sobota, 24 czerwca 2017

Podróż 2012 - dzień 17 - Monument Valley, a w i nie tylko miodobranie i remonty

Podróże po Stanach


Najpierw cytat z meldunku, który został tego dnia wysłany do kraju. „Dzisiaj będzie krótko, bo nie mamy czasu, mimo że wróciliśmy stosunkowo wcześnie. Musimy się przygotować do jutrzejszej jeepowej wyprawy. Musimy poczytać jeszcze o jeepach i dodatkowej dźwigni przełączającej pomiędzy trybami pracy jeepa 2H-4H-N-4L. Z jeepami nie jest bowiem tak prosto jak się myśli, ale mam nadzieję, że damy radę. Najważniejsze, że nic nie zapowiada dzisiaj zmiany pogody. Jest bezchmurne niebo, gorąco, czyli właśnie tak jak miało być. Ruszamy jutro z samego rana na całe dwa dni z noclegiem pod gwiazdami. Ciekawa przygoda się zapowiada. Dokupiliśmy jeszcze wody”
Ten cytat potwierdza, że siedemnastego dnia żyliśmy bardziej tym, co na nas czekało dnia osiemnastego i dziewiętnastego. Bo co tu dużo mówić, to miał być główny punkt programu – punkt inny niż cała reszta, najbardziej emocjonujący, najbardziej niezwykły. Denerwowaliśmy się trochę. 
A dzień 17 był spokojny. Przejechaliśmy raptem 440 km i spośród słynnych miejsc byliśmy tylko w Monument Valley. Ale cała droga była niezwykle piękna. Wiem, że piszę w koło Macieju wciąż to samo. Że wszystko piękne, zachwycające, niezwykłe, fantastyczne itd.  No ale jak nie pisać w ten sposób, jeśli naprawdę tak było. Tutaj jazda samochodem jest przeżyciem turystycznym najwyższej próby. Na początek kilka zdjęć – wizytówek tego dnia.






Najpierw mapa z trasą dnia z Page do Moab. Zaznaczona jest na mapie Dolina Pomnikowa, czyli Monument Valley i cel następnych dwóch dni – Park Narodowy Canyonlands. Czerwona kreska ma 440 km długości.


Dodatkowo, czerwono – niebieskim słoneczkiem zaznaczony jest Park Naturalnych Mostów. Mieliśmy i ten park w planie dnia, ale uznaliśmy, że to już nie ma sensu, że będzie na to za mało czasu, że musimy myśleć o głównym punkcie wyprawy, czyli kolejnych dwóch, jeepowych dniach. Cztery lata później udało się i ten park odwiedzić.
Monument Valley – wiadomo – niezwykłe miejsce, sceneria sławnych westernów, miejsce pracy Johna Wayne, ósmy cud świata, święte miejsce Indian Navajo, co kto chce. Byliśmy tam już trzy lata temu i chętnie wróciliśmy. Wtedy jeździliśmy samochodem po nieutwardzonych, zapylonych drogach wewnątrz parku. Nie powinniśmy tego robić, bo kontrakt samochodowy nam tego zabraniał. Ale nie byliśmy świadomi. Teraz już byliśmy i brakło nam odwagi, aby naruszyć warunki umowy wynajmu. Samochód po takiej jeździe jest cały zapylony i trudno ukryć, ze się jeździło po dzikich miejscach. A samochód trzeba było oddać już za 5 dni. Musieliśmy uwzględnić, że stan techniczny pojazdu mógł być nie do końca idealny (to krótkotrwałe wcześniejsze kapanie, zauważone w drodze do hotelu w Ely nie znalazło przecież wytłumaczenia). Gdyby stwierdzono, że jest uszkodzenie, a samochód jeździł po nieutwardzonych drogach, moglibyśmy zostać obciążeni kosztami naprawy. I byłyby to zapewne duże pieniądze. Więc tym razem samochodem w głąb doliny nie pojechaliśmy. Poniżej mapa parku z zaznaczonymi drogami gruntowymi, po których można jeździć samochodem – to ta grubsza kropkowana linia. A drobniejszymi kropkami zaznaczona jest wyznaczona trasa piesza. Czarne plamy to niezwykłe skały – monumenty, przyciągające tutaj każdego dnia setki turystów.


