czwartek, 26 grudnia 2013

Podróż 2009 - dzień 6 - Wielki Kanion do strony północnej, droga do Page i wspaniałe pustkowia

Podróże do Stanów

         Wersja skrócona opisu: Wyjazd: 8:00 Powrót: 18:30. 510 km.  Pogoda na piątkę. Trasa Flagstaff – Page z potężnym odbiciem do North Rim, czyli północnej krawędzi Wielkiego Kanionu.
A teraz trochę szerzej. Dzień wyjątkowy. Poprzedni był fantastyczny, ale bardzo długi. Od wyjazdu z Łodzi nie mieliśmy chwili wytchnienia, więc pojawiła się nieśmiała myśl, żeby trochę odpuścić i z większej części planu dnia zrezygnować. Na szczęście tak się nie stało, bo straty byłyby ogromne.  Ta trasa była po prostu niesamowita. Przejechaliśmy w sumie ponad 500 km i na tej drodze nie było nic oprócz czystej przyrody. Tak jak w poprzednim dniu, na naszej trasie nie było miast, miasteczek, rolnictwa, przemysłu, magazynów. Było tylko kilka miejsc, gdzie porozrzucane były domki Indian, chociaż domki to określenie trochę na wyrost. Nie mieszkają oni ani wygodnie ani ładnie. I nie dbają zupełnie o otoczenie. Wokół domków (baraków, przyczep kempingowych) jest nieporządek, stoją stare wraki samochodowe, nie ma żadnych roślin, wygląda to byle jak. Ale mieszkają wśród tak pięknych krajobrazów, że może to im do szczęścia w zupełności wystarczy. Tereny należące do Indian są zresztą ogromne. Rezerwaty indiańskie kojarzyły mi się kiedyś z małymi, bardzo ograniczonymi obszarami, które można przejechać samochodem w pięć minut. Tymczasem tereny rezerwatów indiańskich są ogromne. Największy z nich należy do Indian Navajo. Zajmuje obszar 70.000 km2 , czyli żeby to sobie lepiej wyobrazić jest to wielkość prostokąta o bokach 200 x 350 km, albo jest to prawie ¼ powierzchni Polski. Rezerwat Navajo rozciąga się na terenach należących do czterech Stanów: Nowy Meksyk, Arizona, Utah i Kolorado, w najpiękniejszych częściach zachodnich Stanów USA. 





Planując ten dzień miałem na celu głównie Wielki Kanion od tej drugiej strony, do której dociera znacznie mniej turystów. Miałem nadzieję, że trasa do niego będzie ciekawa, ale że aż tak ciekawa nawet mi do głowy nie przyszło. Ta trasa była jedną z większych atrakcji tej wycieczki. Prerie, czerwona ziemia, czerwone skały o niesamowitych kształtach, kaniony, jakieś dziwne zielone albo białe górki, lasy, łąki – no niesamowite. 

Ale po kolei. Najpierw musieliśmy zrobić zakupy, bo żywność dramatycznie się kończyła. Flagstaff, jako duże miasto musiało mieć porządne sklepy z żywnością.  Poprzedniego dnia wytypowaliśmy miejsce – takie dwa duże place koło głównej drogi (nr 66 zresztą), gdzie sklepów na oko było dużo. I rzeczywiście sklepy były, ale żaden z nich nie spełniał oczekiwań, bo nie miał porządnego stoiska z żywnością. Dobrzy ludzie powiedzieli, że takie zakupy można zrobić albo jadąc od centrum dwie mile w jedną stronę albo trzy mile w drugą. Pojechaliśmy w stronę, w którą i tak mieliśmy jechać i rzeczywiście był duży hipermarket, a w nim wszystko, o co nam chodziło. Zrobiliśmy porządne zakupy wydając aż 69 dolarów, ale kupiliśmy sporo, łącznie z piękną dużą butelką złotej tequili.  Porównując ceny z tymi w Polsce, trzeba powiedzieć, że na pewno w Polsce jest sporo taniej, ale bez przesady. Wszak sama tequila w tych rozmiarach kosztowałaby u nas około 100 zł. Zresztą wszystko zależy od ceny dolara, bo wszak dolarowi zdarzyło się kosztować i 2 zł i 3,90 też. Minusem zakupów w marketach amerykańskich jest to, że ceny podane są często bez podatku, co trochę zaskakuje przy kasie, plusem natomiast to, że obsługa przy kasie wszystko pięknie pakuje do toreb i nie trzeba się z tym męczyć.

Po wyjeździe z Flagstaff zrobiło się pusto i pięknie. Co jakiś czas wzdłuż drogi stały stoiska z wyrobami indiańskimi. Zatrzymywaliśmy się trochę, oglądaliśmy, nawet coś kupiliśmy. Ceny nie odbiegały od tych przy Kanionie, ale w odróżnieniu od tamtych sklepów tutaj można było negocjować cenę, choć bez przesady.


