środa, 18 maja 2016

Podróż 2012 - dzień 9, Yellowstone dzień drugi

Podróże po Stanach
Cały dzień 9 spędziliśmy w Parku Yellowstone. Nie znaczy to, że się leniliśmy. Wycieczka zabrała nam 12 godzin i przejechaliśmy tego dnia 330 km. Jak już wspominałem, to nie jest mały park. Nasz hotel położony był poza granicami parku, 3 mile od północno-wschodniej bramy. Dotarcie gdziekolwiek wymagało przejechania wielu kilometrów. Ale wynajęcie kwatery w środku parku nie jest sprawą prostą. Jest albo bardzo drogo, albo miejsca są przydzielane z bardzo dużym wyprzedzeniem na zasadzie loterii i też jest drogo. Więc pozostają hotele na obrzeżach parku. Tylko trochę lepszym punktem wypadowym jest miejscowość West Yellowstone. Tam mieszkaliśmy trzy lata temu. Ale wtedy udało nam się znaleźć w miarę tani hotel. W tym roku wszystko było tam niesamowicie drogie i dlatego wybraliśmy hotel w Cooke City. Przyzwoity i dużo tańszy. A miejsce też ma swoje duże zalety. Jest pięknie otoczone górami, a droga dojazdowa, tzn. ostatni odcinek w obrębie parku  (33 mile) wiedzie przez dolinę, gdzie są największe stada bizonów.


                Trudno opisać wrażenia. To najlepiej oddadzą zdjęcia. Na początek trzy przeglądowe.




       A przechodząc do opisu chronologicznego najpierw widok z hotelowego okna na wspaniałe potężne góry i mikromiasteczko. 

      Absolutnie zachwycająca była dolina rzeki Lamar z ogromnymi stadami bizonów i bizonami lubiącymi samotność. Te ostanie wałęsały się pojedynczo to tu, to tam, a co najmniej 4 razy maszerowały sobie drogą, albo wzdłuż, albo w poprzek. Trochę nieswojo nam było mijać takie duże zwierzęta. A jak już jesteśmy przy zwierzętach to musimy odnotować, że tego dnia widzieliśmy naprawdę ciekawe okazy. Pomijam różnego rodzaju wiewiórki, antylopy i jeleniowate. Tego jest dużo. Widzieliśmy wilka i trzy niedźwiedzie (!!!), z czego dwa chodziły sobie razem i były to najprawdopodobniej niedźwiedzie grizli.  Ale o tym później.  









Wracając do opisu dnia – najpierw zobaczyliśmy wodospad Tower Falls. No ładny, ale gdzież mu tam do wodospadów Yellowstone, które zobaczyliśmy nieco później. Te to są dopiero wodospady. I tutaj dygresja. Jak sobie jechaliśmy samochodem, poczuliśmy siarkowy zapach. Normalne w Yellowstone. Ale zapach nie ustępował. I wtedy przypomniałem sobie jak kiedyś, dawno, dawno temu, jechaliśmy do Zakopanego maluchem i też było czuć zapach siarki i też ten zapach nie ustępował. Wtedy myślałem, że to Huta Częstochowa śmierdzi, a to źle działał regulator napięcia i wygotował nam się akumulator. Więc troszkę zacząłem się obawiać. Jednak jak dojechaliśmy do wodospadu Tower Falls okazało się, że z samochodem jest wszystko w porządku, a siarką śmierdzi nie samochód tylko cała okolica. W kilku miejscach zapach był silniejszy, ale nawet nie można było zlokalizować skąd to się bierze – gdzie jest źródło.

Przy parkingu położonym blisko wodospadu Tower Falls znajdował się dosyć duży sklep bogato zaopatrzony w ładne pamiątki. Więc troszkę tam pobuszowaliśmy, kupując troszkę ładnych rzeczy z napisem Yellowstone. A potem powędrowaliśmy do wodospadu i dalej na krótką wycieczkę.  