Jak już powiedziałem, wjazd pomiędzy skały własnym samochodem został przez rozum wykluczony, Serce co prawda mówiło, że tak nie można, że jesteśmy ciapy i bojące dudki. Ale tym razem serce przegrało z rozumem. Pozostały nam tylko dwie możliwości, albo jechać w głąb doliny samochodem terenowym z Indianami, albo też iść na wycieczkę pieszą bez Indian. Wybraliśmy drugą z tych możliwości. Wycieczka samochodowa była nierozsądnie droga.

Pogoda od samego rana była świetna. Świeciło słońce, było bardzo ciepło. Trasa z Page do Monument Valley była raczej pusta. Jechało się zatem bardzo przyjemnie.  Widoki były cały czas przednie, z wyjątkiem bliskich okolic Page. Tutaj na obrzeżach miasta zbudowano potężną fabrykę z ogromnymi trzema kominami, które w fatalny sposób psują krajobraz i zupełnie do tych okolic nie pasują.

Im bliżej było Monument Valley tym więcej pojawiało się samotnych, dużych skał. Podziwialiśmy je jadąc. Zatrzymaliśmy się może góra dwa razy, przy stoiskach z wyrobami indiańskimi. Ten dzień był w zasadzie ostatnim dniem, kiedy można było jeszcze myśleć o kupowaniu pamiątek, a kilka prezentów jeszcze musieliśmy dokupić.  Ciężko było wybrać coś odpowiedniego. To co nam się podobało było jednocześnie zbyt drogie. Tak więc na przydrożnych straganach zakupów nie zrobiliśmy. Tuż przed Monument Valley natknęliśmy się na Indian Market. Trzy lata wcześniej, albo ten market jeszcze nie powstał, albo nie został przez nas zauważony. To taki ciąg kilkudziesięciu sklepików z wyrobami indiańskimi. Fajne miejsce. Mnóstwo pięknych wyrobów – tanich, drogich i bardzo drogich. No i coś tam i my kupiliśmy. Między innymi kolejnego ładnego i niedrogiego Kaczyna.  To jeszcze nie był teren parku, ale widoki były już niezwykle interesujące.
  


Tym razem nasza karta wstępu do parków narodowych była nieważna, bo parkiem "Monument Valley Navajo Tribal Park" zarządzają Indianie Navajo i to oni pobierają opłaty. W odróżnieniu od parków narodowych, opłata jest od osoby, a nie od samochodu. Parking jest przy Visitor Center, gdzie jest też bardzo duży sklep i sławny hotel.  Nazywa się on „View Hotel” i zapewnia wspaniałe widoki na dolinę. Niestety troszkę kosztuje. W sezonie trzeba za pokój zapłacić co najmniej 250 $ za jedną noc. Ale to nie było nasze zmartwienie. My tutaj nie nocowaliśmy. 



Podjęliśmy jeszcze jedną próbę znalezienia jakiejś jeepowej wycieczki po dolinie z indiańskim przewodnikiem, ale ceny były jednak nie do przyjęcia.  75 $ od osoby za 1,5 godzinną wycieczkę. Bez sensu. Pewnie pojechalibyśmy za trochę mniej, po większych negocjacjach, ale to i tak byłoby to bez sensu. Więc poszliśmy pieszo. Widzieliśmy przecież, że jest ścieżka dookoła jednej z najczęściej fotografowanych gór.  Szlak ten jest pokazany na zamieszczonej wcześniej mapie, a skała nazywa się West Mitten Butte. Trudno te angielskie słowa zgrabnie przetłumaczyć. West to zachodni. To dla odróżnienia, bo jest też skała wschodnia. Butte to ostaniec z płaskim wierzchołkiem. A Mitten to rękawiczka z jednym palcem. Nazwa pasuje. Poniżej najczęściej fotografowany widok w Monument Valley w turystką z Łodzi na pierwszym planie. Trzy samotne dziwne góry. Ta którą zamierzaliśmy obejść jest po lewej stronie.




Te trzy skały widoczne na zdjęciu powyżej są na milionach fotografii. Każdy kto jest w Monument Valley i robi zdjęcia robi też i takie właśnie. Bo jest to niezwykle malowniczy widok. 