Stoiska były wszystkie takie jak na zdjęciu, czyli proste otwarte szopy drewniane ze stołami do wyłożenia sprzedawanych towarów. Nad tym wszystkim powiewały zawsze flagi, z flagą USA na czele, chyba dla przyciągnięcia uwagi turystów. A wyroby indiańskie w odróżnieniu od ich domów były bardzo ładne, niektóre piękne. Była to głównie biżuteria, ceramika, i pamiątki typu strzały, łuki, tomahawki i „dream catchery”. To takie koła z siecią w środku, i trzema wiązkami piórek na dole. Catcher – o ile nie jest wybrakowany -  powieszony przy oknie, chwyta przelatujące obok sny - wszystkie sny, dobre i złe. Te złe są przez sieć zatrzymywane i odrzucane. A dobre wędrują do dziurki w środku sieci, przełażą przez ten otwór i śnią się następnej nocy. Sprytne urządzenie tylko nie zawsze prawidłowo działa. Catchery są duże, małe, proste i bardzo ozdobne. Można wybierać do woli. Poniżej zdjęcia drogi na pierwszym odcinku. Już tutaj byliśmy nią zachwyceni, a przecież najładniejsze fragmenty były jeszcze przed nami.

 
 

A na stoiskach z pamiątkami zdarzało się, że nas zapytali skąd jesteśmy – from France, Germany – widocznie czuli, że angielski nie jest naszą mocną stroną, a wyglądaliśmy na Europejczyków. Jak odpowiadaliśmy, że „from Poland”  byli zdziwieni, ale kiwali ze zrozumieniem głowami. A jeden staruszek, taki chudziutki i zasuszony Indianin, jak usłyszał, że jesteśmy z Polski od razu zapytał, czy z Warszawy. Czyli ze znajomością naszego kraju nie jest tak źle jakby mogło się wydawać.

Poniżej zdjęcie osiedla indiańskiego. To jest malutkie, ale wszystkie wyglądały podobnie. No cóż, nie są to malownicze wigwamy, a szkoda.



Tak sobie jechaliśmy, podziwiając krajobrazy, aż dotarliśmy do Marble Canyon, uroczego kanionu rzeki Kolorado. W tym miejscu przekroczyliśmy rzekę Kolorado, która stworzyła w tym miejscu kolejny kanion, choć oczywiście wielokrotnie mniejszy, płytszy i węższy w porównaniu z Wielkim Kanionem. Ale jaki piękny. W odróżnieniu od tego wielkiego, jechaliśmy po dnie kanionu, a to oznacza zupełnie inne widoki i wrażenia. Wspaniałe miejsce.

 
 
 

Ale ponieśliśmy w kanionie poważną porażkę. Było tam stoisko z pamiątkami, na którym leżał bardzo piękny tomahawk. Bardzo mi się podobał i bardzo chciałem go kupić. Ale Indianin podał cenę, która zupełnie mi się nie podobała 40 $. Zaproponowałem 25 $, ale Indianin opuścił tylko 5 $ i dalej ani rusz. I tak go próbowałem podejść, i siak, mówiłem, że moja cena jest dobra i będzie jego tomahawk w Polsce – ale nic go nie wzruszało, nie ustąpił Navajo jeden. Nawet 30 $ go nie przekonało, zaparł się, a może nawet trochę obraził, że chcę za tak marne pieniądze kupić jego oryginalny wyrób. Nie to nie. Ale potem strasznie mi było szkoda, bo był to naprawdę piękny tomahawk.
Z pewnym niesmakiem pojechaliśmy dalej, a im dalej, tym było piękniej. Pojawiły się bardzo czerwone, wysokie zbocza, z ogromnymi obłupanymi skałami, których część stoczyła się w dół. Zatrzymaliśmy się w tym miejscu, i chodziliśmy wśród tych ogromnych dziwnych skał. Czuliśmy się wśród nich jak krasnoludki. I wszędzie ten niespotykany u nas kolor czerwono – brązowo – pomarańczowy. Robiło to miejsce ogromne wrażenie.


 
 


 

Ale trzeba było jechać dalej. Wielki Kanion czekał, a było jeszcze do niego daleko. Droga wiodła po płaskim terenie porośniętym wysokimi trawami. Początkowo było płasko, po prawej stronie cały czas mieliśmy czerwone góry, a po lewej płaską zieloną prerię. Potem droga zaczęła się wspinać coraz wyżej i wyżej. Stromy podjazd poprowadzony był zakosami. Z jednej i drugiej strony drogi rosła lawenda, skały zrobiły się jasne – żółte i białe. Potem pojawiły się pojedyncze, niskie drzewka, a jeszcze wyżej zaczynał się las. Ale zanim do niego wjechaliśmy zatrzymaliśmy się raz jeszcze w pięknym miejscu, skąd doskonale było widać trasę, którą przejechaliśmy. Na zdjęciu niżej widać w tle czerwone góry, które są już bardzo daleko i prerię, przez którą jechaliśmy.




