sobota, 27 lutego 2016

Podróż 2012, Dzień 6 i 7, Przelot do Salt Lake City i przejazd do Jackson

Podróże po Stanach

     Na początek trzy zdjęcia ilustrujące przekrojowo te dwa dni naszej podróży.





Opisuję dwa dni razem, bo w pierwszym niewiele się działo. Początek 6 dnia to były straszne nudy. Siedzieliśmy ze dwie godziny na lotnisku w Nowym Jorku i czekaliśmy na nasz samolot do Salt Lake City. Przyjechaliśmy jak zawsze za wcześnie. Musieliśmy zapłacić 50 $ za bagaże, ale było to do przewidzenia. Tak też było gdy lecieliśmy na Hawaje. I podobnie jak wtedy, nie spodziewaliśmy się, że w samolocie nas nakarmią. W lotach krajowych Delta każe sobie płacić za wszystko. Delta da jeść w samolocie, ale poprosi wówczas kartę kredytową. Takie czasy. Na lotnisko dotarliśmy zgrabnie i szybko, poruszaliśmy się po Nowym Jorku bez problemów. Ale wiedza o systemie komunikacyjnym Nowego Jorku już chyba się nam w życiu nie przyda, bo przygoda z Nowym Jorkiem się skończyła. A była pod każdym względem udana. Zarówno czas jaki na to przeznaczyliśmy, jak i obiekty wybrane do zwiedzania – to wszystko było chyba optymalne. Wyjeżdżaliśmy z lekkim uczuciem niedosytu. Ale to chyba dobrze.  Byłoby gorzej, gdyby Nowy Jork nam się znudził. Etap pierwszy był pogodny, ciekawy, udany.

Lot był spokojny. Przez dłuższy czas lecieliśmy wśród chmur. Ale przecież Stany są ogromne, więc i chmury gdzieś musiały być, mieliśmy nadzieję, że w Salt Lake City przywita nas słońce. Zależało nam na tym, bo po krótkim pobycie w tym mieście czekała na nas zasadnicza część wyprawy, na początek przejazd do uroczego miasteczka Jackson., które leży niedaleko parku Yellowstone. W czasie lotu chmury w końcu sobie poszły i zaczęliśmy cieszyć się wspaniałymi widokami.






               Takich obrazków jak wyżej było po drodze dużo. Okrągłe, lub półkoliste pola – taki dziwny –  jak na polskie warunki – kształt, wynikał zapewne z systemu nawadniania. Tak nam się wydawało. Ale to co obserwowaliśmy w czasie lotu  z góry, postanowiliśmy zweryfikować będąc już na dole.
                Lot przebiegł dosyć szybko. Na przemian ziemia przykryta była chmurami i widoczna. Tak mniej więcej pół na pół. Okolice Salt Lake City wspaniale prezentowały się z lotu ptaka. Ośnieżone Góry Skaliste, szara lub brązowa ziemia, meandrujące rzeki, drogi wiodące nie wiadomo gdzie i po co, i na koniec zielone jezioro Salt Lake. Ta zieleń była taka nienaturalna, jasna z jednej strony, ale jednocześnie intensywna. Taki sam kolor miała rzeka wpływająca lub wypływająca z jeziora. Ale zdjęć jeziora nie mam, bo zbliżaliśmy się do lądowania i polecono wyłączyć urządzenia elektroniczne.         

            Salt Lake City przywitało nas piękną słoneczną pogodą. Odbiór bagażu odbył się ekspresowo. W wypożyczalni samochodów „Alamo” był miły człowiek, który obsłużył nas bardzo uprzejmie. Samochód był większy niż się spodziewałem, na liczniku 29200 mil a więc tyle co nic. Bagażnik bardzo duży, tak że bez problemu weszły nasze dwie walizy i było jeszcze dużo miejsca. Zawsze pierwszy kontakt z wypożyczonym samochodem i wyjazd do nieznanego miasta stanowi jednak pewien problem. Ale i tym razem poszło dobrze. Do hotelu dojechaliśmy jak po sznurku. Nie było zresztą daleko – góra dziesięć minut. Hotel bardzo elegancki. Mieliśmy kłopot z opanowaniem obsługi windy. Wyglądało na to, że się zatrzasnęliśmy, bo winda ani nie chciała jechać, ani nie chciała się otworzyć. Otworzyliśmy ją specjalnym przyciskiem i poszliśmy po pomoc. Dobra pani z recepcji wytłumaczyła nam spokojnie, że do dziurki w windzie kartę hotelową się owszem wkłada, ale nie zostawia się jej tam, tylko wyciąga i wtedy dopiero winda chce jechać.  Jak się wie to proste.  Poniżej nasz hotel.



