poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Podróż 2010 - dzień 14, w drodze do Las Vegas, oraz wiosna i Wielkanoc 2015

Podróże po Stanach

Na początek zdjęcie, które wybrałem jako wizytówkę czternastego dnia podróży


         Nasz plan zakładał, ze tego dnia dojedziemy do Las Vegas i spróbujemy wygrać jakąś większą sumkę. Las Vegas bardzo nam się podobało, gdy byliśmy tam w czasie naszej pierwszej podróży. A okolice Las Vegas są bardzo ciekawe. I nie jest to tylko Dolina Śmierci. Blisko Las Vegas jest kilka parków krajobrazowych, które mają status parków stanowych. My wybraliśmy dwa - Red Rock Canyon i Valley of Fire, czyli Dolinę Ognia. Był to dobry wybór.
         Ruszyliśmy o 8 rano i raz jeszcze przejechaliśmy przez Dolinę Śmierci, choć innymi drogami niż poprzedniego dnia. Bo po pierwsze, bardzo nam się ta dolina podoba, a po drugie, było to po drodze. No bardzo ładnie. Park Narodowy Doliny Śmierci wytyczony jest na obszarze mniej więcej 100 x 200 kilometrów a więc jest to ogromny obszar. Na mapie poniżej zaznaczyłem trasę dnia – od miejscowości Beatty do Las Vegas



                Z mapy wynika, że przejechaliśmy tego dnia aż 550 km, mimo że byliśmy cały czas w okolicach Las Vegas. Troszkę nie doceniłem faktu, że trasa wyglądająca niepozornie na mapie może być jednak całkiem długa. Przez to niedocenienie, nie najlepiej rozłożyliśmy czas i w Dolinie Ognia byliśmy zdecydowanie za krótko.  Ale po kolei. Najpierw ruszyliśmy przez pustą Dolinę Śmierci do najpiękniejszego punktu widokowego w tej dolinie - do Zabrinskie Point. Drugi pełnoprawny kierowca tym razem jechał samochodem znacznie dłużej. Mijał się z ciężarówkami, przejeżdżał przez skrzyżowania i rozjazdy, wjechał na parking, zaparkował, a po wyjściu z samochodu był bardzo z siebie zadowolony. Promieniał wewnętrzną radością, że on taki mały zapanował nad takim dużym autem z automatyczną skrzynią biegów. Dolina Śmierci była niezmiennie ładna. Duże, puste przestrzenie porośnięte małymi kępkami roślin, albo miejsca całkowicie pozbawione roślin. 

Powyżej zielona część Doliny, a poniżej kilka zdjęć z punktu widokowego Zabriskie Point. Tutaj krajobrazy pozbawione są koloru zielonego. Jest kolor biały, czekoladowy, brązowy, różne odcienie żółtego, ale zielonego ani śladu. Ale widoki niezwykłe. Choć zapewne znajdą się i tacy, których widoki tego typu nie zachwycają. Nas zachwycały i chyba nie tylko nas, bo w tym miejscu turystów jest zawsze najwięcej. 




 Nieźle się żona prezentowała w tych plenerach.  Temperatura była już bardzo wysoka, ale nie była zabijająca jak poprzedniego dnia.





                A potem, przed dalszą drogą do Red Rock Canyon przejechaliśmy jeszcze drogą 20 mułów, którą też jechaliśmy rok wcześniej. Droga ta zachwyciła mnie wówczas tak mocno, że właśnie tutaj pomyślałem, że nie chcę, żeby nasza pierwsza amerykańska podróż była podróżą życia, że chcę odbyć jeszcze choć raz podobną podróż, że krótko mówiąc, chcę jeszcze raz wrócić do Stanów.
            Droga 20 mułów to droga gruntowa, jednokierunkowa, biegnąca przez suche, pozbawione roślin żółte góry, widoczne z Zabrinskie Point. Można ją bez trudu przejechać samochodem osobowym i naprawdę warto to zrobić. Zapewne nie spotka się tam nikogo, i znakomicie można w tym miejscu poczuć atmosferę Doliny Śmierci, poczuć to co czuli pionierzy, którzy przemierzali tę pozbawioną wody dolinę, gdy nie było jeszcze dróg asfaltowych i hoteli. Niektórzy zdobyli tu majątek bo w Dolinie Śmierci było złoto, ale dla wielu z nich było to spotkanie ze Śmiercią. Nazwa doliny nie wzięła się z niczego. 