Dojechaliśmy do miejsca, które nazywało się Jakobs Lake. Nie używam słowa miejscowość, bo byłaby to lekka przesada. To był tylko punkt na mapie ze stacją benzynową i kempingami. A potem skierowaliśmy się na południe w stronę północnej krawędzi. Jechaliśmy przez las – niestety było to jedno wielkie pogorzelisko. Pożar zniszczył ogromny kawał lasu. Czarne smutne kikuty drzew sterczały przez kilkanaście kilometrów. A potem znowu zrobiło się ładnie. Teren prawie płaski, ogromne łąki przypominające hale tatrzańskie, choć zdecydowanie większe i bardziej płaskie. No i koniec drogi, parking i prześwitujący pomiędzy drzewami Wielki Kanion. Poniższa mapa pokazuje główne punkty na północnej stronie Kanionu, czyli North Rim, Point Imperial i Cape Royal. Tego dnia dojechaliśmy do North Rim.




Na mapie widać główny punkt północnej strony, czyli North Rim Grand Canyon Lodge, i Imperial Point, do którego prowadzi podrzędna droga, choć asfaltowa. Do punktu Cape Royal który jest wysunięty najdalej na południe w obrębie zielonej plamy też można dojechać. Znacznie lepsze i dokładniejsze  mapy parku można zobaczyć na stronie internetowej parku www.nps.gov/grca . Otrzymuje się je także przy wjeździe do parku.
Mogliśmy zatem  mówić o sukcesie - widzieliśmy Kanion z dwóch stron. Ale potem żałowaliśmy, że nie byliśmy w Point Imperial i w Cape Royal. Poważny błąd. Byłem potem trochę zły na siebie. No bo byliśmy tak blisko. Te dwa punkty powinniśmy zaliczyć. Dojechaliśmy do hotelu o 18:30, czyli wcześniej niż zazwyczaj. Dwie dodatkowe godziny wystarczyłyby, aby w tych dwóch miejscach być. Szkoda. Poza tym w pobliżu Flagstaff był (jest) „meteor crater”, czyli ogromna dziura po upadku wielkiego meteorytu. Też tam nie byliśmy. Aż wstyd. No cóż, stało się jak się stało. 
A Wielki Kanion z tej drugiej strony był piękny. Była piękna pogoda, lepsza widoczność niż poprzedniego dnia – było inaczej. Wysunięty cypelek, na którym jest Grand Canyon Lodge North Rim widoczny jest na poniżej.


Głównym punktem widokowym jest Bright Angel Point. Jest on położony na samym końcu wąskiego występu skalnego. Przepaść z jednej strony, przepaść z drugiej a ścieżka wiedzie pomiędzy na sam koniec. Ale dojście jest szerokie, wygodne, tak, że dojdzie tutaj każdy, kto nie ma jakiegoś chorobliwego lęku wysokości. Widok z tego miejsca jest niesamowity. Ogromna przestrzeń z widokiem na trzy strony i z każdej strony strome ściany. Na mapie im ciemniejszy kolor tym jest niżej. Wyraźnie widać jak wysunięty jest ten punkt widokowy, jak jest otoczony urwiskami. 


 
 
 
 

          Trudno było stamtąd odejść, bo widoki niesamowite.  A turystów mało, znacznie mniej niż na południowej stronie Kanionu. Nie było żadnego problemu, żeby zrobić takie właśnie samotne zdjęcia na tle Kanionu jak powyżej. 


 

 
 


Wielki Kanion jest trudnym do fotografowania miejscem i niestety moje zdjęcia nie oddają ani jego piękna, ani wielkości. 
Podobnie jak na południowej stronie są ścieżki do dłuższych wędrówek dla prawdziwych turystów. My, choć trochę chcieliśmy jeszcze pochodzić i poszliśmy króciutką ścieżką Transept Trail. Ścieżka ta wiedzie brzegiem urwiska i jest tam kilka miejsc widokowych. Wszystkie są mocno eksponowane, ale zabezpieczone barierkami, a więc nie ma obawy, że się gdzieś zleci. Raczej brakuje odrobiny emocji. 
Człowiek w takim otoczeniu jest bardzo malutki a czuje się jeszcze mniejszy. 

 

Do Marble Canyon wracaliśmy tą samą drogą, bo innej nie było.  Ale to tak pięknie położona droga, że można byłoby nią jeździć wiele razy i pewnie by się nie znudziła. Cała trasa pokazana jest na mapie poniżej.



W Marble Kanion zatrzymaliśmy się raz jeszcze. Był inaczej oświetlony i prezentował się jeszcze lepiej niż do południa. Trochę mnie korciło, żeby podjechać na parking ze straganem z pamiątkami, gdzie był ten piękny tomahawk, ale powstrzymałem się. Indianin pewnie by pomyślał, że jestem ciapa bez charakteru. Nie to nie - ile razy można proponować to samo. 


Z Marble do Page pozostał już tylko kawałeczek drogi – około 40 km. Droga była cały czas taka sama – piękna, pusta i z czystym, niczym niezakłóconym krajobrazem wokół. Piękna trasa.



 
 

        
Dopiero w Page ujrzeliśmy coś, co nam się nie spodobało – trzy wielkie, paskudne, fabryczne kominy. Ale poza tym miasto położone przeuroczo. 