 Całej ścieżki nie przeszliśmy co prawda, ale może z 5 km się uskładało.  Ale taka wędrówka to jest dopiero coś. 35 stopni w cieniu, pełne słońce świecące prawie z samej góry, czerwony piasek, zielone rośliny, ostrzeżenia przed skorpionami, grzechotnikami i innymi potworami. I zamiast twardej ścieżki sypki piasek. I zamiast równego poziomu ciągle trzeba iść w górę i w dół. Ja to może bym i tę górę obszedł dookoła, ale Agnieszka się popsuła i odmówiła posłuszeństwa. Nie miała siły iść. Trudno było też znaleźć kompromis, bo nie chciała zostać w cieniu i czekać. Mówiła, że ja głupi jestem, zabłądzę gdzieś, albo zje mnie grzechotnik i nikt mi nie pomoże. Faktycznie nikt tą ścieżką nie szedł. Nie była ona zbyt popularna. W końcu doszliśmy do porozumienia, że ona zostanie z lornetką w cieniu, a ja pójdę na tyle blisko, że mnie będzie można śledzić.  Poniżej zdjęcie, na którym żona stawia twarde warunki.


Fajna to była przygoda. Sympatyczny jest taki bezpośredni kontakt z Monument Valley. Można zrozumieć dlaczego kiedyś za kradzież konia karano śmiercią. Bez konia w takich warunkach za daleko się nie zawędruje. 




Zdjęcie poniżej dobrze to chyba ilustruje. Skały na zdjęciach nie wyglądają na kolosy, ale tak naprawdę nie są wcale małe i obejście ich jest pewnym wyzwaniem. Wysokość względna tych skał wynosi około 300 metrów.

 Na zdjęciach, i zresztą nie tylko na zdjęciach, teren wygląda jakby był zupełnie płaski. Okazało się, że jest to dalekie od prawdy.  Mapa jaką dostaliśmy nie była zbyt precyzyjna i nie do końca wiedzieliśmy, gdzie ścieżka się zaczyna. I tutaj zrobiliśmy błąd – poszliśmy na skróty.  Założyłem, że jeśli będziemy szli w stronę góry i jeżeli ścieżka tę górę okala, to nie ma możliwości, żebyśmy do ścieżki nie doszli. Ale to było złudzenie. Niespodziewanie dochodziliśmy do dużych uskoków, stromizn, które były nie do pokonania, bez większego wysiłku. A ścieżki ani śladu.  W końcu musieliśmy zawrócić do punktu wyjścia i poszukać właściwego wejścia na szlak. Jak tak się błąkaliśmy, widzieliśmy co jakiś czas w oddali samochody z turystami. Musieliśmy wyglądać malowniczo, bo niekiedy wszyscy w samochodzie sympatycznie machali nam rękami.  Słyszeliśmy też fajne indiańskie śpiewy. Przewodnik w jeepie śpiewał jakieś „heja heja ho”, a turyści chórem mu to samo odśpiewywali.




 Pod  krzaczkiem widocznym poniżej żona założyła obóz a ja poszedłem dalej. Melodia, którą słyszeliśmy w wykonaniu indiańskich przewodników i turystów była wpadająca w ucho, więc gdy pod lornetkowym nadzorem żony zacząłem samotną wędrówkę, śpiewałem sobie cały czas to indiańskie „heja heja ho”. Czułem się jak prawdziwy Indianin. Upał był niesamowity, ale co to dla Indianina. Obszedłbym „Mitten Butte” bez problemu, no ale przecież obiecałem nie znikać z pola widzenia. Musiałem zawrócić. O na kolejnym zdjęciu „Mitten Butte”  w pełnej krasie.