         Ale zdecydowanie ładniej było dalej. Najpierw pojechaliśmy do Kanionu Yellowstone. Jest tam wiele punktów widokowych, w tym takie, gdzie nie byliśmy trzy lata wcześniej. Postanowiliśmy  to nadrobić. W Kanionie, rzeka Yellowstone płynie bardzo szybko, bo jest tam duża różnica wysokości. Przed i za kanionem rzeka płynie leniwie, ospale, rozlewa się szeroko i wije. Kanion jest jak wąska, nachylona rynna. A dodatkowo są tam dwa potężne wodospady. W ciągu sekundy spada z ich progów 220 tysięcy litrów wody. Kanion Grand Yellowstone ma wysokie żółte ściany. Dokładniej mówiąc kolor żółty przeważa, ale są też odcienie pomarańczowego i różowego.

Pojechaliśmy najpierw do punktu widokowego „Artist Point”, skąd był wspaniały widok i na kanion i na wodospad Lower Fall (ten wyższy).




Myślę, że zdjęcie ze mną nie popsuło wrażeń. Chciałem mieć i ja pomiątkę. 







Wodospad widoczny na zdjęciach jest wyższy od wodospadu Niagara, choć rzecz jasna nie jest tak potężny. Można go oglądać na wiele sposobów. Tak jak na zdjęciu – z pewnej odległości lub z punktów widokowych znajdujących się tuż przy progu, lub na dole, przy kotle, do którego wpada woda. Trzy lata wcześniej staliśmy na platformie skalnej, tuż obok miejsca, gdzie płynąca z dużą prędkością woda nagle traci „grunt pod nogami” i spada w dół. Niesamowity to był widok. Tym razem powędrowaliśmy sobie wzdłuż kanionu do miejsca, gdzie zaczyna się Ścieżka Wuja Toma.  Ścieżka schodzi w dół kanionu, a na jej końcu jest wspaniały punkt widokowy, skąd ogląda się spadającą wodę z dołu. A ścieżka nie jest do końca ścieżką, tylko na większym odcinku są to ażurowe schody przyczepione do ścian kanionu. Malownicze i łatwe zejście.










         Wodospad ma wysokość 90 metrów. Piękny widok. Ogromna siła. Woda rozpryskując się na dole tworzyła mgiełkę. A ponieważ świeciło słońce, wzdłuż całej drogi widać było piękną tęczę. Postaliśmy i posiedzieliśmy sobie trochę dłużej na samym dole, ciesząc się wspaniałym widokiem spadającej wody. Potężna siła. Miejsce nie jest oczywiście zupełnie odludne. Yellowstone jest wszak popularnym parkiem, a kanion należy do najważniejszych punktów programu zwiedzania. Ale tłoku nie było. Schodząc ścieżką wuja Toma i podchodząc z powrotem na górę minęliśmy może 20 osób. Tak więc mogliśmy przez dłuższą chwilę cieszyć się widokiem w zupełnej samotności. Wzdłuż całej ścieżki jest kilka punktów widokowych, gdzie można postać czy usiąść na ławeczce i popatrzeć – jeśli nie na wodospad – to na kanion z jego wspaniałymi pionowymi kolorowymi ścianami.
           Podejście nie było już tak przyjemne jak zejście.  Do pokonania była spora różnica wysokości. To tak jakby wyjść na pieszo na 35 piętro.  



W czasie podejścia, oprócz tego się zziajałem jak Reksio po pogoni za zającem, głowiłem się mocno jak ułożyć resztę dnia. Cały czas zastanawialiśmy się bowiem, czy jechać w rejon gejzera Old Faithfull. Sam gejzer jest główną atrakcją turystyczną Yellowstone i tam jest zawsze najwięcej turystów, tam jest najbardziej tłoczno. Z drugiej strony pamiętaliśmy, że sam wybuch gejzera nie był tą atrakcją, która zrobiła na nas trzy lata temu największe wrażenie. Ale wiedzieliśmy, że w tym rejonie zjawisk geotermalnych – źródeł termalnych, gejzerów i różnych bulgotów jest znacznie więcej, a trzy lata temu ograniczyliśmy się tylko do oglądania jednego gejzera. Więc jednak postanowiliśmy tam pojechać. Odpuściliśmy sobie natomiast oglądanie wodospadów z innych miejsc, bo to by nam zabrało za dużo czasu i sił, bo ścieżki do tych miejsc są poprowadzone zboczami i też trzeba pokonywać duże różnice wysokości. Postanowiliśmy, że jeszcze tu wrócimy następnego dnia.

