niedziela, 18 października 2015

Podróż 2012 wstęp i pożegnanie w i nie tylko

Podróże po Stanach

W 2011 roku wakacje spędzaliśmy we Włoszech i na Malcie, a głównym celem była Sycylia. To były bezdyskusyjnie piękne wakacje. Każdego dnia towarzyszyły nam wspaniałe zabytki i krajobrazy. Asyż, Rzym, La Valletta, sycylijska farma, Agrigento, Erice, widok na wyspy Liparyjskie, Palermo, Taormina,  Etna – wszystko było piękne. Ale mimo tych wspaniałości czułem wtedy, że to wszystko to jednak nie to, że czegoś brakuje, że jest wspaniale, ale to jednak nie Ameryka. I Agnieszka czuła to samo. Zachciało nam się znowu do Ameryki - do królestwa Misia Yogi, w świat kanionów i ogromnych wspaniałych przestrzeni.

No cóż, gdy zdecydowaliśmy po raz pierwszy, że jedziemy do Stanów, pewne rzeczy stały się nieodwracalne. Trudno znaleźć równie niezwykłe, dzikie i piękne krajobrazy, trudno znaleźć trasy liczące kilkaset kilometrów, wzdłuż których nie widać śladów cywilizacji. A tam to wszystko jest. A jednocześnie jest to kraj, gdzie podróżuje się bezpiecznie, gdzie są wygodne hotele, gdzie ludzie są życzliwi i sympatyczni.



Stany spodobały nam się od pierwszego wejrzenia. Nie spodziewaliśmy się, że jest tam aż tak pięknie. Nasza pierwsza wyprawa miała być jedyną wyprawą na ten kontynent i jednocześnie to miała być tak zwana podróż życia. Ale gdy do końca wytyczonej trasy było coraz bliżej, pojawił się sprzeciw. Jak to tak - podróż życia. Dlaczego życia. Dlaczego mamy tutaj nie wrócić, gdy jest tu tak pięknie.  Więc wróciliśmy tam już za rok.  I znowu była to wspaniała podróż. Podobnie jak za pierwszym razem wszystko zagrało znakomicie, pogoda jak zawsze dopisała i nie było ani jednego dnia, który by się źle zapisał w pamięci. Wszystkie odwiedzane miejsca  zasługiwały na to aby je odwiedzić.  Hawaje były wówczas jednym z głównych punktów programu – spędziliśmy tam osiem dni. Świat wulkanów, wyprawa na szczyt góry Mauna Kea z obserwatorium astronomicznym, wspaniałe plaże, dziwne nocne odgłosy,  gwarne i piękne Honolulu, lasy tropikalne i kultura Polinezji – to wszystko pozostało w pamięci. A potem pętla po zachodnich dzikich stanach – Nevada, Kalifornia, Utah, Nowy Meksyk, Arizona i Kolorado.

W pierwszej podróży do USA były tylko zachodnie stany ale pętelka jaką zrobiliśmy była znacznie dłuższa. Start i koniec trasy był w Los Angeles, a trasa wiodła przez stany: Kalifornia, Arizona, Utah, Colorado, Południowa Dakota, Wyoming, Montana, Idaho, Nevada. Ta podróż była w jakimś sensie najbardziej emocjonująca. Przede wszystkim przed wyjazdem były ogromne obawy – czy to w ogóle jest możliwe, czy damy radę. Przecież zaplanowana trasa liczyła prawie 10.000 km. Do tego dokładała się bardzo jeszcze wtedy słaba znajomość języka. Główny Tłumacz Wyprawy dopiero był po pierwszym roku nauki. Amerykańskich realiów nie znaliśmy w dostatecznym stopniu. Ale był i drugi powód emocji. Wtedy odkrywaliśmy Amerykę po raz pierwszy. To było ogromne zaskoczenie, że jest tam aż tak pięknie, aż tak niesamowicie dziko, że można przejechać jednego dnia 700 km i wzdłuż całej drogi nie widzieć ani jednego miasta, pola, zakładu przemysłowego, tylko przyrodę – najpiękniejszą w parkach narodowych, ale piękną wzdłuż całej trasy.  I te niezwykłe parki narodowe, wspaniale przygotowane na przyjęcie turystów. Czuło się na każdym kroku, że działania dyrekcji parków narodowych mają na celu popularyzację przyrody,  a nie zbieranie pieniędzy od turystów. Wspaniałe udostępnienie,  przy zachowaniu maksymalnej troski o przyrodę.