Pokój hotelowy w Salt Lake City był zdecydowanie największy i najwygodniejszy, biorąc pod uwagę całą podróż. To było nawet coś więcej niż pokój, bo była część kuchenna, sypialna, wypoczynkowa i łazienka oczywiście.  Było komfortowo. Zupełnie jak w wytwornym hotelu z amerykańskiego filmu. Można się było zadumać, że tak sobie zatrzymaliśmy się w bardzo eleganckim hotelu, w dużym amerykańskim mieście, jak gdyby było to w pełni normalne, oczywiste. A przecież jeszcze całkiem niedawno było to coś całkowicie abstrakcyjnego. Tak niedawno ciężko było kupić buty dla małej Marty, wtedy trzeba było stawać w kolejce o czwartej w nocy przed sklepem osiedlowym, żeby kupić jakieś mięso na kartki, czy jakąś herbatę, a dolar był niesamowicie drogi. Ale i później, gdy Polska normalniała to i wtedy taka podróż nie przyszła by nam do głowy. No bo jak to tak do Ameryki i do tego tylko we dwójkę. Na szczęście zmieniło się otoczenie i zmieniliśmy się my. A wszystko zaczęło się od pierwszego samodzielnego wyjazdu do Włoch, który był nie tylko udany ale pozwolił przede wszystkim uwierzyć w siebie. Wtedy przekonaliśmy się, że  można samodzielnie zwiedzać kraj, w którym nie mówi się po polsku i dać sobie radę.   A ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc pojawiła się Ameryka i Stany Zjednoczone, po beztrosko rzuconym przez żonę zdaniu: „jak trzeba mieć wizę no to musimy o nią wystąpić, przecież nie jedziemy tam do pracy więc nie ma powodów, żebyśmy wizy mieli nie dostać”.

Musieliśmy wyjść jeszcze na zakupy i przy okazji chcieliśmy jeszcze zerknąć na miasto. Salt Lake City jest zupełnie inne niż Nowy Jork. Poza centrum zabudowa jest niska, a ulice szerokie. Jest spokojnie, cicho, nie ma takich tłumów, ani szalonego pośpiechu. I czy w centrum, czy też poza centrum  jest bardzo czysto. Nie ma walających się śmieci, widać że ktoś systematycznie to miasto sprząta. O całym Nowym Jorku tego powiedzieć nie można. Centrum czyste, ale poza centrum jednak zbyt duży bałagan. Na naszym spacerze od razu rzuciły nam się w oczy bardzo staranne trawniki. Wszędzie na nich  trawa jest bardzo gęsta i równo przystrzyżona. Wyglądają te trawniki jakby były sztuczne, ale nie są sztuczne - sprawdzaliśmy organoleptycznie. No i nie ma takiej różnorodności ras. Przeważają ludzie o wyglądzie europejskim.

Salt Lake City to miasto bardzo duże. Nasz hotel położony jest blisko centrum. A centrum miasta to świątynia Mormonów. Szukając sklepu doszliśmy do terenu świątyni, ale zwiedzanie zostawiliśmy sobie na następny dzień.

Od świątyni zaczyna się numeracja ulic. Dziwna to trochę numeracja. Pierwsza ulica od świątyni w kierunku wschodnim to 100 East Street, pierwsza w kierunku południowym to 100 South Street itd. Nie ma 1, 2, 3 tylko właśnie 100, 200, 300. Przy takiej numeracji ulice odległe od centrum mają na przykład nazwę 14600 South Street.  Zdjęcie poniżej zrobione zostało w centrum.