                Do rejonu nazwanego od nazwy gejzera - Old Faithfull trzeba było pokonać 70 km. Po raz pierwszy przejechaliśmy odcinek Canyon – Norris, ale akurat ten odcinek niczym szczególnym się nie wyróżnia - las po obydwu stronach, stosunkowo płaskiej drogi. W Norris jest potężny basen geotermalny, ale on był w planie na następny dzień. Odcinek od Norris do Old Faithfull to obszar największej aktywności gejzerowo – bulgotowej i obszar dodatkowo atrakcyjny krajobrazowo. 




Old Faithfull wybucha średnio co 1,5 godziny. W Visitor Center jest zawsze informacja, o której godzinie można spodziewać się następnej erupcji. Mieliśmy do niej sporo jeszcze czasu, więc powędrowaliśmy zwiedzać inne atrakcje. Wszystko było bardzo ładne, chociaż to akurat miejsce odbiega od innych rejonów parku. Tutaj jest straszny tłok. Parkingi są ogromne, jest dużo budynków, są hotele, ogromne centrum turystyczne. Na szczęście to zaplecze jest mądrze oddzielone od atrakcji tego miejsca, więc gdy się przebrnie przez te wszystkie parkingi to już  się tego tłoku nie odczuwa. A wielkość zaplecza jest dostosowana do zainteresowania, bo tutaj chcą koniecznie przyjechać wszyscy. 





















Głównie chodziliśmy w rejonie wzgórza Gejzer Hill, gdzie jest wiele ciekawych kolorowych bulgotów i stożków gejzerowych. Gejzerów jest w tym rejonie szczególnie dużo i co więcej one nie śpią tylko wybuchają. Oprócz Old Faithfulla, widzieliśmy, choć z większej odległości,  jeszcze kilka gejzerów, które chlustały wysoko wodą i chlustały długo, znacznie dłużej niż Old Faithfull. 

Oczywiście Old Faithfulla też sobie obejrzeliśmy jak wybucha, bo wszak nie wypadało inaczej. Tak jak trzy lata temu, wybuch się opóźniał. Trzeba się było naczekać. Gejzer nigdy nie zasypia. Cały czas trochę chlusta z niego woda i bucha para. Ale podczas erupcji słup wody sięga 30 metrów. Podczas wybuchu widzów jest sporo – może nawet ze trzysta osób siedziało na ławeczkach ustawionych wokół gejzerowego stożka, oczywiście w rozsądnej od niego odległości. Nie zmieniliśmy jednak zdania. Old Faithfull jest ciekawy, ale nie jest to największa atrakcja Yellowstone. Uwaga ta dotyczy samej erupcji, bo rejon – czyli Upper Geyser Basin – jest z całą pewnością bardzo ciekawy, a bulgoty niezmiernie urocze. A oto i sam Old Faithfull. 









A potem odwiedziliśmy jeszcze trzy inne tzw. baseny, czyli miejsca gdzie w szczególnym nasileniu występują zjawiska geotermalne: Black Sand Basin, Biscuit Basin i Midway Geyser Basin. Widzieliśmy mnóstwo kolorowych miejsc, bulgotów, gejzerów, gorących źródeł, o pięknych kolorach. Niektóre z nich były niesamowicie głębokie, woda w nich była przezroczysta a kolory przepiękne – błękitne, szafirowe, ciemno niebieskie.  Znowu kilka zdjęć. 




















W Midway Geyser Basin jest największe i najwspanialsze na świecie gorące źródło Grand Prismatic, które najlepiej wygląda z góry. Jest to bardzo duży błękitny staw z którego wypływa w różne strony woda, a miejsca gdzie płynie są zabarwione na kolory w odcieniu pomarańczowego. Takie otaczające błękit pomarańczowe jęzory. Przepiękne. Szkoda, że nie można było nad nim przefrunąć. Z pomostu dla turystów widzi się głównie pomarańczowe jęzory.