Trasy jakie pokonaliśmy w pierwszej i drugiej wyprawie zaznaczone są na zamieszczonej mapie. Trasa pierwszej wyprawy oznaczona jest kolorem czerwonym, drugiej – zielonym. Na mapie naniosłem  też trasę trzeciej wyprawy, czyli tej, której opis dzisiaj zaczynam. To kolor niebieski.


Planowanie trzeciej podróży było jak zawsze niezłym wyzwaniem. Jak zawsze ciężko było pogodzić czas jakim dysponowaliśmy z wytypowanymi miejscami, do których chcieliśmy dotrzeć. Kilka punktów było pewnych, takich które musiały być. Po pierwsze Yellowstone. To jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Byliśmy tam w czasie pierwszej podróży i byliśmy absolutnie zauroczeni przyrodą, ilością zwierząt jakie tam można zobaczyć i niezwykłymi zjawiskami geotermalnymi. Park Yellowstone musiał zatem znaleźć się na naszej trasie i zgodnie z drugim założeniem mieliśmy tam spędzić co najmniej trzy dni. 




Drugim pewnym miejscem na trasie był Park Canyonlands – kraina kanionów położona w widłach rzeki Kolorado i Rzeki Zielonej. Byliśmy tam w czasie drugiej wyprawy i to co głównie mnie zainteresowało to liczne drogi dla samochodów terenowych, niezwykle malowniczo prezentujące się z krawędzi kanionu. Więc pojawiło się następujące marzenie do spełnienia – wypożyczyć jeepa i co najmniej dwa dni po tych kanionach sobie pojeździć.  Na mapie USA pojawiła się zatem wielka kropka w miejscowości Moab, która jest stolicą kanionowej krainy. Moab leży również tuż obok pięknego parku Arches, który jest jednym z najpiękniejszych parków w Stanach. W parku Arches, pośród innych ciekawych miejsc, jest jedno miejsce niezwykłe – labirynt skalny – Fiery Furnace czyli płomienny piec. Jest tam tysiące skał o najdziwniejszych formach geometrycznych, które tworzą niezwykły labirynt, w którym można się zgubić po pięciu minutach. Dlatego zwiedzanie tego miejsca może się odbywać wyłącznie ze strażnikiem parku. Spodobało nam się to miejsce w czasie pierwszej wyprawy, ale wtedy nie było możliwości, żeby je zwiedzić od środka. Więc płomienny piec stał się teraz następnym pewnym punktem wyprawy.



 Czwartym miejscem pewnym było jezioro Powella. Oglądaliśmy je trochę na zdjęciach i trochę z zapory przegradzającej rzekę Kolorado w Page, ale to już wystarczyło żeby dojść do wniosku, że to jezioro jest piękne. A ponieważ Internet podpowiadał, że są na tym jeziorze organizowane wycieczki stateczkiem więc postanowiliśmy i my takim stateczkiem sobie popływać.


Nowy Jork – następny ważny punkt na naszej trasie -  znalazł się na trasie głównie przez prom kosmiczny. Agnieszka chciała prom zobaczyć. Prom można było zobaczyć w Waszyngtonie, ale niektóre przewodniki podawały, że w Nowym Jorku prom też już jest, albo że za moment będzie.






Nowy Jork, Waszyngton, zachodnie Stany z czterema pewnymi punktami, może San Francisco, może Park Narodowy Glacier leżący tuż pod Kanadą. Trzeba to było jakoś połączyć w jeden spójny plan.  Powstawały nowe warianty, ale ciągle na coś brakowało czasu. Z wielu punktów na mapie musieliśmy zrezygnować, między innymi skreśliliśmy Waszyngton, San Francisco i Las Vegas. Punktem spornym był Park Glacier. Leży on tuż przy granicy z Kanadą, a dokładniej mówiąc leży po obydwu stronach granicy. Park jest daleko i dlatego wypadał zawsze z planu podróży, mimo że zawsze był brany pod uwagę. A przewodniki się o nim wyrażały w samych superlatywach. Więc jak już tyle ciekawych miejsc wypadło postanowiłem upchać w planie Glacier. Agnieszka była niezadowolona. Mówiła, że lepiej w innym miejscu pobyć dłużej niż jechać taki kawał w jedną i drugą stronę. I to jej gadanie zostało przez Park Glacier przyjęte źle. On się na nas obraził. Ale o tym na razie tyle.