I nie tylko


 Czekaliśmy wszyscy na święta, a tymczasem one już się kończą. Szkoda. Oczywiście najbardziej wszyscy czekają na Wigilię, bo to najprzyjemniejszy moment. Choinka, Prezenty. Tylko przebranego Mikołaja już od dawna na naszej Wigilii nie ma. Tradycyjnie rozdającym prezenty jest żona Agnieszka. Stara się dobrze Mikołaja zastąpić. Prezenty rozdała w tym roku bardzo ładne. Wszyscy wyglądali na zadowolonych. Poniżej trzy wigilijne zdjęcia.
 
 
\
Przypominają mi się zawsze w okresie Świąt stare czasy, kiedy jeszcze były dwie Wigilie, kiedy żyli moi rodzice. Były to zawsze wyjątkowo gwarne wigilie i zawsze z Mikołajem, bo zawsze znalazł się ktoś kto w niego wierzył. Starszy z moich braci zawsze wtedy wszystkich męczył, żeby ustawić się do wspólnego zdjęcia, co robiliśmy bardzo niechętnie, buntując się, i narzekając, że marudzi. Ale jednak miał rację. Pozostała dzięki temu ładna pamiątka z tych wyjątkowo gwarnych Wigilii.


Niezła gromadka się zbierała. 18 osób. Brata fotografa nie widać, bo nie zdążył się ustawić i widać tylko jego rękę. 




 










niedziela, 22 grudnia 2013

Podróż 2009 - dzień 5 Wielki Kanion Kolorado południowa krawędź


Podróże po Stanach

     Dzień w skrócie: pobudka 4:45, wyjazd 6:00, Wielki Kanion od 8:00 do 17:30, powrót do hotelu 19:10, przejechanych 320 km.  Właśnie Wielki Kanion - niezwykłe miejsce na Ziemi.




     Przytoczę wyjątkowo fragment tekstu z przewodnika Pascala. „Głęboki na 1,5 km, długi na 446 km i osiągający szerokość 29 km Wielki Kanion Kolorado jest słusznie uznawany za jeden z cudów świata naturalnego. Co roku Kanion zwiedza ponad 4 miliony osób, które przemierzają go na pontonach, mułach lub pieszo. Nie brakuje też chętnych, którzy chcą podziwiać jego piękno z helikoptera lub małego samolotu. Warto stracić trochę czasu na znalezienie wolnego miejsca na parkingu i przepychanie się przez tłumy turystów, by obejrzeć to niesamowite miejsce na Ziemi.” Na podstawie tego opisu spodziewaliśmy się oprócz niesamowitych wrażeń pozytywnych również pewnych trudności. Baliśmy się, że spędzimy mnóstwo czasu w kolejce do wjazdu, że będą trudności z zaparkowaniem samochodu, że będzie tłok, i żeby cokolwiek zobaczyć będziemy stać w kolejce jak przed wejściem na Giewont. Dlatego wystartowaliśmy bardzo wcześnie rano, aby tych wszystkich nieprzyjemnych rzeczy uniknąć. Obawiałem się też, że czekają nas słone opłaty parkingowe. Ogólnie podróż do Kanionu była bardzo nerwowa. Cały czas miałem obawy o pogodę. Jak dojechaliśmy poprzedniego dnia do Flagstaff zrobiło się paskudnie. Rano wyszło co prawda słońce, ale po drodze strasznie się znowu zaczęło chmurzyć. Było poza tym bardzo zimno. Szyby w samochodzie pokryły się lodem, który trzeba było skrobać. Zabawne, poprzedniego dnia ciężko było wytrzymać z gorąca, i nagle mróz. Wieczorem szukałem w internecie informacji o pogodzie i były to informacje nie najlepsze. Zapowiadali deszcze i burze. Więc powody do zdenerwowania były. Pozostało wierzyć w odtańczony przed wyjazdem taniec pogody i w to, że pogoda nie może być aż tak podła, aby nie pozwolić nam obejrzeć Wielkiego Kanionu skoro jechaliśmy tutaj tyle kilometrów.  No i rzeczywiście pogoda taka podła nie była. Im bliżej celu tym robiła się ładniejsza. 
          Tereny wokół Wielkiego Kanionu są zupełnie płaskie. Droga jest na wysokości około 2000 metrów, ale nic na to nie wskazuje. Teren przypomina rejony pomiędzy Częstochową i Radomskiem, gdzie wiele pól jest nieuprawianych i rosną na nich trawy i niezbyt wysokie drzewa, głównie iglaste. W ogóle nic nie zapowiada, że za kilka kilometrów w ziemi jest wielka, głęboka na 1,5 km i ciągnąca się na kilkaset kilometrów niezwykła dziura. 
         Wielki Kanion rozciąga się na ogromnej przestrzeni, ale dojazd do niego jest w zasadzie tylko w trzech miejscach - w rejonie Grand Canyon Village i Desert View od strony południowej, w rejonie North Rim od strony północnej i w rejonie znacznie bliższym Las Vegas, który jest pod zarządem Indian.