                Średnica stawu wynosi około 60 metrów, a woda ma temperaturę 70 stopni. Z tego względu nad powierzchnią zawsze utrzymuje się para wodna. Woda w głębi ziemi podgrzewana jest przez gorącą magmę i unosi się w górę wypływając na powierzchnię. Każdej minuty niemal 2000 litrów wody wypływa ze źródła i wpływa do rzeki Firehole River. W wodzie rozpuszczone są różne minerały, które osadzają się na powierzchni wokół źródła, tworząc tarasy. W podgrzanej wodzie żyją sobie bakterie lubiące ciepło (termofile), które nadają miejscom wypływu wody żółto – brązowe barwy. Niesamowite miejsce. 















A na zdjęciu niżej jest plansza, na której widać źródło z lotu ptaka.



A poniżej jeszcze inne źródła w tym samym rejonie.





Pojechaliśmy sobie jeszcze boczną drogą koło jeziorka Firehole Lake, ale jeziorko jak jeziorko. Przy drodze był natomiast stożek gejzeru Great Fountain Geyser , który się ładnie prezentował. Nie pamiętam szczegółów, ale wydaje mi  się, że była tam tablica zapowiadająca jego wybuch. Na rozkładanym krzesełku siedziała w związku z tym jedna uparta kobieta, czytała sobie książkę i czekała na wybuch. My aż tyle czasu nie mieliśmy. Do hotelu było jeszcze bardzo, bardzo daleko. 







Pogoda znowu dopisała, przez większość dnia świeciło słońce, a pierwszej części dnia było nawet bezchmurne niebo. Dopiero wieczorem, jak wracaliśmy, niebo się mocno zachmurzyło, pojawiły się gdzieś w oddali błyskawice i spadło trochę deszczu, pewnie po to aby następny dzień był znowu ładny.  Wracaliśmy drogą poprzez: Norris – Mammoth – Tower Roosevelt – Northeast Entrance. Po raz pierwszy pokonaliśmy odcinek pomiędzy Mammoth a Tower Roosevelt  i bardzo nam się on podobał. 





 Odcinek ostatni zapewnił nam dodatkową atrakcję.  Widzieliśmy trzy niedźwiedzie – chyba grizzly, choć pewności nie mamy. Jeden był daleko na zboczu góry a dwa całkiem blisko i były dobrze widoczne z drogi. Buszowały w miejscu gdzie było dużo powalonych pni drzew i strasznie zabawnie przez te pnie przełaziły. Miały ogromną widownię, bo jakikolwiek samochód przejeżdżał tą drogą, to widząc takie zbiegowisko innych samochodów musiał się zatrzymać. Jeździł też samochód ze strażnikami parkowymi, którzy próbowali zaprowadzić trochę porządku, bo taki widok pozbawiał turystów rozsądku, i niektórzy zatrzymywali samochody na środku drogi.





Ostatni odcinek przez dolinę rzeki Lamar też warto odnotować. Zrobiło się trochę ponuro, mglisto, ale i przy takiej pogodzie dolina wyglądała pięknie.  Bizony pogodą specjalnie się nie przejmowały i spokojnie sobie skubały trawę. Malowniczy widok.  

















I nie tylko


       Mam czytelników, którzy pędzą od razu do części „i nie tylko”.  A przecież pisze ten blog głownie z uwagi na część „Podróże po Stanach”. Ale co ja mogę na to poradzić. Ludzie są trudni :) Ale powodowany szacunkiem dla każdego czytelnika nie mogę tej części zaniedbać.
             A w „i nie tylko” trochę się dzieje, trochę ma się dziać wkrótce. Sporo nadziei, wiele obaw. Zobaczymy.
Troszkę za dużo spraw i tematów nałożyło się na siebie, więc dawno nie pisałem z braku czasu. Obecnie intensywnie przygotowujemy się do kolejnej podróży. Cieszymy się na ten wyjazd, ale i troszkę denerwujemy jak to tym razem będzie.  Jak wrócimy to będę relacjonował.