Zaskoczyły nas ceny hoteli. Wzrosły. Średnia cena za nocleg przekroczyła nieznaczenie 100 $ za noc, podczas gdy trzy lata wcześniej było to 70 $. Mocno przyczyniły się do tego wysokie ceny w Nowym Jorku. Tutaj nie ma tanich hoteli. My nocując na Brooklinie, w przyzwoitym hotelu płaciliśmy 140 $ za jedną noc. Na Manhattanie było jeszcze zdecydowanie drożej. Wysokie też były ceny w Moab, a tam wynajęliśmy pokój na cztery noce. Najtańszy nocleg na trasie kosztował 55 $.

Hotele zarezerwowaliśmy w Łodzi, podobnie jak i pozostałe istotne rzeczy. Nie chcieliśmy na wyjeździe tracić czasu na rezerwacje. A więc samochód, jeep, wycieczki po labiryncie skalnym, nowojorski city-pass, przejażdżka stateczkiem po jeziorze Powella i nieplanowane wcześniej miejsce biwakowe w Parku Canyonlands - to wszystko „zaklepaliśmy” sobie z mieszkania w Łodzi. Powiem kilka słów o tej ostatniej rezerwacji. Planując wyprawę, na plan pierwszy wysuwała się zawsze jazda jeepem po kanionach.  Siedziałem sobie nad mapą parku i obmyślałem gdzie tu można tym jeepem sobie pojechać. Na czoło zawsze wysuwała się trasa oznaczona na mapach jako white rim road. To tę drogę oglądaliśmy sobie z góry dwa lata wcześniej.  A więc to był pewniak. Myślałem bardziej o tym co dalej, czyli gdzie pojechać drugiego albo trzeciego dnia. Trzeci dzień dość szybko wypadł z planów z uwagi na ceny wynajmu jeepów. Nie są to niskie ceny.  A potem przeczytałem na stronie parku, że white rim road to trasa, którą samochodem pokonuje się w dwa lub w trzy dni. No i tutaj zrobiły się schody. Bo nie da się jechać dwa dni nie nocując po drodze, a wiadomo, że hoteli w kanionie nie ma. Trzeba było rozpoznać temat noclegu na łonie przyrody. Otóż w Parku Canyonlands rozwiązane jest to w taki sposób, że są wyznaczone w parku miejsca do biwakowania. Nie ma tam wody, prądu, nie ma nic oprócz kibelka. W takim miejscu biwakowym może spędzić noc maksymalnie 15 osób, ale równocześnie nie może tam stanąć więcej samochodów niż trzy. Żeby zapewnić sobie nocleg w wybranym miejscu, najlepiej to miejsce zarezerwować. Kosztuje to 30 $ od grupy. Rezerwacji dokonuje się albo drogą pocztową (ale nie e-mailową), albo przy użyciu faksu.  Obydwa sposoby rezerwacji specjalnie mi się nie podobały, bowiem na formularzu trzeba było podać numer karty kredytowej wraz z trzycyfrowym kodem dodatkowym. Przełamałem w sobie głos rozsądku, który mówił, żeby tego nie robić, bo to niebezpieczne i skorzystałem z faksu. Najpierw jednak trzeba było pokonać znacznie silniejszy opór żony, która miała co najmniej mieszane uczucia jeśli chodzi o nocowanie na biwaku. Wątpliwości drobne, typu -  skąd weźmiemy namiot, materace itd. rozwiałem szybko.  Wypożyczalnia jeepów miała w swojej ofercie również sprzęt biwakowy. E-mailowo ustaliliśmy cenę, nie było z tym problemów. Gorzej było przełamać opory zasadnicze, że będzie ciemno, dziko, że ktoś nas może napaść – człowiek lub dzika puma. Jednocześnie jednak widziałem, że perspektywa nocowania pod gwiazdami była i dla dobrej żony nęcąca, bo wszak to fajna przygoda. Ostatecznie zgoda na biwak pod gwiazdami została wydana, fax został wysłany. Jeszcze tego samego dnia karta kredytowa została obciążona kwotą 30 dolarów, a więc miałem szybko potwierdzenie, że fax doszedł. Później jednak nastała niepokojąca cisza, mijały kolejne dni a żadne potwierdzenie rezerwacji nie przychodziło.  Poprosiliśmy sympatyczną Asię – kontrolera lotów na lotnisku i nauczycielkę angielskiego udzielającą lekcji Agnieszce, aby zadzwoniła do Parku Canyonlands i się czegoś dowiedziała. Ach jak przepraszali, że jeszcze nie wysłali potwierdzenia, zapewniali, że oczywiście, że na pewno, że jest rezerwacja, że jeszcze dzisiaj wyślą e-maila i w ogóle rozpływali się w uprzejmościach i serdecznie zapraszali. E-mail rzeczywiście przyszedł, a wkrótce potem doszła jeszcze rezerwacja wysłana normalną pocztą.  