          Droga do Red Rock Canyon była cały czas bardzo ładna.  Turystów mało, krajobrazy surowe, ale piękne, drogi proste, a roślinność uboga. Spośród roślin na plan pierwszy wysuwały się drzewa Joshua Tree, rodzaj palm, gdzie pień jest pokaźny, a liście nad wyraz skromne. Trafiały się też kaktusy. Co jakiś czas trzeba się było zatrzymać, żeby zrobić jakieś zdjęcie. Bez tego nie miał bym co wkleić do mojego bloga. Niektóre zdjęcia lepiej wyglądają jako czarno - białe, więc pozwoliłem sobie zamieścić kilka takich właśnie. 






           A poniżej już zdjęcia z Red Rock Canyon – parku krajobrazowego w okolicach Las Vegas. Nie jest opisany w przewodniku Pascala, ale to piękne miejsce. Warto tam pojechać będąc blisko. Poprowadzona jest przez ten park 20 kilometrowa trasa, z punktami widokowymi, gdzie można zatrzymać samochód i pospacerować ścieżkami. Na plan pierwszy wysuwa się w tym parku grupa czerwonych skał - są to podobno skamieniałe wydmy. A niech tam. Ważne, że ładnie wyglądają
         Akurat jak tam byliśmy, to duża ekipa filmowa kręciła materiał do teledysku. Młodziutka i ładna gwiazdka śpiewała na tle kanionu w króciutkiej sukience, a wentylator dawał efekt wiatru. Co ciekawe ekipa zajęła jeden kątek, ani oni nie przeszkadzali turystom, ani turyści im. Na gwiazdach znam się średnio, ale Agnieszka, która zna się na gwiazdach znacznie lepiej, tej gwiazdy też nie rozpoznała. Może była to dopiero gwiazda wschodząca. Kanion bardzo nam się podobał, góry bardzo ładne, dużo ciekawych roślin, juki, kaktusy, kolorowe skały, wysokie szczyty. Ładnie. 









      Jeżdżąc wytyczoną trasą i podziwiając kolejne widoki nie sposób było po raz kolejny nie pomyśleć ciepło o tym, jak znakomicie w Stanach są udostępnione ciekawe miejsca turystom. W każdym punkcie widokowym jest parking i kibelek, w niektórych są dodatkowo miejsca biwakowe, gdzie są stoły, przy których można usiąść, przygotować jakiś posiłek i zjeść. Osobne miejsca parkingowe (zawsze) dla niepełnosprawnych. Kibelki też zrobione tak, żeby i niepełnosprawny skorzystał i bez nieprzyjemnego zapachu. Opłaty za wjazd do parku są umiarkowane. Ten zwiedziliśmy w ramach naszej rocznej karty wstępu, z której korzystamy już drugi rok i która nas kosztowała 80 $. Dla tych co takiej karty nie mieli, bilet kosztował 7 $ od samochodu. I widać, że w przypadku parków narodowych amerykanie nie są nastawieni na zarabianie pieniędzy, ale chyba celem nadrzędnym jest popularyzacja przyrody. W takim Parku Sekwoi – stoi sobie strażnik przy Generale Shermanie i prowadzi rozmowy z turystami, którzy mają jakieś pytania i co jakiś czas głośno mówi, że za 5 minut to on będzie opowiadał o sekwojach i Shermanie w szczególności i po 5 minutach rozpoczyna wykład. W każdym parku narodowym jest jedno lub więcej Visitor Center. I tam strażnicy są po to żeby rozmawiać, tłumaczyć, wyjaśniać. Co zobaczyć, ile to zajmie czasu, czy trasa jest łatwa, czy trudna. 






