na pytanie co się stało z domami, gdzie mieszkały rodziny żydowskie, teść powiedział, że władze gminy rozdzieliły domy, pośród mieszkańców, którzy domy stracili w czasie walk we wrześniu 1939 roku. Między innymi rodzinie teścia przydzielono taki dom. Czy to jest powód do wstydu i wyrzutów sumienia dla Polaków, czy dla Niemców ?
       Ale to nie koniec historii. Żydzi, którym udało się uratować ukrywali się rzecz jasna, zamieszkali w lesie w ziemiankach. Wielu przeżyło. Ukrywali się tam przez dwa lata, aż do nadejścia Armii Czerwonej w 1944 roku. Nawiązali z dowódcami radzieckimi kontakt, dostali od Rosjan broń. Były przypadki, że uzbrojeni w ten sposób Żydzi napadali na polskich mieszkańców. Były też zabójstwa, w których sprawcami byli Żydzi. Teść mówił też o jednym poważniejszym incydencie, jaki miał miejsce w okresie kiedy Niemcy już się powoli wycofywali, a Rosjan w okolicy było coraz więcej.  Doszło do potyczki pomiędzy żołnierzami Armii Krajowej i oddziałem związanym z Armią Czerwoną, w której było wielu uratowanych z zagłady Żydów. I w tej walce część z nich zginęła.
       A potem po ustąpieniu Niemców, Żydzi sprzymierzeni z Rosjanami wstąpili masowo do UB, do NKWD i stali się utrwalaczami nowej władzy. Tak jednoznacznie twierdził teść. Brat teścia Zygmunt, wraz z kilkoma kolegami z AK wstąpił natomiast do milicji. Jednak nie pobył tam długo. Koledzy zaczęli znikać. Nie wszyscy naraz, nie w jakiejś spektakularnej akcji. Raz jeden zniknął, raz drugi. Był i go nie było. Przepadł. Zygmunt widząc do czego to zmierza udał chorego, nie przyszedł na posterunek, a w nocy uciekł. Ujawnił się dopiero w 1947 roku.
       I to już koniec mocno skróconych opowieści teścia. Opowiadał barwnie, ale nie koloryzował. To prawdziwa historia.

       A żeby nie kończyć tematyką ponurą to jeszcze kilka zdjęć z dnia dzisiejszego. Pojechaliśmy z Martą na działkę sprawdzić czy żyją pszczoły. Pewności nie ma, ale pojedyncze pszczoły przeżyły zimę na pewno. To nie była jednak pogoda na pszczele wyloty. Dzień dzisiejszy jest stosunkowo zimny i pada deszcz. Ale wiosnę już trochę widać. Zakwitły krokusy, przyleciały ptaki na stawy w Sarnowie, więc jest nadzieja. Tym bardziej, że utopiliśmy Marzannę. Poniżej kilka dzisiejszych zdjęć.