Żałowaliśmy trochę, że nie mogliśmy pojeździć pomiędzy skałami samochodem. Bo trasa samochodowa jest niezwykle atrakcyjna. Ale wycieczka piesza miała w sobie tyle uroku, że po wizycie w Monument Valley byliśmy całkowicie ukontentowani. Trasa samochodowa to łącznie 27 km, po piaszczystej, pylistej drodze. Jest to też droga mocno pofałdowana. Trzy lata wcześniej baliśmy się pojechać tą drogą, bo nie byliśmy pewni, czy nasz samochód nie ma za małych kółek, czy nie zawiśniemy gdzieś na nierównościach, czy się nie zagrzebiemy. Ale dobra kobieta w sklepie nas uspokoiła, że spokojnie można jechać, bo każdy samochód osobowy bez trudu przejedzie. To i pojechaliśmy. I wróciliśmy zachwyceni. Wtedy z Monument Valley wywieźliśmy jeszcze wspomnienie sympatycznego spotkania z Krystyną, Polką mieszkającą w San Francisco. I był to jeden z niezwykłych, pozornie nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności. Bo Krystyna zrobiła zdjęcie, na którym się znaleźliśmy. Przesłała zdjęcie swojej przyjaciółce mieszkającej w Stanach. Ona przesłała to zdjęcie do swoich krewnych w Łodzi, a ci krewni z Łodzi to byli nasi znajomi, którzy przesłali zdjęcie do nas, z adnotacją, że świat jest jednak bardzo mały. No rzeczywiście jest.  
Trasa dostępna dla turystów indywidualnych nie obejmuje całego parku. Dalej można zapuszczać się tylko z indiańskimi przewodnikami. Możliwości wycieczek jest bardzo dużo – od półtoragodzinnych do całodniowych. Są i wycieczki nocne. Są specjalne eskapady fotograficzne. Mając bardzo dużo pieniędzy i bardzo dużo czasu warto byłoby zamieszkać sobie w „View Hote”l i spędzić tam co najmniej ze trzy dni zwiedzając dolinę na wszelkie możliwe sposoby pieszo, samochodowo i konno oczywiście, żeby poczuć się jak John Wayne. 


Niestety to nie my, tylko nasi znajomi Ilona i Paweł na zdjęciu sprzed 7 już lat. Myślałem troszkę, żeby i czegoś takiego spróbować, ale tak bez przygotowania, to by zapewne nie wyszło. Zresztą do koni nigdy mnie nie ciągnęło. Konie są za duże trochę i podobno kopnąć lubią.

I kolejne zdjęcia z mojej i naszej wycieczki - wycieczki pieszej.












Te zdjęcia poniżej dobrze ilustrują jak się może czuć w takim otoczeniu samotny wędrowiec bez konia w upale. Ciężko takiemu wędrowcowi.





Wędrując w ogromnym upale czułem że jest gorąco, ale jakiegoś szczególnego dyskomfortu z tego powodu nie czułem. Za to po powrocie do Visitor Center i po wejściu do klimatyzowanego sklepu z pięknymi indiańskimi wyrobami, spociłem się jak jakaś świnka.  A oblizanie warg było jak lizanie soli. Coś niesamowitego.

Oczywiście sporo czasu spędziliśmy w sklepie z pamiątkami. Był to wyjątkowo dobrze zaopatrzony sklep. Wybór był wyjątkowy. Ostatni prezent była dla mojego szwagra Jana. Ale ostatni będą pierwszymi. Dostał gwiazdę szeryfa z Monument Valley z jego własnym imieniem.  Teraz pewnie każdy mu zazdrości. 

A poniżej jeszcze kilka zdjęć zrobionych z tarasu hotelu, gdzie jest też sklep i Visitor Center. 







A potem, jak już napisałem wcześniej, podjęliśmy decyzję, że już nigdzie nie będziemy zbaczać tylko pędzimy do Moab, żeby przygotować się do następnych dwóch dni. Trasa była pusta i piękna. Pierwszą miejscowością po drodze była osada – miasteczko Mexican Hat. Ta nazwa wzięła się od nazwy specyficznej skały, górującej nad osadą, w kształcie meksykańskiego kapelusza. Ale osada wyjątkowo marna, jak zresztą wszystkie osady w tym rejonie. To bardziej baraki niż domy, bez ogrodzeń, bez ogródków przydomowych,  nieładne. Zresztą najlepiej spojrzeć na zdjęcie.



A po drodze było wiele pięknych miejsc, w tym dosyć atrakcyjny łuk skalny,



W Moab przywitał nas hotel, w którym już nocowaliśmy trzy lata wcześniej, więc nie mógł nas niczym zaskoczyć. Po krótkim wypoczynku pojechaliśmy jeszcze na zakupy oraz sprawdzić gdzie jest wypożyczalnia jeepów, żeby następnego dnia nie tracić już czasu. Zasypiając trudno było nie myśleć  o tym, co tez nas czeka w krainie kanionów. Troszkę się tej wycieczki jednak obawiałem. 

