niedziela, 18 września 2016

Podróż 2012 - dzień 10, Yellowstone dzień 3

Podróże po Stanach


Po bardzo długiej przerwie powracam do opisu naszych podróży po Stanach. Przypomnę, że opisałem już pierwszą podróż z 2009 roku, drugą z 2010 roku, i 9 dni z podróży trzeciej z roku 2012. Materiału przybyło, bo za nami jest już czwarta podróż, którą w skrócie przedstawiłem w poprzednim nietypowym wpisie. Dzisiaj zatem powracam do opisu systematycznego, czyli do dnia 10 z podróży z roku 2012 i tradycyjnie na końcu jest część "i nie tylko"

Dzień zakończyliśmy w miejscowości Livingstone w Montanie około 80 km na północ od parku Yellowstone. Ale cały dzień spędziliśmy jeszcze w parku. Co to jest za niezwykłe miejsce. Bardzo chcieliśmy tu powrócić i udało się. Bardzo obawiałem się pogody, bo Yellowstone to obszar gdzie opadów przez cały rok jest bardzo dużo, ale pogoda była wspaniała. Wieczorami tylko się chmurzyło ale w nas to w żaden sposób nie uderzało. Na początek kilka wybranych zdjęć.



























Dzień zaczął się bardzo spokojnie. Jechaliśmy wolniutko ostatni już raz przez dolinę rzeki Lamar wypatrując zwierząt. oczywiście jak zawsze w dużej masie wystąpiły bizony. Były ich setki. Bardzo to ładny widok. Dosyć dobrze prezentowały się antylopy i sarny, ale największą niespodziankę sprawił kojot. Pojawił się przy drodze więc się zatrzymaliśmy, potem powędrował wzdłuż auta, przeszedł na szosę przed samochód, zatrzymał się zrobił na środku drogi kupę i powędrował dalej. Przypominał mocno naszego Reksia, ale Reksio ładniejszy. 
































Ale powróćmy jeszcze do bizonów, bo ich historia jest dosyć ciekawa. Cytat z Wikipedii: „Yellowstone jest jedynym miejscem w kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych gdzie przetrwała populacja dzikich bizonów. W roku 1902 było ich już tylko około 50 sztuk. Z obawy przed wyginięciem i zubożeniem genetycznym stado uzupełniono o 21 sztuk zwierząt pochodzących z prywatnych stad. Razem stanowiły podstawę 50 letniego projektu odbudowy liczebności tego gatunku na Ranczu Buffalo w dolinie Lamar. Działania wspomagające polegające na dokarmianiu, nawadnianiu pastwisk, spędach, odstrzale chorych zwierząt, kontroli drapieżców powoli doprowadziły do odbudowy stada. Od lat 20. XX wieku populacja zaczęła wzrastać i zwierzęta w 1936 zostały przeniesione do naturalnego środowiska w rejonie rzeki Firehole i Hayden. W 1954, populacja liczyła 1477 sztuk. Po okresie spadku w latach 60. populacja wzrastała by od 1996 liczebność stada trwale przekroczyła 3500 osobników”. Obecnie stado w Yellowstone liczy około 4500 osobników, z czego my widzieliśmy co najmniej połowę. Tak przynajmniej sądzę. 

Rano zmieniliśmy trochę wcześniejszy plan. Droga pomiędzy Tower Roosevelt a Mammoth była tak ładna, że chciałem nią przejechać raz jeszcze. Dodatkowo zachciało mi się jeszcze jednej pieszej wycieczki, żeby nie było, że tylko jeździliśmy samochodem. A trasa jaką wybrałem zaczynała się właśnie przy tej drodze. Oznaczało to niestety, że na Kanion Yellowstone braknie już czasu, ale cóż, nie wszystko da się pogodzić. Wycieczka jaką zaplanowałem była pętelką o długości 6,4 km, z niezłą wspinaczką. Trasa zaczynała się przy skamieniałym sterczącym pniu, a potem prowadziła do zagubionego jeziora „Lost Lake”. Po szlakach tego typu mało kto chodzi, na naszej ścieżce nie spotkaliśmy żywego ducha oprócz piesków preriowych w dużych ilościach. Niedźwiedzia na szczęście też nie spotkaliśmy, chociaż w tym rejonie też się pojawiają. Poniżej początek trasy, czyli skamieniałe drzewo i dzielna turystka z Polski studiująca tablicę informacyjną, na której zapewne były ostrzeżenia przed występującymi w tym rejonie niedźwiedziami.