A inne rezerwacje - jak to rezerwacje. Wszystko poszło gładko. Musieliśmy pewne rzeczy wyjaśniać mailowo, zwłaszcza jeśli chodzi o jeepa. Otóż w Stanach jest tak, że gdy ktoś ma wykupione ubezpieczenie samochodowe, to obejmuje ono wszystkie samochody jakimi się porusza, również te z wypożyczalni. Dlatego przy wypożyczaniu jeepa w formularzu było pytanie o numer polisy. Musieliśmy wyjaśniać jak to będzie z kimś takim jak my. Wyjaśniono nam, że my będziemy musieli wykupić dodatkową polisę. Zwiększało to jeszcze i tak nie niską cenę, ale determinacja jeepowa była naprawdę duża i takie przeszkody nas nie zatrzymywały.

Tak więc wszystkie rezerwacje zostały wykonane, plan został dopięty i pozostało go tylko zrealizować. Na koniec, tuż przed wyjazdem jeden dobry człowiek wywołał we mnie spory niepokój. Opowiedziałem mu o jeepowych planach, a on zapytał, czy ja cokolwiek wiem o samochodach z napędem na cztery koła, bo to nie jest wcale takie proste. Bo to są różne tryby pracy, blokady itp. rzeczy. A ja nie wiedziałem na ten temat zupełnie nic. Więc tuż przed wyjazdem musiałem się szybko dokształcić  i  poczytać na temat biegów 2D, 4D i 4L w samochodach terenowych. Zacząłem też oglądać filmy na youtube nakręcone w Parku Canyonlands z  jeepami w roli głównej. Kraksy, wywrotki, zsunięcia z drogi – no trochę się przestraszyłem. Zrozumiałem, że przygoda jeepowa będzie większa niż początkowo zakładałem.  Ale ponieważ nie należę do „pękacieli” postanowiłem się tym nie przejmować. Na wszelki wypadek nie pokazałem  tylko najbardziej drastycznych filmów żonie, żeby się nie denerwowała nadmiernie. I tak tuż przed wyjazdem była dostatecznie zdenerwowana. Zawsze bardzo chce jechać i zawsze nieodmiennie boi się wyjazdu. Tak było i tym razem, mimo że tym razem powodów do zdenerwowania było mniej. Kraj był nam już znany, realia amerykańskich dróg , sklepów i hoteli też.  Ale takie argumenty do żony docierały tylko częściowo. Zresztą ja też się zawsze trochę przed wyjazdem denerwuję, bo jednak jest wiele rzeczy, które taką podróż mogą zakłócić. Ale bez emocji byłoby nudno.  

Kilka zdjęć z naszej trzeciej podróży już zamieściłem. A poniżej kolejne nieuporządkowane zdjęcia ilustrujące wstępnie naszą trzecią podróż. Będę ją opisywał w kolejnych „odcinakach”. Tylko co to będzie jak dobrnę do końca. Chyba trzeba będzie tam pojechać raz jeszcze :)











I nie tylko

Postanowił niestety od nas odejść.