I nie tylko


Dobiega połowa 2017 roku. Najkrótszy dzień roku już za nami, zaczęły się wakacje, ale dla nas ten rok nie zapowiada się pod tym względem ciekawie. Tym razem naszych dalekich podróży nie będzie. Za to za miesiąc będziemy się denerwować rejsem Marty, która postanowiła popłynąć na Grenlandię. Taka ekstremalna jachtowa wycieczka. Jacht duży, załoga dosyć liczna ale przecież to rejs na koniec świata do krainy lodu, gór lodowych i białych niedźwiedzi. Żeby chociaż tam były pingwiny – najbardziej wytworne ptaki na planecie, ale przecież tam ich akurat nie ma. Więc nie podoba nam się ten pomysł. Ale cóż możemy zrobić. Oby tylko nie było sztormów to jakoś będzie. Tylko ciekawe czym tam będzie się żywić. Tam zapewne sklepów nie ma. Mam nadzieję, że przywiezie ciekawe zdjęcia.  

Z innych rzeczy dotyczących Marty wspomnieć należy o jej nowym hobby, czyli ceramice. Robi różne różności z gliny, wypala, maluje tlenkami i wychodzą z tego całkiem fajne rzeczy – różne ptaszki, żaby, dzbanki, kafle i tym podobne cuda. Może się zgłosić jako artystka ludowa na imprezę „barwy jesieni” w Łęczycy. Coś tam na pewno by sprzedała.  Teraz robi piękny garnek na miód dla cioci Marty, która niedługo skończy 100 lat. Poniżej kilka zdjęć jej wyrobów.




 Tydzień temu robiliśmy z Martą MI|ÓD. To znaczy miód zrobiły jej pszczoły, Marta ten miód pobierała, a ja byłem tylko asystentem do odbierania i odnoszenia ramek. Główna zasługa pszczół i Marty.

Pszczoły obudziły się po przedłużającej się zimie i zaczęły intensywnie pracować. Próbowałem zrobić im trochę zdjęć, ale nie chciały pozować. Co więcej odganiały mnie od ula, atakując z nieprzyjemnym bzyczeniem, ale jakieś tam zdjęcia pracujących pszczół powstały.



 Podbieranie miodu poszło bardzo sprawnie. Marta robiła to z dużym spokojem, bardzo sprawnie a i pszczoły były wyjątkowo spolegliwe. Ani jedna nie próbowała mnie użądlić. Moje pszczoły były pod tym względem dużo gorsze. Miodu wyszło bardzo dużo. Ale, tak jak wspomniałem, moja rola była w tej całej operacji drugorzędna. Przydałem się jednak do wirowania i zlewania do słoików. Zapach miodu, który odwirowuje się w wirówce, a potem dostojnie spływa z wirówki, tworząc złociste stożki,  to coś absolutnie niepowtarzalnego. I taki własny miód to dopiero jest miód – smakuje wybornie.  





Maj i czerwiec 2017 roku to czas, kiedy po ponad dziesięciu latach odnawiamy nasze mieszkanie. Oznacza to liczne niewygody, bałagan, ciasnotę, ale efekt jest jak najbardziej pozytywny. Jeszcze troszkę a będzie upragniony koniec. Pies w nowym otoczeniu prezentuje się jeszcze ładniej.


Kot woli pokój swojej starszej pani i ulubiony fotel.


A i pies w tym pokoju czuje się bardzo dobrze, zwłaszcza w porze śniadaniowej, kiedy to tworzy się bardzo sympatyczna spółka.




A diabełki, aniołki i postacie z naszych obrazów malowanych na szkle, które przywoziliśmy kilkanaście lat temu, przy okazji tatrzańskich wakacji obserwują nowe otoczenie z dużym zainteresowaniem.  




W polityce normalnie, PiS rządzi, opozycja jest w opozycji, a chciałaby odwrotnie. Oglądając TVN i TVP widzimy dwa różne światy. Obydwa prawdziwe ale niekompletne. Uchodźcy uchodzą, terroryści atakują – normalka.

A przyrodzie co roku też to samo, ale zawsze na zdjęciach co innego udaje się uchwycić najlepiej. A ponieważ ostatnio robię sporo zdjęć, to i na koniec się nimi podzielę. Czyli poniżej druga połowa wiosny 2017 w mim obiektywie. 




































I tyle na dzisiaj.