          Następnym celem podróży była dolina Valley od Fire – dolina ognia – z drugiej strony Las Vegas. Jechaliśmy do niej taką jakby obwodnicą miasta. Bardzo porządna, szybka, wielopasmowa droga. Jazda bez problemów. Las Vegas z każdej strony zaczyna się od osiedli domków jednorodzinnych. Nie ma żadnego bałaganu na obrzeżach miasta. Piękne otwarte przestrzenie i nagle miasto zaczynające się od osiedli domków jednorodzinnych. Domki stoją w osiedlach - otoczonych murowanymi ogrodzeniami, jest to zabudowa tupu szeregowego. Ale domki są bardzo ładne, estetyczne, pokryte jasną dachówką. Po drodze dojrzeliśmy market, więc bardzo elegancko zjechaliśmy do niego, zrobiliśmy zakupy i wróciliśmy na naszą drogę. Dolina Ognia położona jest blisko zalewu Lake Mead utworzonego przez największą tamę w Ameryce – Zaporę Hoovera. Zapory nie mieliśmy w planie, ale byliśmy tak blisko niej, ona taka duża i największa, więc do niej podjechaliśmy. Trochę dobrze, ale bardziej źle, bo nie mieliśmy już wiele czasu w Dolinie Ognia. A zapora jak zapora. Żeby ją zobaczyć w pełnej krasie trzeba wykupić bilet. Wtedy zwiedza się również elektrownię wodną. Ale my nie mieliśmy już tyle czasu. Budowa zapory przyczyniła się do powstania Las Vegas. Robotnicy musieli gdzieś mieszkać, musieli się najeść i zabawić. I tak powstało miasto rozrywki. Zapora zbudowana została na granicy stanów Arizona i Nevady 48 km od Las Vegas. W chwili ukończenia w 1936 roku była największą elektrownią wodną na świecie i największą konstrukcją betonową. Obecnie spadła na 38 pozycję. Ma 224 metry wysokości i długość 379 metrów. Powyżej zapory utworzyło się sztuczne jezioro Lake Mead, o powierzchni 639 km2. Jezioro ma 35 km3 objętości wodnej, a długość sięga 177 kilometrów. Wokół jeziora znajduje się park krajobrazowy, o statusie parku stanowego.
       Tama to oczywiście obiekt strategiczny, o wysadzeniu którego marzy zapewne niejeden terrorysta. Dlatego wjazd na tamę poprzedzony był kontrolą każdego samochodu, który zamierzał przejechać tamą na drugą stronę. Gdy tam byliśmy, obok tamy stał sobie prawie już gotowy most, który obecnie przejął ruch samochodowy na drugi brzeg rzeki Kolorado. W ten sposób tama stała się bezpieczniejsza.  







         Trochę mi się pokręciło i byłem przekonany, że od zapory do Doliny Ognia dojedziemy w mig. A niestety było to co najmniej jeszcze 100 kilometrów. A przy zaporze zeszło sporo czasu, bo tam była najpierw wspomniana kontrola bezpieczeństwa, czy nie wieziemy bomby, potem korek drogowy, parkowanie na specjalnym parkingu, spacer na zaporę. Niestety żeby dobrze zobaczyć zaporę trzeba kupić bilet. Pełna opcja ze zwiedzaniem elektrowni wodnej kosztowała 30 $ od osoby więc nie skorzystaliśmy. Konstrukcja robiła wrażenie, choć z drugiej strony ten sztuczny obiekt nie pasował do krajobrazu.  

           Poniżej jezioro Mead i sympatyczne osiedle domków jednorodzinnych typowe dla okolic Las Vegas.



      Droga do Doliny Ognia przez dłuższy czas biegła obok jeziora Lake Mead. To kolejny park krajobrazowy do którego wjazd jest płatny (ale nasza karta i tutaj była ważna). Woda w jeziorze była dziwnie niebieska, wszędzie wokół jeziora były góry, tereny krajobrazowo bardzo ładne. A potem droga skręciła bardziej na północ i wjechaliśmy w znacznie wyższe pasma górskie, które zachwycały dziwnymi kolorami i kształtami.




         Nie było nawet krótkiego odcinka, który by nie zachwycał. A Dolina Ognia to czerwone, wspaniałe skały. W zachodzącym słońcu wyglądały szczególnie ogniście. Skały w niektórych miejscach wyglądały tak jakby rzeczywiście płonęły. Bardzo urozmaicone formy. Zarówno pojedyncze wysokie skały jak i całe masywy postrzępione na górze, z olbrzymią ilością dziur, które przypominały ser szwajcarski.











          Zatrzymywaliśmy się często, choć czas płynął nieubłaganie i stało się oczywiste, że do Las Vegas będziemy już wjeżdżać po ciemku. Zrobiliśmy sobie kilka wycieczek pieszych pomiędzy skałami. Dużo ładnych roślin, pod stopami czerwony, bardzo drobny piasek, na skałach w jednym miejscu rysunki namalowane przez Indian. Jest to miejsce, które nie jest opisane w większości przewodników a nie ustępuje za grosz urodzie najbardziej popularnym parkom narodowym. Nie jest to bardzo duży park. Rozciąga się na obszarze jakichś 30 kilometrów, no ale cała okolica jest prawie tak samo ładna.