        Miasto ma poważne wady. Po pierwsze trudno znaleźć porządny sklep z żywnością, duży czy mały – nie ma. No po prostu trzeba nogi uchodzić. Mieliśmy wyjść na krótki spacer a przeszliśmy kawał drogi, pytając po drodze kilka razy przechodniów.  W końcu sklep znaleźliśmy, a ponieważ chłodne piwo po całym dniu wybornie smakuje, to piwo było na liście zakupów. Ale czułem, że z tym piwem coś nie tak. Wiele rodzajów, znane marki, a na żadnej butelce nie było informacji o zawartości alkoholu. Oni zapewne mieli w sklepie wyłącznie piwa bezalkoholowe. Wszystko przez surowe mormońskie zasady. Takie piwo niby smakuje i pachnie jak piwo, ale brakuje w nim tej charakterystycznej nutki. Może jakieś ślady alkoholu w tym piwie były, ale trudno było to potwierdzić. No w każdym razie jechać po alkohol do Salt Lake City nie ma sensu.  
..........
Hotel w Salt Lake City był wytworny więc śniadanie następnego dni się do tego poziomu dostosowało. Nawet kotleciki z mięska były. Po śniadaniu zostawiliśmy jeszcze bagaże i samochód w hotelu i powędrowaliśmy na Plac Świątynny, który jest magnesem ściągającym turystów do miasta.
Mormoni kojarzą się przede wszystkim z wielożeństwem, ale to już przeszłość. W 1870 roku wielożeństwo zostało zniesione. O co im tak naprawdę chodzi – do końca nie wiadomo. Po powrocie do domu, porządkując wspomnienia trochę o mormonach poczytałem, ale i po tej lekturze nie dotarł do mnie sens tego wyznania. Religia powstała w Ameryce w 1830 roku a jej twórcą był Joseph Smith.  Przytaczam krótki fragment na jego temat pochodzący z Wikipedii
„Według doktryny mormońskiej jako 14-letni chłopiec w trakcie modlitwy doznał wizji religijnej, w której ukazali mu się Bóg Ojciec  i Syn Boży -  Jezus Chrystus, którzy przekazali mu, aby na razie nie przystępował do żadnego z kościołów i że zostanie powiadomiony później, co ma uczynić. Ok. trzy lata później - 21 i 22 września 1823 r. miał ukazać mu się prorok Moroni, który przekazał mu, że na górze Cumorach znajdzie złote płytki z wyrytymi na nich inskrypcjami w języku reformowanym egipskim. Ich tekst, przetłumaczony przez Józefa Smitha, jak twierdził pod wpływem boskiego natchnienia, zawarł w Księdze Mormona. Księga Mormona została po raz pierwszy opublikowana 26 marca 1830 roku. 6 kwietnia 1830 Józef Smith wraz z pięcioma przyjaciółmi założył Kościół Chrystusa, wkrótce nazwany Kościołem Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich.  Józef Smith został jego przywódcą, aż do 27 czerwca 1844 kiedy został zamordowany w miejscowości Carthage (w stanie Illinois)”

Początkowo religia mormońska rozwijała się w stanie Illinois, ale Mormoni byli otoczeni niechęcią, być może z uwagi na praktykowane wielożeństwo. Sam Smith, według niektórych źródeł mógł mieć 49 żon. Ta niechęć doprowadziła do zamordowania Smitha przez nieprzyjazny mu tłum, a wspólnota mormońska przeniosła się do Utah. Po śmierci Josepha Smitha jego następcą został w 1844 Young. Pod jego przewodnictwem członkowie Kościoła przeszli Wielkie Równiny Ameryki i osiedlili się w Dolinie Wielkiego Słonego Jeziora, w której założyli miasto Salt Lake City. Brigham Young był pierwszym gubernatorem Terytorium Utah. Jego dom stoi nadal na terenie Placu Świątyni.  Świątynia w Salt Lake City to dla mormonów coś w rodzaju Watykanu. Przyjeżdżają tu z całego świata. Religia ma obecnie wyznawców na wszystkich kontynentach, również w Polsce. Członków wspólnoty na świecie jest około 13 milionów. To potężna, dobrze zorganizowana organizacja. Wszyscy członkowie wspólnoty (mężczyźni po ukończeniu 19 lat, a kobiety po ukończeniu 21) są zachęcani do podjęcia dwuletniej służby misyjnej w celu pozyskania nowych wyznawców. Finansowanie jest proste. Każdy członek wspólnoty płaci 10 % swojego dochodu na rzecz Kościoła.
Według wiary mormońskiej niebo ma wiele stopni chwały.  W zależności od ziemskich zasług trafia się do odpowiedniego stopnia. Każdy człowiek ma w sobie pierwiastek ziemski i boski. Uważają, że człowiek składa się ze śmiertelnego ciała oraz nieśmiertelnego ducha. Ciało człowiek dziedziczy po ziemskich rodzicach, ale ojcem ducha jest Bóg. Ponieważ wszyscy ludzie według mormonów są w sensie dosłownym synami i córkami Boga, ich potencjał jest także nieograniczony, tylko nie jest wykorzystywany w odpowiednim stopniu. Ich świętymi księgami są Biblia i Księga Mormonów, czyli to co napisał (spisał) Smith. Wspólnota ta zaliczana jest do wiary Chrześcijańskiej, bowiem wierzą w Jezusa, choć odrzucają dogmat o Świętej Trójcy. Bóg Ojciec i Jezus to osobne byty. 
Na placu świątynnym jest kilka budynków, ale oczywiście najważniejsza jest świątynia. Tylko problem jest taki, że można ją oglądać tylko z zewnątrz. Turystom wstęp wzbroniony. A szkoda, bo jest w środku bardzo ciekawa - tak przynajmniej wynika z makiety. Ale i oglądanie jej z zewnątrz sprawia przyjemność, bo jest po prostu ładna.