Dokładnie trzy tygodnie temu nastąpiło nagłe pogorszenie stanu zdrowia, pogotowie, ponownie szpital, ale w tym szpitalu spędził już tylko niecałą dobę i przeniósł się do lepszego świata, gdzie nie ma cukrzycy, chorych serc i udarów.  A wydawało nam się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Zamieszkał z nami i wyglądało na to, że jest zadowolony, że nie jest już w szpitalu. Robiliśmy wspólnie duże postępy. Jadł coraz lepiej - normalnie dużą łyżką, a nie jakąś tam małą. Nauczyliśmy się też podawać napoje i pił coraz więcej. Ucieszył się z kota, słuchał swoich starych płyt i może nawet wiedział kiedy śpiewa Fogg a kiedy Irena Santor. Kontakt z nim był minimalny, ale jakiś tam był i cieszyliśmy się z każdego postępu. Wierzyliśmy, że wszystko zmierza w lepszym kierunku, choć osoby z „branży” studziły nasze nadzieje. Stan jest bardzo, bardzo ciężki powiedziała pani doktor w czasie pierwszej wizyty domowej. To samo mówiła pielęgniarka i wszystkie osoby zajmujące się tego typu ciężkimi przypadkami. Ale to do nas nie docierało, bo przecież wcześniej karmiony był sondą, a zaczął jeść normalnie, miał zapalenie płuc a zostało ono wyleczone, nie było z nim w pewnym momencie żadnego kontaktu a ten kontakt się pojawił, więc stan bardzo, bardzo ciężki to już był i się skończył. Tak sobie mówiliśmy. Niestety to nie my mieliśmy rację. Zmarł 28 września. Nie był sam, była przy nim moja żona. A ja niestety wyszedłem ze szpitala 20 minut wcześniej, nie przeczuwając, że to już ostatnie chwile.
Pusto bez niego. Pożegnanie było wzruszające, polało się wiele łez. A teraz pozostały tylko zdjęcia, nagrania, wspomnienia. Więc pożegnam go w tym blogu zdjęciami i jeszcze jednym opowiadaniem z czasów wojennych, gdy był młodym chłopakiem. Mieszkał wówczas we wsi Serokomla w pobliżu Kocka.  Nie była to jakaś tam wieś. Jej udokumentowana historia sięga XV lub XVI wieku. Miała prawa miejskie, ale utraciła je jeszcze w XIX wieku. Wieś miała kościół, kilka sklepów i trzy restauracje. Chyba współcześnie trudno byłoby znaleźć wieś z takim stanem posiadania. Serokomla przeżyła kilka wojennych tragedii.  Na początku wojny był to rejon walk oddziałów generała Kleeberga z oddziałami niemieckimi. To był jeden z ostatnich punktów oporu w Polsce. Wieś została wówczas zniszczona w poważnym stopniu. Między innymi spalił się dom, w którym wówczas teść mieszkał. Potem w 1940 roku, w okolicach Serokomli zamordowana została pięcioosobowa rodzina niemiecka.  Niemcy w ramach odwetu zorganizowały ogromną łapankę. Rozstrzelano wówczas około 200 przypadkowych osób. A ostatnia wielka tragedia to już rok 1942. Wymordowano jednego dnia wszystkich żydowskich mieszkańców Serokomli, około 200 osób w każdym wieku. Nie liczył się wiek, płeć, nie liczyło się nic. Żołnierze niemieccy zagonili wszystkich żydowskich mieszkańców do kościoła, a potem wyprowadzili na strzelnicę i rozstrzelali. I w tym właśnie dniu teść ponownie otarł się o śmierć.

„Idzie dwóch żołnierzy. Niemieckich. W tą stronę do mnie. To jak ja to zobaczyłem no to cofłem się i … do podwórka. Ale płotu tam nie było, bo to drzewo było trudne… no bo ten chciał sztachet, ten, ten …. no i tak było. Zanim ja tam wszedłem na to podwórko, to oni już tam na mnie czekali na tym podwórku. Ten, te dwóch żołnierzy. I od razu mnie jeden drap za ramię … i „halt” i stój tam, i stoję. Jeden mnie trzyma, drugi karabin przyłożył mi, lufę do brzucha, tylko nie załadował, no nie wiem… i ten się pyta, ten co mnie trzymał - jude?. Ja …. nie jude. I matka, matka na to wychodzi na podwórko. I on matki się pyta i pokazuje na mnie – jude? Matka mówi – jude. No bo jak zobaczyła to, tą scenę, no to nie wiedziała nawet co mówi ze strachu. To ten wtedy właśnie załadował ten karabin. I trzyma. Ale ten co mnie trzymał to nie był taki … do zabijania. No tak myślę. No bo jeszcze tak mnie wziął, czołem, tak mnie po głowie palcami i coś tam do tego zaszwargotał i tamten odjął ten karabin od brzucha, rozładował go, wziął na ramię i poszły. I tak było. I tez jakby ten, ten co mnie trzymał taki był do zabijania to by zastrzelił mnie ten. …. Widzisz takie sceny.”