       Do pierwszego z tych miejsc jechaliśmy. To tzw. South Rim – czyli południowa krawędź, z miejscowością Grand Canyon Village, stanowiącą centrum obsługi ruchu turystycznego. To najbardziej popularne miejsce w rejonie Wielkiego Kanionu i tam właśnie jechaliśmy. Miejsce to jest najbardziej zatłoczone, ale punkty widokowe należą do najbardziej atrakcyjnych. Południowa krawędź to również droga pomiędzy Grand Canyon Village i Desert View, wzdłuż której jest kilka punktów widokowych. North Rim oddalone jest od South Rim o zaledwie trzydzieści kilka kilometrów, ale z jednego miejsca do drugiego jedzie się całe pięć godzin. Północna krawędź jest na poziomie o około 100-200 metrów wyższym. W żadnym z tych miejsc nie ma zbudowanej w 2007 roku szklanej kładki, po której chodzi się nad kanionem i którą nieraz można zobaczyć na kanale Discovery lub innym tego typu. Kładka ta jest w trzecim z wymienionych miejsc, już poza Grand Canyon National Park i znajduje się na terenie rezerwatu Indian Haulapai, do którego skręca się z drogi nr 66 w miejscowości Peach Springs. Tam nas nie było, bo wszędzie być nie mogliśmy. Żeby wejść na tę kładkę trzeba też sporo zapłacić. 
            Na granicy parku - inaczej niż w Saguaro - stały budki podobne do tych, jakie stoją w u nas przy wjeździe na autostradę Siedzieli w nich strażnicy parku i sprawdzali albo sprzedawali karty wstępu. Tak było prawie we wszystkich zwiedzanych przez nas parkach z wyjątkiem Saguaro i Doliny Śmierci. Strażnicy noszą mundury i duże kapelusze, takie jak nosił strażnik Johnson na filmach z misiem Yogi i są bardzo uprzejmi. Dostaliśmy przy wjeździe broszurę informacyjną, mapę i życzono nam miłego dnia.
       Przewodnik Pascala opisując jak dostać się do Grand Canyon Village odradza jazdę samochodem. Ostrzega przed ogromnymi korkami na drodze dojazdowej i zatłoczonymi do granic możliwości parkingami. Być może tak jest w czasie wakacji w lipcu i w sierpniu. My byliśmy tam 1.06 i tłoku nie było, mimo soboty. Droga dojazdowa była pusta, przy wjeździe nie było kolejki, nie było też żadnego kłopotu z zaparkowaniem samochodu. Później ruch samochodowy zrobił się trochę większy, ale tłoku nie było. Porównując to z parkingiem w Palenicy Białczańskiej w Tatrach. i drogą do Morskiego Oka to można powiedzieć, że w Wielki Kanion w ogóle nie był zatłoczony. We wszystkich punktach widokowych było sporo osób, ale bez przesady. Nie odczuwało się z tego powodu żadnego dyskomfortu. W ogóle nie ma porównania z Giewontem, czy Morskim Okiem w szczycie sezonu.  Turyści byli z całego świata, chociaż przeważali amerykanie.
      Położenie Grand Canyon Village przedstawione jest na mapie zamieszczonej niżej. Do samej krawędzi kanionu teren jest płaski i przypomina dojście do plaży nad naszym Bałtykiem. Płasko, równo, rosną choineczki, pachnie lasem. Pozostawiliśmy samochód na parkingu w punkcie oznaczonym jako Market Plaza i ruszyliśmy pełni emocji do pierwszego punktu widokowego. Był to Yavapai Point.




Wielki Kanion nie zawiódł. Był rzeczywiście wielki, piękny, głęboki i kolorowy. Skały czerwone, brązowe i żółte. Punkt widokowy zgodnie z nazwą zapewniał znakomity widok. Zrobiliśmy pierwsze zdjęcia, ale podglądając je na aparacie miało się poczucie, że nie da się tego miejsca sfotografować tak, żeby oddać wielkość i piękno Kanionu. Zdjęcia w porównaniu z rzeczywistością wypadały bardzo mizernie. Kanion jest głęboki na 1,5 km. Ma strome ściany, na kilkaset metrów, tysiące różnych uskoków, szczelin, spękań, wypiętrzeń o najrozmaitszych kształtach. Ściany opadają do dołu, potem jest jakby trochę płasko, ale z licznymi wypiętrzeniami o najróżniejszych kształtach, a potem tam gdzie płynie rzeka Kolorado jest jakby drugi węższy kanion, który wygląda z góry jak głęboka, ale wąska szczelina.  Taki kanion w kanionie.