Cały kompleks jest bardzo czysty, zadbany. Dużo rzeźb, wody, oryginalnych fontann i kwiatów. Świeciło do tego słońce, więc wszystko pięknie się komponowało.



















 Musiały odbywać się liczne śluby, zapewne grupowe, bo po ogrodzie, wokół świątyni krążyły liczne młode pary z gośćmi. Było tych par kilkanaście co najmniej. Czy się ubawili oni na weselu – nie wiadomo. Mormoni nie piją alkoholu, nie piją kawy, herbaty, nie palą papierosów. Oczywiście można bez tego wszystkiego żyć, tylko po co.  Poniżej sesja fotograficzna jednej z młodych par przy fontannie i na tle świątyni. I przechadzający się goście weselni.






Jak już wspomniałem Mormoni to potężna światowa organizacja. Biura zajmują potężny wieżowiec i kilka innych jeszcze budynków.


Pracują też usilnie, aby ten kościół dalej się rozwijał. W strategicznych punktach stali mili ludzie z plakietkami, zagadywali, uśmiechali się i pytali czy czegoś nie potrzebujemy. Raz wdaliśmy się w rozmowę to dostaliśmy mapę i kobieta szczegółowo opowiedziała co gdzie jest. A do świątyni nie można według niej wchodzić bo „temple is temple”. Gdy jest jakaś grupa zorganizowana i ma przydzielonego przewodnika to na koniec uczestnicy dostają ankiety do wypełnienie, gdzie podają m.in. swoje dane i gdzie składają deklarację, czy chcą wizyty lokalnych mormonów w domu. Nam ankiety nikt nie wciskał. Miejsce ciekawe i ładne. Szare budynki odbijające się w wodzie i otoczone kwiatami prezentują się znakomicie. Nie żałowaliśmy, że tu przyszliśmy.


Najważniejsze obiekty znajdujące się w kompleksie to Świątynia, Tabernacle, Centrum Konferencyjne mogące pomieścić 21000 osób, z dachem, gdzie na 4 akrach ziemi urządzono ogród pełen kwiatów i drzew ozdobnych, Budynek biblioteki genealogii rodzin, Budynek Pamięci Josepha Smitha, budynki w których mieszkał i rezydował założyciel Salt Lake City – czyli Young.

Ciekawym budynkiem jest sala Tabernacle. To ogromna sala koncertowa w kształcie elipsy. Odbywają się tam występy słynnego podobno na całym świecie chóru.  Sala ma wspaniałe organy i fantastyczną akustykę. Podobno jak na pulpit na scenie upuści się szpilkę, to w całej sali słychać jak ona upada. Mówię podobno, bo mimo że w sali byliśmy dwa razy, to żaden z licznych oprowadzaczy wycieczek takiego eksperymentu nie chciał wykonać. Ale doskonale było słychać rozmowy, które toczyły się w drugim końcu tej ogromnej sali.  


             Mormoni zajmują się badaniami genealogicznymi. Jeżdżą po całym świecie, kopiują akty narodzin jakie są tylko dostępne. Swoją wiedzę udostępniają wszystkim, nie tylko członkom Wspólnoty. Brat Wojtek mógłby tam zapewne poszerzyć swoją wiedzę na temat naszej rodziny.
I na koniec makieta świątyni, która znajduje się w jednym z dwóch budynków obsługi ruchu turystycznego. 

Po drodze do hotelu jeszcze raz przyglądaliśmy się miastu. Potwierdziły się wcześniejsze spostrzeżenia, że miasto jest bardzo zadbane, czyste, przestronne i pełne kwiatów. Zupełnie inne niż Brooklyn.  