 Jak wróciliśmy z naszej wycieczki, to na parkingu rozłożyli się uczestnicy fotograficznego safari. Rozłożyli statywy, zainstalowali aparaty z przeogromnymi teleobiektywami, rozłożyli też foteliki, na których się porozsiadali i czekali – zapewne na niedźwiedzia. Była to zorganizowana grupa, z wytrawnym przewodnikiem, więc zapewne nie czekali na próżno. My niedźwiedzia tego dnia nie spotkaliśmy, ale na początku ścieżki było mnóstwo piesków  preriowych, które pięknie pozowały do zdjęć. I było dużo uroczych kwiatków.











 Wycieczka od samego początku była bardzo ładna, „zagubione jezioro” było ciche, zupełnie gładkie i pięknie porośnięte na brzegach.








 Do jeziora droga była prawie płaska, więc szło się bardzo dobrze. Potem weszliśmy w las i ścieżka schodziła coraz niżej i niżej. Agnieszka chyba nie wyczuła co to oznacza. A sprawa była prosta. Skoro schodzimy mocno w dół, a mamy wrócić w to samo miejsce, to nie ma dwóch zdań – trzeba się będzie wspinać. Początkowo było jeszcze nieźle, bo wspinanie zaczęło się w lesie, ale po krótkim czasie wyszliśmy na otwartą przestrzeń, gdzie słońce dawało się mocno we znaki. Spaliliśmy dużo kalorii, ale było pięknie. Cicho, spokojnie, bez ludzi, ze wspaniałymi krajobrazami dookoła.




 Niektóre drzewa były wyjątkowo okazałe. Poniżej dobre porównanie. Agnieszka mija przecięty pień,

  Zdjęcie poniżej to jedno z moich ulubionych. Dzielny wędrowiec wędruje sobie przez odludny fragment pięknego Parku Yellowstone i ledwo go widać. Tylko on (nie licząc autora zdjęć) i przyroda.





Jak się jest samotnym drzewem na odkrytym wzniesieniu to trzeba się liczyć z tym, że w końcu oberwie się piorunem. To na zdjęciu powyżej, a poniżej obrazki z dalszej wspinaczki po zielonym, nagrzanym słońcem zboczu.



 Jadąc do Mammoth rozglądaliśmy się za niedźwiedziami, ale tym razem ich nie było. No cóż niedźwiedzi w Yellowstone jest co prawda dużo, ale przecież nie tyle, żeby spotykać je na każdym kroku, jak bizony. Widzieliśmy za to wiele różnych jeleniowatych rogaczy. A wśród rozlewisk, pokazanych na zdjęciu poniżej,  fruwały piękne żółto czarne, duże ptaki.



 A potem były dwa baseny ze zjawiskami geotermalnymi: Mammoth Spring i Basen Norris. Najpierw były tarasy tawertynowe Mammoth. Byliśmy tutaj trzy lata wcześniej. Było wówczas bardzo zimno, padał śnieg, było mglisto. Teraz atmosfera do oglądania była zupełnie inna. Świeciło słońce i było ciepło.  Plan tego miejsca pokazany jest niżej. Wokół tarasów górnych można przejechać samochodem drogą jednokierunkową. My przeszliśmy tę trasę pieszo. Spotkaliśmy na niej strażnika parku, który wyraził uznanie z tego powodu - bo wszyscy tak tylko samochodami jeżdżą a my pieszo. Agnieszka sobie z nim trochę porozmawiała, przepraszając za swój nienajlepszy angielski, na co strażnik rezolutnie odpowiedział, że jego znajomość języka polskiego jest zdecydowanie gorsza. Zaprosiliśmy go do Polski, zachwalając urodę naszego kraju. Może kiedyś wpadnie.

MammothHotSprings

Poniżej kilka pierwszych zdjęć z górnych tarasów. Jest tam sporo ciekawych miejsc - kolorowych skał i źródeł, ale więcej tego wszystkiego jest w dolnych tarasach. Mammoth Hot Springs żyje i się zmienia. Jedne źródła ożywają, inne zamierają, pojawiają się nowe. W zasadzie można tam zobaczyć prawie wszystkie kolory palety barw.






















Poniżej ciekawa skała z górnych tarasów, która przypomina rozpłaszczonego kudłatego psa typu Spaniel. Woda cały czas spływa z góry i jest bogata w minerały, które osadzając się na skale powodują, że kudłaty pies rośnie.




