Tak więc, jeden z celów naszej podróży został osiągnięty. Zobaczyliśmy Wielki Kanion Kolorado, przy pięknej pogodzie i niezłej widoczności. Martwiąc się przed wyjazdem świńską grypą pocieszałem się, że czas wylęgania choroby to 7 dni, więc nawet jak zarazimy się pierwszego dnia to Wielki Kanion zdążymy jeszcze zobaczyć. Na szczęście nie zachorowaliśmy i zobaczyliśmy także inne miejsca, bo Wielki Kanion był co prawda jednym z piękniejszych miejsc na trasie naszej podróży, ale wiele innych miejsc dorównywało mu urodzie. Był na pewno w pierwszej piątce. Zresztą często zastanawiamy się, które miejsce w naszej podróży było najpiękniejsze i nie znajdujemy odpowiedzi na to proste pytanie. Na pewno przesadą byłoby jednak powiedzieć, że Wielki Kanion jest najpiękniejszy na świecie i nic mu nie dorówna. 

Z Yavapai Point poszliśmy ścieżką wzdłuż krawędzi do Mather Point, z którego widok był równie ładny. A niżej zdjęcie z pierwszego bliskiego spotkania z amerykańską wiewiórką. Potem się okazało, że jest ich dużo, że są żebrakami, proszącymi o jedzenie i potrafią wejść nawet na kolana, aby coś dostać. Były tutaj i były też w innych parkach (Yellowstone, Yosemite, Bryce Canyon).

 Kanion zwiedzaliśmy jak większość turystów, czyli trochę przemieszczając się pieszo, trochę autobusami. Byliśmy turystami z gatunku tych leniwych, którzy nie schodzą w dół kanionu, tylko trzymają się krawędzi, gdzie równo i wygodnie. Aż trochę wstyd. Ale nie mieliśmy wyboru. Wyprawa w dół Kanionu to wyprawa dwudniowa. Dla wielu, którzy chcieli zrobić taką trasę w jeden dzień taka wycieczka była ostatnią wycieczką w życiu. Punktów widokowych wokół Grand Canyon Village jest około 15 i są one rozrzucone na przestrzeni około 20 km. Na pieszo ciężko byłoby to wszystko przejść, więc pomiędzy nimi kursują co 15 minut bezpłatne autobusy. Można wsiadać i wysiadać gdzie się chce. I tak od punktu do punktu, a z każdego z nich są piękne, choć nieco inne widoki. W materiałach informacyjnych są podane trasy, przystanki i częstotliwość kursowania autobusów. Są trzy linie niebieska, czerwona i zielona. Koniec jednej linii to początek drugiej, tak, że można podróżować wzdłuż całej krawędzi. Tylko raz ludzi oczekujących na przystanku było tak dużo, że musieliśmy czekać na kolejny autobus. Kierowca autobusu opowiada w trakcie jazdy jaki jest następny przystanek, jaki jest tam punkt widokowy i jaki fragment Kanionu z tego miejsca widać. Tak więc oglądanie Kanionu ułatwione jest w sposób maksymalny. Korzystaliśmy z tych ułatwień, żeby zobaczyć jak najwięcej. 
Pogoda się utrzymała, było trochę pochmurno, nawet zagrzmiało, ale nie padało. Przejechaliśmy i obejrzeliśmy wszystkie punkty widokowe wzdłuż trasy autobusu zielonego, potem autobusem niebieskim dojechaliśmy do czerwonego i tam zaliczaliśmy prawie wszystkie punkty widokowe. Miedzy skrajnymi punktami widokowymi jest spory odstęp - około 20 km. Na pieszo nie da się rady tego pokonać w jeden dzień. Zresztą najlepiej spojrzeć na mapę.

 


              Można powiedzieć tak – każdy punkt widokowy ma swoją specyfikę, ale jednocześnie widok Kanionu jest z każdego miejsca trochę podobny. Wszędzie na plan pierwszy wysuwa się ogrom tego niezwykłego miejsca – szerokość, głębokość, różnorodność kolorów skał i ich form geometrycznych.






 Pogoda się utrzymała, było trochę pochmurno, nawet zagrzmiało, ale nie padało. Przejechaliśmy i obejrzeliśmy wszystkie punkty widokowe wzdłuż trasy autobusu zielonego, potem autobusem niebieskim dojechaliśmy do czerwonego i tam zaliczaliśmy prawie wszystkie punkty widokowe. Można powiedzieć tak – każdy punkt widokowy ma swoją specyfikę, ale jednocześnie widok Kanionu jest z każdego miejsca trochę podobny. Wszędzie na plan pierwszy wysuwa się ogrom tego niezwykłego miejsca – szerokość, głębokość, różnorodność kolorów skał i ich form geometrycznych.

      Wszędzie podziwia się strome i strasznie wysokie zbocza, szczeliny, kolumny, płaskie i strzeliste wypiętrzenia, amfiteatry. To ostatnie określenie jest własne, ale bardzo trafnie opisuje to, co się gdzie nie gdzie ukształtowało. Są takie miejsca, które przypominają starożytne amfiteatry, stadiony.

 Powyżej starożytne, odkopane spod popiołu Pompeje koło Neapolu we Włoszech i Wielki Kanion – trudno zaprzeczyć, że jest jakieś podobieństwo. i jeszcze jeden obrazek amfiteatru w pełniej krasie.