Po powrocie do hotelu ruszyliśmy w pierwszą naszą samochodową trasę, nie najdłuższą, bo gdzieś mniej więcej 460 kilometrową. Byłaby nieco krótsza, ale w jednym miejscu trochę pobłądziliśmy.  Dojechaliśmy do miasteczka Jackson niedaleko Parku Narodowego Grand Teton i Yellowstone. Jechaliśmy bocznymi drogami i przez co najmniej 2/3 trasy było przepięknie. Wspaniałe widoki, wspaniała przyroda, wspaniałe zachodnie stany. Jechaliśmy między innymi wzdłuż pięknego Jeziora Niedźwiedziego otoczonego górami.  Ale trasa zrobiła się piękna gdy tylko zjechaliśmy z autostrady. Ruch był mały, słońce świeciło umiarkowanie, nieraz się chmurzyło, a nieraz gdzieś daleko najwyraźniej też padało.







 To było to na co czekaliśmy. To była pierwsza nasza trasa, która od początku do końca zachwycała. Jezioro Niedźwiedzie jest jeziorem naturalnym i słodkowodnym.  Największe jezioro w Utah, czyli Salt Lake, jak sama nazwa wskazuje, jest jeziorem słonym. Jezioro Niedźwiedzie ma wspaniały morski kolor i z tego powodu nazywane jest Karaibami Gór. Ma długość sięgającą 30 km, a szerokość dochodzi do 11 km. Średnia głębokość to 29 metrów, a głębokość maksymalna aż 63 metry. Krótko mówiąc jest to kawał jeziora, nad które ściągają turyści, aby sobie na nim popływać i ogólnie się zrelaksować. Nad brzegiem stoi dużo domków letniskowych i hoteli.






                 Ciekawą przygodę mieliśmy za miasteczkiem o dziwnej nazwie Montpelier. Przejechaliśmy sobie to miasteczko, spojrzałem w tylne lusterko  i widzę za nami samochód policyjny który miga wszystkimi możliwymi światełkami – czerwonym, niebieskim, białym. Nie wyje, ale miga. Droga jednopasmowa, nie ma gdzie zjechać, a on pewnie jedzie do jakiegoś zdarzenia niezwykłego, więc zwolniłem, żeby mógł mnie łatwiej wyprzedzić. On też zwolnił. To ja jeszcze bardziej, to i on jeszcze bardziej. Sprawa zaczęła wyglądać jednoznacznie – on nas goni, ale dlaczego ??  Zatrzymałem się. On też się zatrzymał, ale nikt nie wysiada. Ja też nie wysiadam, bo Agnieszka mówi, że się nie wysiada w takich przypadkach. Zaczął mówić przez megafon. Ale przez megafon niewyraźnie słychać.  Jednak ze strachu Agnieszka zaczęła perfekcyjnie rozumieć. On chce żebyśmy zjechali z pasa drogi bardziej. No to pojechałem trochę do przodu i zjechałem. Wtedy dopiero wysiadł policjant i do nas przyszedł, prosząc o prawo jazdy. Dałem mu, tłumacząc od razu, że my nie tutejsi tylko „from Poland”. Policjant był młody i bardzo miły. Wyjaśnił, że w miasteczku było ograniczenie 35 mil/godz a ja jechałem 45 mil/godz i tak nie można. No pewnie jechałem, ale przecież jechałem za innym samochodem, który jechał dokładnie tak samo. I kiedyś czytałem, że jak się przekracza dozwoloną prędkość o 10 mil/godz to nie ma sprawy. Ale oczywiście tego nie powiedziałem, chociażby dlatego, że ja w angielskim mało wymowny jestem. Agnieszka za to szybko zaczęła mówić, że rozumie co on do nas mówi, że ma rację, że my już tak nigdy więcej. Że „we promise” . Więc policjant spytał tylko jeszcze gdzie jedziemy i że mamy przestrzegać ograniczeń, zawrócił i sobie pojechał. A my rzeczywiście do końca jechaliśmy zgodnie z przepisami, no prawie. Miły był ten policjant, ale żeby nas gonić policyjnym wozem i migać światełkami – nieładnie postąpił.
Montpelier to już Idaho. Za miasteczkiem robiło się coraz ładniej.  Dłuższy czas jechaliśmy za ciekawą półciężarówką, na której sobie stały i rozglądały się na wszystkie strony trzy psy. Jak ją wyprzedzaliśmy to okazało się, że tak naprawdę to one nie za bardzo miały na czym stać. Aż dziw, że nie pospadały. Osiągnęły w  utrzymywaniu równowagi mistrzostwo świata.  Ale zdjęcia niestety nie mamy.