 Poniżej skalna głowa i oczy śledzące wszystkich i wszystko, a na kolejnych dwóch zdjęciach naskalne rysunki mieszkających tu kiedyś plemion indiańskich.


 

Dzielna turystka maszerująca samotnie wśród skał, nieprzejmująca się zachodzącym słońcem i dzikimi zwierzętami, które o tej porze myślały już zapewne o tym żeby coś upolować.

                 I ostatnie już zdjęcia malowniczych krajobrazów i pięknej pustej drogi. Dolina Ognia podobnie jak Dolina Śmierci na nadmiar turystów nie narzeka. Spotkaliśmy w niej kilka zaledwie osób. Kasyna i Hotele Las Vegas są najwyraźniej dla turystów dużo bardziej interesujące, niż okoliczne atrakcje przyrodnicze.





      Pozostało dojechać do Las Vegas, a pozostało do przejechania jeszcze około 70 km.  Wjeżdżaliśmy tuż przed 21 i było już zupełnie ciemno. Dojeżdżając do miasta, widać już z daleka jedno wielki morze świateł. Piękny widok. Ale wjeżdżaliśmy z emocjami. Straszny ruch. Nawet radio wyłączyłem, żeby się skupić. (radio mieliśmy znakomite, satelitarne, zawsze dobrze było słychać; a słuchaliśmy głównie trzech kanałów – Franka Sinatry, gdzie śpiewa on i jemu podobni, Elvisa Presleya i muzyki poważnej). Rozjazdy, dojazdy i wszyscy gnali jak szaleni. Ale udało się zjechać i dojechać, chociaż przejeżdżaliśmy przez ścisłe centrum z tłokiem samochodowym i ludzkim.
            Naszym hotelem w tym roku był Imperial Palace, w samym środku ulicy Las Vegas Blvd Strip – ulicy, gdzie są największe i najbardziej znane hotele w mieście. Bezpośrednio obok naszego hotelu były takie znane hotele jak: Venetian, Casino Royale, Mirage, Caesars Palace, Treasure Island. Tym razem chcąc znaleźć się w centrum Strip nie musieliśmy nigdzie ani dochodzić ani dojeżdżać. Hotel, jak wszystkie hotele w centrum był bardzo duży, miał 2640 pokoi, miał ogromne kasyno, sklepy, przejeżdżała przez hotel i miała w nim przystanek kolejka jednoszynowa. Do parkingu wjechaliśmy, znalazło się miejsce, a potem po dłuższej wędrówce: przez aleje ze sklepami, przez całe kasyno - strasznie gwarne, wypełnione tłumami - doszliśmy do recepcji. Tam z trudem się dogadaliśmy, bo pani nie dość, że mówiła po angielsku, to harmider wszystko zagłuszał. Pokój był bardzo duży, elegancki, miał co najmniej 40 metrów kwadratowych. W pokoju była ogromna wanna dla dwóch osób, ale jak ktoś wolał kąpać się indywidualnie i w zaciszu łazienki, to w łazience była druga wanna, mniejsza. Na ścianach wisiały ładne obrazy, na suficie były ogromne lustra, które dodatkowo powiększały przestrzeń. I był to najtańszy hotel na naszej trasie – cena za jedną noc, za pokój (nie za osobę) wynosiła 30 $ czyli około 100 zł.


         Odpoczęliśmy chwilkę i wyruszyliśmy rzecz jasna na wieczorny spacer. Las Vegas zasługuje z całą pewnością na odwiedziny. Mimo, że najbardziej odpowiadają mi puste przestrzenie, brak ludzi, pustka, dzikie krajobrazy bez śladów działalności człowieka, to jednak Las Vegas bardzo mi się podobało. To miejsce robi wrażenie. Specyficzna, ciekawa atmosfera.