Poniżej ta skała w podobnym ujęciu sfotografowana teraz i w roku 2009 w warunkach zimowego lata, gdy było zimno, mglisto i śnieżnie. Ładna pogoda ma swoje zalety, ale nieraz mgła i ogólna "ponurość" wpływa pozytywnie na  zdjęcie.



Poniżej następne zdjęcia z tego interesującego miejsca. Woda, która wypływa na powierzchnię nie jest zapewne zbyt zdrowa dla roślin, bo w wielu miejscach stoją uschnięte drzewa.






I znowu dwa porównania zdjęć letnich i zimowych i znowu zimowe bardziej mi się podobają.
























Tarasy górne są mniej ciekawe od dolnych, gdzie różnych schodków przypominających pola ryżowe jest znacznie więcej. Są bardziej kolorowe. Na początek było kanarkowe źródło, gdzie było dużo kolorów kanarkowych właśnie – żółtych i żółto – zielonych. Ale obok niego było chyba jeszcze ładniej.












Długo by można mówić jak się to tworzy. Ale chyba nie ma sensu. Mówiąc w telegraficznym skrócie - odpowiada za to kilka czynników:  bardzo gorące źródła, minerały wypłukiwane z wnętrza ziemi i ciepłolubne bakterie. Teren ten znajduje się stosunkowo blisko Norris i jest to obszar, gdzie komora magmowa jest najbliżej powierzchni. Grzanie wód podziemnych jest zatem szczególnie silne. W niektórych miejscach temperatura wypływającej wody osiąga 90 stopni C. Minerały rozpuszczają się w gorącej wodzie, a wypływając na powierzchnie stygną i tworzą te dziwne tarasy. A do tego wszystkiego, tam gdzie jest ciepła woda są i ciepłolubne sinice i termofilowe kolorowe bakterie.  Teren jest aktywny sejsmicznie i co jakiś czas pojawiają się niewielkie trzęsienia ziemi, po których niektóre źródła wysychają i tworzą się źródła nowe.











Wyschniętym źródłem jest na przykład „Liberty Cap” – dziwne źródło, które stworzyło bardzo wąską, wysoką skałę, przypominającą głowę człowieka w spiczastej czapie. 



















W Mammoth Hot Spring, po raz drugi w czasie naszej wyprawy, rozdzieliliśmy się na dwie jednoosobowe grupy (pierwszy raz było to w metrze w Nowym Yorku). Tym razem rozdzieliliśmy się planowo.  Tarasy dolne są na mocno pochylonym zboczu, a samochód pozostał na górze. We dwójkę nie było sensu wracać. Więc Agnieszka zeszła na dół, gdzie i tak planowaliśmy być, a ja wspiąłem się po samochód i nim podjechałem. Spotkaliśmy się przy tej charakterystycznej skale, przedstawionej wyżej. Trudno było się zgubić. A obok skały znajduje się chyba najpiękniejsze źródło – „Palette Spring”. I z tego miejsca jeszcze kilka zdjęć.








A potem pojechaliśmy do Norris Geyser Basin. To najgorętsze miejsce w Yellowstone. Tutaj tez wszystko się zmienia najszybciej. Tutaj zbiegają się uskoki tektoniczne – aż trzy. Tutaj do komory magmowej jest najbliżej – około 3,5 km zaledwie. Tutaj są trzęsienia ziemi, choć jak do tej pory nie są one duże. Tutaj zaczyna się wybuch wulkanu na filmie „Superwulkan”, który przedstawia możliwy scenariusz w przypadku erupcji. Film oparty jest na solidnych podstawach naukowych. Na filmie kilka milionów amerykanów ginie, kawał kontynentu pokrywa się pyłem wulkanicznym, na kilka miesięcy zapada ciemność. I tak się kiedyś zapewne stanie, ale czy to będzie za 1000 lat, czy 100.000 lat, czy za rok – tego nikt nie wie. Ale to, że tak będzie, jest prawie pewne. Takie piękne Yellowstone zniknie wtedy z powierzchni ziemi.
Ziemia pod Basenem Norris żyje. Każdego roku pojawiają się nowe źródła, nowe fumarole, wulkany błotne, gejzery, a niektóre – z tych co były wcześniej – znikają. Nieraz gorące źródło z przezroczystą wodą nagle staje się mętne, lub zamienia w gejzer. To bardzo niespokojny teren. Teren Norris Geyser Basin jest bardzo rozległy. Ale najlepiej pokazać to zamieszczając plan.