Końcowy odcinek to już góry wysokie, przypominające nasze Tatry Zachodnie. To tak jakby jechać Doliną Kościeliską samochodem, z tą różnicą, że ta dolina była z 20 razy dłuższa od Doliny Kościeliskiej. Pięknie.





        Jackson jest wspaniałym miasteczkiem otoczonym górami, z piękną starą kowbojską zabudową i jeżdżącym dyliżansem. Przejeżdżaliśmy przez nie 3 lata wcześniej i bardzo nam się podobało. Tak więc z najwyższą przyjemnością tu wróciliśmy. Ma ono zresztą wielu fanów. W dolinie Jackson Hole, gdzie leży Jackson, swój dom pobudował sobie Harrison Ford. Jest tu mnóstwo sklepów z pamiątkami, z wyrobami indiańskimi, strojami kowbojskimi, akcesoriami wędkarskimi, myśliwskimi. Można na przykład kupić sobie łeb bizona, albo całego niedźwiedzia. Są one oferowane w różnych rozmiarach i wyglądają jak żywe. Największy – stojący grizli kosztował 28 tysięcy dolarów, a mniejszy 5 tysięcy. Było też mnóstwo innych mniejszych i większych zwierząt. Niedźwiedzia nie kupiliśmy. Trochę szkoda tych niedźwiedzi, bo z całą pewnością były to kiedyś żywe niedźwiedzie, które zostały po mistrzowsku spreparowane i zamienione w eksponaty.










Na zdjęciach powyżej jest ten mniejszy niedźwiedź – za 5 tys. dolarów. Ten droższy i większy jest przedstawiony na jednym z pierwszych zdjęć. Ale ten mniejszy niedźwiedź był ładniejszy. Tak jak wspomniałem niedźwiedzia nie kupiliśmy. Nie zmieścił by się w naszym  mieszkaniu. Zresztą pewnie Reksio byłby niezadowolony, a kot drapał by jego futro i bałaganił. Kupiliśmy za to dwa piękne indiańskie kaczyny.  Taki był plan. Tylko co to są kaczyni. No właśnie.  Oto oni.