Przez kilka tygodni żyliśmy remontem strategicznych części mieszkania, czyli części przedpokojowo – sanitarnej. Wyprowadziła się ode mnie żona Agnieszka, pies, kot i Starsza Pani – jak ją określa w swoich listach moja sympatyczna młoda znajoma Karolina. (W zasadzie słowo „znajoma” nie do końca pasuje, ale właściwszego słowa nie potrafię znaleźć). Zostałem zatem na pięć tygodni sam. W samotności przedzierałem się przez folie rozwieszone w miejscach, gdzie normalnie były drzwi, podejmowałem odpowiedzialne decyzje zakupowe, gotowałem, sprzątałem i miotałem się w ogólnym bałaganie. Co do gotowania, to główny kłopot polegał na tym, że nie mając dużego doświadczenia ciągle próbowałem, czy mięso jest już dostatecznie miękkie. Niekiedy jeszcze nie było, a już się skończyło od tego próbowania i nie było czego dogotować do odpowiedniej miękkości. Co do zakupów, to było ich zdecydowanie więcej niż sądziłem, że będzie. Ciągle coś się kończyło, czegoś zaczynało brakować. Na szczęście w końcu sam remont się skończył i wszystko wróciło do normy – zona wróciła chętnie, podobnie było z psem, gorzej z kotem i jej panią. Otóż Starsza Pani uznała, że  powinna jednak mieszkać w swoim mieszkaniu, że będzie nas odwiedzać, że nie może nam siedzieć na głowie, że ma tyle roboty z porządkami, że musi szyć i przerabiać swoje ubrania, a maszyna do szycia nie nadaje się do przewiezienia. Na szczęście udało się ją przekonać, że jest nam z nią bardzo dobrze, że wcale nam nie przeszkadza, a wręcz odwrotnie, wyrażaliśmy obawy, że nie  damy sobie bez niej rady. I udało się. I jesteśmy  bardzo z tego zadowoleni. Co prawda kot Pusia nie jest dobry dla psa Reksia. Syczy na niego bez powodu, straszy, próbuje pacnąć łapą, tak że biedne psisko bywa nieraz zestresowane, opuszcza łepek i wygląda jak półtora nieszczęścia. Bo przecież dla niego zjeść kota to nie problem, zjadłby mimo ciężkostrawnej sierści, bo kot na to zasłużył – ale przecież babcia byłaby smutna, a to taka dobra osoba. I ma najsłabszy charakter ze wszystkich domowników. To ona zawsze ulegnie i podzieli się obiadem. Więc jak zjeść jej kota – no nie wypada. 

W międzyczasie miała miejsce ważna rocznica. Otóż świętowaliśmy z żoną 35 lecie małżeństwa. Nieźle. Szmat czasu. Więc przypomnę z tej okazji zdjęcie ze ślubu.  Troszkę się zmieniliśmy przez te 35 lat, ale tylko trochę.



Marta i Arkadiusz żeglowali do Kopenhagi, mają żeglować ze Spitzbergenu do Norwegii, jakby nigdy nie słyszeli historii o Titanicu i górach lodowych. Marta ma brać jeszcze udział w zawodach żeglarskich, krótko mówiąc z rozumem ciągle na bakier. Ale serca mają dobre. Obiecali, że jak wyjedziemy to zajmą się i babcią i psem i kotem, tak że nie musimy się o nic martwić. I pomogli pięknie przy przenosinach firmy do większego lokum. Postanowiłem bowiem rozszerzyć działalność o prowadzenie kursów ADR (cokolwiek by to znaczyło).  Szkolenia ADR  to bardzo trudny rynek, ale może się uda. Ta sprawa zabrała mi mnóstwo czasu i jeszcze zabierze, ale nikt nie obiecywał, że będzie inaczej. W lipcu starujemy. Na razie sprawy organizacyjne, urządzanie biura, pozycjonowanie strony itd. Poniżej nowa sala szkoleniowa, jeszcze pusta.