     Każdy punkt widokowy jest niepowtarzalny, bo np. z Hopi Point widać spory odcinek rzeki Kolorado, która z innych punktów nie jest widoczna, a Abyss (przepaść) Point to gwałtownie opadające ściany Kanionu o wysokości 900 metrów. W jednym miejscu dominuje barwa szara w innym czerwona, a w jeszcze innym pomarańczowa. Pewnie, że mi przeszkadzało, że zwiedzamy Kanion jak para amerykańskich staruszków na emeryturze. Autobus i punkt widokowy, autobus i punkt widokowy, autobus i … - to rzeczywiście trochę nie w naszym stylu. Ale przecież mieliśmy przed sobą tyle jeszcze miejsc do przejechania, do zobaczenia, do przejścia - nie sposób było zatrzymać się tutaj na dłużej. 






     Poniżej jeszcze ciekawostka przyrodnicza – kondor olbrzymi. Ten mniejszy ptak widoczny na zdjęciu to kruk, czyli coś zdecydowanie większego od popularnych u nas zimą gawronów. A kruk mimo swej wielkości strasznie mizernie prezentuje się na tle kondora. Ten jest naprawdę duży.






      Na końcu trasy autobusowej czerwonej linii była ”krańcówka”, bar i sklep z pamiątkami. Były tam głównie bardzo ładne, gustowne wyroby Indian Navajo – biżuteria, ceramika, couchery, strzały, łuki, tomahawki, itp. Chociaż, kto wie, czy we współczesnym świecie Indianie Navajo nie zamawiają tych swoich pamiątek w Chinach, żeby było taniej, ale może świat aż tak bardzo nie zszedł ma psy. Do wszystkich dopięte były certyfikaty autentyczności, więc może rzeczywiście robili to Indianie. Pamiątek – głównie na prezenty kupiliśmy sporo. Jak zwykle złapaliśmy się na to, że ceny podawane są bez podatku. Dopiero przy kasie zostaliśmy uświadomieni, że wszystko kosztuje trochę drożej. Próbowaliśmy się targować, tzn. sugerowaliśmy udzielenie bonifikaty, ale nie było takiej możliwości. A potem wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy na parking, myśląc po drodze, że warto byłoby kiedyś zobaczyć kanion wędrując po wytyczonych szlakach. A jest tych szklaków naprawdę dużo.


A potem wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy drogą wzdłuż południowej krawędzi Kanionu do Desert View. Ta trasa ma około 40 km długości i prowadzi cały czas blisko krawędzi Kanionu. Oczywiście mapa trasy była w materiałach, które otrzymaliśmy przy wjeździe. Tych map, planów, opisów geologicznych, ciekawostek przyrodniczych, było w materiałach mnóstwo. Byliśmy zaskoczeni. Żadnych opłat dodatkowych, żadnych opłat za parkingi, bezpłatne autobusy i jeszcze prezenty w postaci wspaniałej mapy i gazetek informacyjnych. Wielki Kanion jest tylko przykładem znakomitej polityki informacyjnej zarządu parków narodowych USA.  Droga do Desert View była spokojna, ruch raczej mały, albo nawet bardzo mały i wzdłuż drogi przy punktach widokowych były parkingi lub większe zatoczki, aby bezpiecznie się zatrzymać i spojrzeć na kanion z kolejnego miejsca. Parkingi były oczywiście bezpłatne. Widoki równie fantastyczne jak te oglądane z punktów Grand Canyon Village.

 I tak dojechaliśmy do Desert View, gdzie samochodów na parkingu i turystów było sporo, ale tłoku nie było.  Widoki stąd są niesamowite i szczególnie pięknie widać rzekę Kolorado.





Przy punkcie widokowym stoi wieża Desert View Watchtower, która miała w dawnych czasach znaczenie wojskowe, ale obecnie jest to miejsce, gdzie można kupić ładne pamiątki, obejrzeć malowidła indiańskie, którymi pokryte są ściany wieży i skąd można z nieco większej wysokości spojrzeć na Kanion. Wszystko to zrobiliśmy. Malowidła indiańskie bardzo nam się podobały. 