Ale kim są.  Pójdźmy na łatwiznę i zajrzyjmy do Wikipedii.
Kaczyni  — mitologiczne nadprzyrodzone istoty z legend Indian Hopi, Zuni i innych Indian Pueblo, duchy natury. Niektóre źródła kojarzą Kaczynów z kultem przodków. W praktykach religijnych pólnocnoamerykańskich Indian z grupy Pueblo nazwa kachina jest stosowana do:
  • ponadnaturalnych stworzeń lub duchów, mogących wpływać na świat naturalny. Według Indian z plemienia Zuni  Kachina zamieszkują mityczne Jezioro Zmarłych leżące gdzieś w północno-wschodniej Arizonie. Według Indian Hopi żyją oni na świętych Wzgórzach San Francisco  w pobliżu Flagstaff  w Arizonie.
  • przebranych i zamaskowanych członków plemienia - mężczyzn, uosabiających zarówno męskie jak i żeńskie duchy Kachina podczas określonych obrzędów religijnych. Zgodnie z wierzeniami plemiennymi na czas ceremonii osoby te rzeczywiście stają się duchami.
  • zamaskowanych lalek przedstawiających określone duchy Kachina wykonanych z korzenia topoli (u Indian Hopi zwane tihu) lub sosny (u Zuni), wręczanych w sposób ceremonialny kobietom i mężczyznom z plemienia i trzymanych przez nich następnie w domach jako rodzaj  Amuletów (fetyszy).
Kachina służą generalnie jako pośrednicy między światem ludzi i światem bogów. W kulturach Pueblo zidentyfikowano ponad 300 różnych postaci duchów Kachina, z których każdy posiada imię, charakterystyczną maskę, barwy oraz ozdoby z piór, skóry i materiału, a także odmienny sposób zachowania, gesty, dźwięki i kroki taneczne.
Poszczególne duchy Kachina czczone są przez tajne stowarzyszenia męskie, których członkowie zbierają się w ceremonialnych pomieszczeniach zwanych kiva. Mężczyźni po osiągnięciu dojrzałości wprowadzani są w tajniki obrzędowości związanej z poszczególnymi kachina, z którymi się utożsamiają. Kobiety nie uczestniczą w ceremoniach w kivach, ale także poznają ogólnie plemienną mitologię i niektóre praktyki religijne.
Kaczyni czczeni jako bóstwa mające moc sprowadzania deszczu i przedstawiani są w formie lalek  tihu wykonywanych z drewna topolowego, a także poprzez tancerzy noszących maski i rytualne stroje. Lalki były tradycyjnie wręczane przez tancerzy młodym dziewczętom, co miało zapewniać im zdrowie i płodność. Wiedza dotycząca Kaczynów i - szerzej - życia religijnego ludów Pueblo przez wieki utrzymywana była przez tubylczych Amerykanów  w tajemnicy przed osobami z zewnątrz i poszczególne grupy w różnym stopniu przestrzegają nadal tej zasady. Około 1900  wzrosło zainteresowanie figurkami Kaczynów wśród turystów  i kolekcjonerów egzotycznej sztuki. Z tego powodu rozpoczęto komercyjną produkcję figurek tihu, trwającą do dziś. O ile większość Indian Hopi nie ma obecnie oporów przed pokazywaniem obcym swoich tańców obrzędowych i sprzedawaniem turystom stylizowanych figurek i masek Kaczynów, to Indianie Zuni bardziej zachowują poufność swoich rytuałów i związanej z nimi wiedzy.
Niektóre lalki osiągają wysokie ceny na rynku sztuki indiańskiej. Szczególnie cenione są jednak oryginalne, stare lalki, najbardziej popularne dziś wśród kolekcjonerów francuskich. W grudniu 1997 jedna z nich osiągnęła w nowojorskim  domu aukcyjnym cenę 265.000 dolarów. Już w 1901 Berlińskie Muzeum Etnograficzne posiadało dużą kolekcję figurek Kaczynów. Także artyści tacy jak Marcel Duchamp, Max Ernst, Piero Dorazio, Andre Malraux, i Horst Antes  zbierali takie figurki.
Wedle opowieści Białego Niedźwiedzia z plemienia Hopi, Kaczyni byli wysłannikami bogów i nauczycielami Indian, przekazali im podstawy ich kultury i praw moralnych. Wielu okultystów i ufologów doszukuje się w wierze w Kaczynów dowodów dawnej bytności kosmitów na Ziemi.

Oczywiście nie kupiliśmy ducha natury, tylko lalkę. Nie wydaliśmy też na nią 265.000 dolarów. Nie pamiętam ile – może trzydzieści. To bardzo ładne pamiątki z podróży. W sklepie mieliśmy bardzo trudne zadanie. Tych figurek stało mnóstwo.

To był bardzo ładny sklep. Było tam mnóstwo ciekawych eksponatów. W całym centrum Jackson były tego typu sklepy z pamiątkami. Szkoda tylko, że wśród tych licznych sklepów i knajp nie było ani jednego, ANI JEDNEGO, w którym byłaby zwykła żywność i napoje takie jak piwo. No cóż. Nawet takie wspaniałe miasteczka jak Jackson mają wady.




 Hotel w Jackson był przy głównej ulicy, tuż przy centralnym placu. Nie był to najwyższych lotów hotel, ale był dosyć tani. Drewniany budynek, drewniane schody na pierwsze piętro, nie za duży pokój, ale poza śniadaniem, wszystko było ok. Hotele w Jackson nie są tanie, podobnie zresztą jak w całym rejonie Grand Teton i Yellowstone.  Po krótkim odpoczynku postanowiliśmy jeszcze iść na kolejny spacer – spacer po zmierzchu, spacer po mieście oświetlonym sztucznym światłem i blaskiem księżyca. Bardzo sympatyczny spacer, choć sklepu z piwem i normalną żywnością w dalszym ciągu nie było. Na koniec opisu siódmego jeszcze kilka zdjęć z Jackson ze spaceru nocnego.