 W polityce bez zmian. Społeczeństwo się chorobliwie podzieliło. Dla jednych ten co z „kaczorem”, cokolwiek by mówił – mówi głupio, jest zły i fałszywy, patrzy mu źle z oczu, kłamie i kto mu wierzy jest niespełna rozumu.  Dla drugich jest dokładnie odwrotnie. „Platformersi” przez osiem lat nie robili nic innego tylko niszczyli kraj i najchętniej niszczyli by dalej na rozkaz Angeli Merkel, Putina i zachodniego kapitału. Coraz mniej jest rozsądnego „środka”, który ocenia sprawy bez uprzedzeń, bez uwielbienia tylko do jednej strony. W niektórych przypadkach można mówić o stałości uczuć. Dla jednych taki Sasin na przykład zawsze był człowiekiem inteligentnym, który rozsądnie dobierał argumenty, jest znakomitym, przekonującym polemistą. Dla drugiej strony Sasin to szuja, człowiek fałszywy, wredny, którego nie da się słuchać spokojnie. Dla tej grupy – znowu przykładowo – Borys Budka to inteligentny młody człowiek, który wyraża się precyzyjnie, jest znakomitym prawnikiem i o nic innego mu nie chodzi tylko o zapewnienie porządku prawnego w naszym kraju gnębionym przez kaczystowską juntę, a dla tych pierwszych Budka  to karierowicz, narcyz wsłuchujący się z uwielbieniem w wygłaszane przez siebie samego kwestie, w które sam nie wierzy itd. Można to nawet uznać za pewną normalność.
Ale są przypadki bardziej skomplikowane. Jak zrozumieć przypadek Romana Giertycha. Wcześniej przedstawiany był w wielu telewizjach jako wstrętny narodowiec, faszysta niemalże, człowiek niszczący kulturę, psujący oświatę, mieszający młodzieży w głowach, a teraz stał się w tych samych telewizjach czołowym autorytetem, mędrcem niemalże. Ci sami, którzy z niego kpili z zachwytem słuchają jego „antykaczystowskich” tyrad.
 Albo taki Kazimierz Marcinkiewicz. Był zwykłym i wrednym „kaczystą”, który tak naprawdę nic nie potrafił, był tylko marionetką „kaczora”,  dla którego najważniejszy był tak zwany pijar. A teraz to autorytet. SAM TOMASZ LIS z nabożeństwem słucha co ma do powiedzenia, w TVN-ie jest gościem częstym i szanowanym. Nie ważne jest, że kiedyś przedstawiał siebie jako człowiek dla którego przykazania kościoła są święte, a potem porzucił żonę. Nie jest ważne, że kiedy został nowoczesnym „Kazem” związanym z romantyczną, piszącą wiersze i młodziutką „Izabel” porzucił ją, kiedy po wypadku potrzebowała pomocy. Nie jest ważne, że był ważną postacią w firmie budującej autostrady - firmie,  która doprowadziła do ruiny wielu podwykonawców. To wszystko stało się nieważne. Ważne, że obecnie jest przeciwko „kaczorowi i jego bandzie”. Dla mnie to chore. Chociaż ktoś może powiedzieć, że „…w niebie większa  będzie radość z jednego grzesznika, który się nawrócił niż z dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia”. Może, dla mnie nie. Choć to chyba apostoł Łukasz wygłosił, więc powinno się taka opinię szanować.  
I ostatni przykład z ostatnich dni. Oto Kongres Kobiet walczący o pozycję kobiet, które są krzywdzone przez wredny męski gatunek. Co druga jest bita przez podłego partnera, molestowana w pracy, wykorzystywana na wszelkie możliwe sposoby. Do tego problem trudnych do wyegzekwowania i zbyt niskich alimentów, niepłaconych przez byłych partnerów.  I w tych dyskusjach entuzjastycznie witany jest Kijowski znany z tego, że nie płaci alimentów właśnie  i jest utrzymywany przez nową partnerkę.  Ale on walczy z „kaczką”, której kobiety znajdujące się na kongresie nie cierpią. No cóż taki mamy klimat. Może kiedyś nastanie lepszy. Oby.

I na koniec kilka wiosennych zdjęć. Bo robienie takich zdjęć zawsze mi sprawiało przyjemność. I kwiatki nie są polityczne.