 I tak się skończyło ta nasze pierwsze spotkanie z Wielkim Kanionem - spotkanie udane i pełne pozytywnych wrażeń. Czekał na nas jednak jeszcze spory kawałek drogi, bo około 170 km, ale drogi to my się już nie baliśmy. Poczuliśmy się pod tym względem pewnie.
            Ale droga nas zaskoczyła. Swoją urodą, pustką, barwami. Żadnych zabudowań, żadnych upraw, żadnego przemysłu, nic. Gdzie nie gdzie tylko przebiegała linia wysokiego napięcia. Od czasu do czasu stały przy drodze drewniane wiaty, gdzie Indianie Navajo sprzedawali pamiątki. Trochę nas to zaskoczyło. Gdybyśmy to wiedzieli, pewnie nie kupowalibyśmy tak łapczywie przy Wielkim Kanionie. Aż bałem się zatrzymać, żeby nie zobaczyć, że strasznie przepłaciliśmy. Więc się nie zatrzymałem. Ale późniejsze dni pokazały, że ceny w sklepach przy Wielkim Kanionie nie odbiegają na niekorzyść.  Są wysokie, ale wszędzie są wysokie. 
Droga do Tucson była piękna, droga z Tucson do Flagsaff jeszcze piękniejsza, ale obydwie wysiadały w porównaniu z tą.  Nie spodziewaliśmy się, że droga dostarczy tylu pozytywnych wrażeń. I ten kompletny brak ludzkiej obecności.  Jak to pozytywnie wpływa na przyrodę. Na naszej wspaniałej mapie wydawnictwa Marco Polo „USA WEST” zaznaczona była miejscowość Cameron – jedyna miejscowość pomiędzy Desert View i Falgstaff. Myślałem sobie, że mapa jest w dużej skali to i niedokładna –  miejscowości i dróg jest pewnie znacznie więcej, ale zaznaczone są tylko te największe i Cameron musi być większym miasteczkiem. Szukałem tam nawet hotelu wprowadzając do wyszukiwarek hasło: „Cameron hotel”, ale nic nie wyskoczyło. Zrozumiałem tego dnia, dlaczego tak się stało i dlaczego mapa „USA WEST” wystarczy w podróży. Bo innych dróg po prostu nie ma i innych miejscowości nie ma. To dzikie puste tereny, piękne tereny. Cameron to miejscowość, przy której nasze wioski wyglądają jak prawdziwe metropolie. Tam stało może 30 może 50 domów, przyczep kampingowych, baraków. Pewnie tam mieszkali Indianie, ale mieszkali paskudnie. To przypominało zagospodarowujące się u nas działki, gdzie jeden nowy nabywca-właściciel postawił tymczasowy barak, inny przyczepę kempingową, a jeszcze inny skromny drewniany domek, ale żaden nie zdążył zasadzić roślin, porządnie posprzątać i wszystko wygląda jeszcze tak sobie. Tutaj dodatkowo przy każdym niemal domku (baraku lub przyczepie) stało kilka samochodów, z których większość była samochodami – wrakami.  Takie małe domowe złomowisko. Oprócz tej miejscowości było jeszcze kilka mniejszych, ale wszystkie wyglądały równie nieatrakcyjnie. Ale droga była tak piękna, że po 13 godzinach od wyjazdu czuliśmy się wciąż wspaniale. Piękny, udany dzień. A do tego, pieniążki wydawaliśmy wyłącznie na dobra trwałe, czyli pamiątki - poza tym nie wydaliśmy ani jednego dolara.
Poniżej mapa dnia:



I nie tylko

          A tu i teraz zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Jak zawsze spędzane w Łodzi, gdzie nie ma kanionów, choć ładnych miejsc troszkę jest. Stare fabryki, parki, a przede wszystkim cudowny Las Łagiewnicki, który jest największym miejskim lasem w Europie.
 


 Choinka jest już kupiona i ubrana. 


Zawsze kupujemy choinkę z Martą, która się na tym zna równie dobrze jak ja. Lubimy kupować choinki. Jadąc na rynek śpiewany naszą choinkową piosenkę, którą ułożyliśmy przed laty do melodii „na gałązce choinkowej”. Choć „ułożyliśmy” nie jest najwłaściwszym słowem – ja ją głównie ułożyłem.  Zacytuję tylko dwie zwrotki, a i one wystarczą, żeby się zorientować, że nie jest zbyt mądra ta choinkowa piosenka.

Na gałązce choinkowej siedzą dwa kundelki,
Mają czapki cyklistówki, spodnie oraz szelki.
A w dodatku jeden kundel, ma krawat ze spinką,
Drugi na szyi korale, bo on jest dziewczynką.

Choinka, choinka, wesoła choinka…..

Nie widomo skąd się wzięły na tej choineczce.
Nie są głodne, bowiem mają PedigreePal w teczce.
Zajadają, wódkę piją, drą się w niebogłosy,
Są szczęśliwe, choć zsiniały im na zimnie nosy.

Choinka, choinka, wesoła choinka …..

No to takie wierszyki kiedyś układałem. Ale to było bardzo, bardzo dawno. Najdłuższy był wiersz i dziku Antonim, ale cytaty sobie daruję.
Tak więc choinka kupiona, ryby kupione, oczyszczone, pokrojone w dzwonka (to też moje świąteczne zadanie, podobnie jak ich smażenie), no i prezenty kupione, a to przecież równie ważne jak choinka i ryby. Oczywiście wybór prezentów nie jest sprawą prostą. Podobno prezenty praktyczne nie są dobrze przyjmowane. Więc porzuciłem takie pomysły jak nowe, nowoczesne żelazko dla żony. Może z zachwytu nad tym nowym sprzętem zaczęłaby prasować moje koszule. Zgodził bym się. Nie kupiłem też praktycznych poradników w  rodzaju – „Jak mniej jeść i zachować szczupłą sylwetkę” czy „Jak się oryginalnie acz skutecznie oświadczyć i zostać przyjętym” :) Więc kupiłem coś zupełnie innego. Mam nadzieję, ze się prezenty spodobają.  Życzę wszystkim udanych, spokojnych, rodzinnych Świąt.