I nie tylko

Poprzedni  „odcinek” zakończyłem apelem, żeby przesłać ciepłe myśli  nastoletniej Natalii, która nagle ciężko zachorowała.  Dziewczynka zachorowała na ostrą białaczkę szpikową. Walczy dzielnie, ale choroba też nie odpuszcza. Ostatnio zaatakowała ze zwielokrotnioną siłą i wszyscy bliscy Natalii bali się, że może odejść. Na szczęście ten najgorszy kryzys mija, ale sytuacja jest cały czas ciężka. Więc ciepłe myśli i wszelkie odmiany duchowego wsparcia są wciąż potrzebne i bardzo o to proszę. Jeśli ktoś chcąc przekazać  1 % podatku na cele społeczne i zastanawia się jakiej fundacji  to przekazać to proponuję Fundację dla Dzieci z Chorobami Nowotworowymi „Krwinka” KRS: 0000 165702. Można dodatkowo zaznaczyć jako wskazanie Natalię Kustosz.

A  co jeszcze współcześnie ciekawego ? Marta wyjechała do Niemiec prowadzić eksperymenty. Nie lubimy jak wyjeżdża tak daleko.  Ciągle się trzeba o coś niepokoić.  Ale mówi, że jest spokojnie i nie czuje zagrożenia. Tam gdzie jest, uchodźcy nie rzucają się w oczy.  Więc eksperymentuje spokojnie szukając śladów sparowanych elektronów, albo czegoś zupełnie innego. Kto nie szuka, ten na pewno nie znajdzie, kto szuka – ma szansę.

W polityce w tych dniach dominuje temat Lecha Wałęsy i zemsty Kiszczaka zza grobu, który dysponował „teczką” tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa „Bolka”, którym – wszystko na to wskazuje – był Lech Wałęsa. Teczkę przekazała do IPN żona Kiszczaka. Oczywiście Wałęsa zaprzecza, jeden obóz polityczny go broni, drugi obwieszcza, że to o czym mówiono od dawna zostało potwierdzone w sposób bezdyskusyjny. I chyba tak jest, skoro historycy niechętni tej tezie, np. profesor Friszke,  czy profesor Paczkowski, obecnie twierdzą, że dokumenty są autentyczne i wątpliwości nie ma. Przekaz medialny w tej sprawie nie jest już jednostronny, bo TVP nie jest już kalką TVN.  Goście w programach publicystycznych nie reprezentują już tylko jednej strony, więc widz, o ile ogląda TVP może usłyszeć różnorodne opinie w tej sprawie.  No cóż, Wałęsa jest postacią historyczną, która odegrała dużą rolę w przemianach lat 80-tych i o tym zapomnieć nie można, ale jest to jednocześnie człowiek zadufany w sobie, zarozumiały, arogancki, posiadający mnóstwo różnych innych wad. No tak, zdecydowanie nie jestem fanem Wałęsy. Choć pamiętam, że kiedyś dawno, dawno temu nie rozumiałem ataków na niego i byłem zdziwiony, że takie ataki są.  Było to w czasach, kiedy pracowałam w Instytucie Włókien Chemicznych, w którym pracował też Grzegorz Palka, opozycjonista z lat 80-tych, późniejszy prezydent Łodzi, który fanem Wałęsy już wtedy nie był. Mógł to być rok 1990. Dla mnie jest godnym pożałowania, gdy środowiska, dla których Wałęsa był czarnym ludem najgorszego sortu, gdy konkurował z Mazowieckim w wyborach prezydenckich, obecnie go gloryfikują. 

Minęło już 100 dni działania nowego rządu. Rzuca się w oczy ogromna łapczywość nowej ekipy na stanowiska. Najbardziej jaskrawym przykładem jest wymiana dyrektorów stadnin koni, wybitnych fachowców. Przy takiej polityce kadrowej można mieć obawy. Wiele innych błędów też można dostrzec. Ale przecież za wcześnie na krytykę totalną, a właśnie taką uprawia opozycja.. A mnie się marzy, żeby kiedyś było normalnie. Żeby nie było dwóch zwalczających się plemion. Może kiedyś tak będzie.


I ostatnia już wiadomość na dzisiaj. Planujemy wybrać się z żoną raz jeszcze do Stanów. Więc może ten blog będzie trwał dłużej niż myślałem. Ale nie można chwalić dnia przed zachodem słońca. Mam jednak nadzieję, że nam się raz jeszcze uda. A poniżej  jeden z celów planowanego wyjazdu. Rysunki „kosmitów” na skałach w Horseshoe Canyon w Parku Canyonlands. Chyba kosmitów. To w każdym razie moja teoria :) Tylko ciężko tam dotrzeć. 1,5 godziny jazdy gruntową drogą, a potem jeszcze długi marsz w gorącym kanionie. Ale może się uda. Może kosmici pomogą. 


Holy Ghost Panel, Great Gallery