         Obejrzeliśmy nawet jeden pokaz, który nas ominął w tamtym roku – wybuchający wulkan w hotelu Mirage, a dokładnie przed hotelem. Wulkan stoi w wodzie, duży zbiornik wodny, wokół palmy, wodospady, takie to różne urozmaicenia są w otoczeniu wulkanu, który wieczorami kilka razy wybucha. Bardzo ładne widowisko. Dużo ognia buchającego z krateru i ścian wulkanu, wybuchy ognia na wodzie, do tego „bębnista” nakręcająca nastrój muzyka. Podobało nam się. To jedna z atrakcji dostępnych z ulicy dla każdego przechodnia. Przy hotelu Treasure Island, który też był w pobliżu naszego hotelu, organizowany jest z kolei wieczorami pokaz walk piratów. W związku z tym, przed hotelem jest duży zbiornik wodny, gdzie pływają dwa duże statki pirackie. Tych zbiorników wodnych jest zresztą więcej, a największy przed hotelem Bellagio gdzie można zobaczyć pokaz tańczących fontann. Fontanny zostawiliśmy sobie na następny dzień, a pokazy walk pirackich mieliśmy jeszcze zaliczyć tego wieczoru. Ale godziny tego pokazu nie były dobrze dopasowane do naszego zmęczenia. Więc walk piratów jednak nie widzieliśmy. Trochę szkoda, bo pewnie już nie zobaczymy ich nigdy. Ile razy można jeździć do Las Vegas. Poniżej zdjęcia statków czekających  na piratów i wulkanu, który stoi w centrum Las Vegas i wybucha wieczorami z dużą regularnością. 








          I ostatnie już zdjęcie – eleganckiego sklepu, obok hotelu „cesarskiego”, gdzie wszystko ma nawiązywać do architektury Rzymu z okresu cesarzy rzymskich. Sklep drogi więc nic w nim nie kupowaliśmy. Obok sklepu jest zbudowana w skali 1:1 rzymska fontanna Di Trevi. 



 Po pokazie wystarczył jeden kroczek przez gwarną ulicę i byliśmy w hotelu. Jeszcze tego dnia nie graliśmy, więc bogatsi, ani biedniejsi nie byliśmy.

I nie tylko

         A dzisiaj, tu i teraz mamy rok 2015 i Święta Wielkanocne. Czas zmienił się na letni i jest już wiosna. Od naszej podróży minęło prawie 5 lat.
                Ostatnia zima była wyjątkowo łagodna. Dużych mrozów nie było wcale, temperatura jak na zimę była bardzo przyjazna, a śniegu było jak na lekarstwo. Budżety miast, gmin zaoszczędziły w tym roku na odśnieżaniu bardzo dużo pieniędzy. Już w lutym i w marcu temperatury były wysokie, wcześniej niż zwykle przyleciały ptaki, zakwitły pierwsze kwiatki, można było zacząć sezon działkowy, z czego szczególnie uciszył się pies.  
              

                Zaczął się zatem sezon na zdjęcia wiosenne. Pierwsze bazie, pierwsze kwiatki.







         I gdy wydawało się, że wiosna przyszła na dobre, powróciła zima. Na początku kwietnia zrobiło się wietrznie i zimno, temperatura zaczęła w nocy spadać poniżej zera, pada deszcz, śnieg z deszczem, sam śnieg, z nieba lecą też krupy śnieżne i grad. Na ulice wyjechały pługi, a auta przed drogą znowu trzeba było odśnieżać. I takie też – bardziej zimowe niż wiosenne klimaty -  towarzyszyły tegorocznym Świętom Wielkanocnym.
           Ale były to bardzo miłe święta, spędzone inaczej niż zazwyczaj. Marta z Arkiem zaprosili nas na swoją działkę, do swojego działkowego domku, który został pięknie wykończony i stał się pięknym, przytulnym i ciepłym domkiem. Przyjechali też rzecz jasna rodzice Arka, oraz moi teściowie. Było bardzo miło, potraw i napojów było pod dostatkiem, wszystko było pyszne i pięknie podane. 



Pogoda co prawda była bardziej zimowa niż wiosenna, ale w domku było ciepło, a i na krótki spacer też można było się wybrać, bo nie było wiatru. Marta pokazała swojemu dziadkowi całą działkę. Co prawda całkowicie stracił wzrok, ale maszerował bardzo dzielnie i dokładnie wszystko zwiedzał. Brał do ręki gałązki roślin, wąchał jak pachną podawane mu roślinki i był z tego zwiedzania zadowolony.



 Roślinka, która zakwitła gdy zrobiło się wiosennie przeżyła śniegi, mróz i wiatr i dalej wyglądała ładnie.


       

Bardzo udany dzień. Można powiedzieć, że Gospodarze spisali się na medal.