NorrisGeyserBasin

Takie szczegółowe mapki można kupić za 0,5 $ lub pożyczyć za darmo. Leżą one sobie w skrzynce. Można ze skrzynki taką mapkę wyjąć a potem odłożyć. A jeśli ktoś chce wziąć mapkę na stałe, powinien wrzucić do skarbonki pół dolara. Oczywiście nikt tego nie pilnuje, opiera się to na zaufaniu do turystów. My tego zaufania nie nadużyliśmy rzecz jasna.  Jak widać Basen Norris ma dwie części: Basen Porcelanowy i Tylny (Back) Basen. Obydwa są bardzo rozległe. Przeszliśmy prawie wszystkie ścieżki czyli tak na oko z 4-5 kilometrów. Ładniejszy był chyba Basen Porcelanowy – był bardziej kolorowy. Najpierw widok ogólny.


Jak widać to rozległy teren. Para widoczna na zdjęciu to Black Growler Steam Vent, czyli jeden z większych fumaroli w Yellowstone. „Steam Vent – po polsku wentyl parowy, miejsce spustu sprężonej pary wodnej. Przechodziliśmy obok niego, gdy wypływ był maksymalny. Potem się wyraźnie zmniejszył. Imponujące zjawisko. Jak sto kominów parowozów naraz. Jak potem przeczytałem temperatura pary dochodzi do 138 stopni C. A poniżej zdjęcie pochodzące z małej wystawy znajdującej się pomiędzy basenami. Widzimy schemat powstawania fumaroli, wulkanów błotnych, gorących źródeł i gejzerów. Źródłem wody są opady deszczu i śniegu. A jest ich tu szczególnie dużo. Źródłem ciepła jest z kolei komora magmowa.


Wiele miejsc było niezwykle kolorowych. W zależności od temperatury wody barwy zmieniały się od zielonej do czerwonej.


























Back Basin jest większy, ale bardziej szary. Co prawda zaszło słońce i mocno się wówczas zachmurzyło, ale myślę, że to tylko pogłębiło efekt. Na tym terenie znajduje się najpotężniejszy gejzer w Yellowstone – Steamboat Geyser.  Nie jest tak przewidywalny jak Old Faithfull, jego erupcje są w nieregularnych odstępach czasu, a te największe zdarzają się bardzo rzadko. Ale potrafi wystrzelić nawet na wysokość 90 metrów. Od 1991 do 2000 roku nie było takich dużych erupcji wcale, a potem ich częstotliwość wzrosła do 1-3 w ciągu roku. Po 2005 roku znowu się uspokoił i w tak spektakularny sposób nie wybuchł do tej pory. Największa odnotowana przerwa była pomiędzy 1911 a 1961 rokiem. Tak więc trzeba mieć niezwykłe szczęście, żeby na coś takiego trafić. Ale na wysokość mniejszą – od 3 do 12 metrów wybucha bardzo często, choć nieregularnie. Po takim wybuchu wyrzuca potężne kłęby pary – nawet do 48 godzin i stąd jego nazwa – gejzer parowiec. Poza erupcjami – mniej lub bardziej widowiskowymi - cały czas intensywnie paruje i chlusta wodą, której temperatura dochodzi do 92oC. My widzieliśmy tylko takie chlustanie. I tak były to zapewne setki litrów wody na minutę.



A dalej kilka zdjęć z innych miejsc, bo tych różnych gejzerów, fumaroli, gorących źródeł, wulkanów błotnych było wyjątkowo dużo. Najpierw gorące źródło, wymarły las i dwoje zadumanych turystów, to nie my jesteśmy na zdjęciu, my prezentowalibyśmy się lepiej :) 




































W  Yellowstone turystów nie brakuje. Ale park jest ogromny i dyskomfortu związanego z ilością turystów nie ma, no może poza parkingami w Old Faithfull. Nie ma żadnego porównania z zatłoczeniem Giewontu, drogi do Morskiego Oka, czy parkingu w Palenicy Białczańskiej. Tu jest 100 razy mniej tłoczno. Wynika to pewnie z ogromnego obszaru jaki zajmuje park. Ale w tym miejscu nasuwa mi się jeszcze jedna uwaga na temat turystów. Przeważają wśród nich amerykanie i Japończycy. Tych ostatnich jest mnóstwo. Polaków w Yellowstone nie spotkaliśmy. Ale jest niezwykle ciekawą sprawą, że w Yellowstone, ale i w innych parkach narodowych, prawie nie było Murzynów. Przez trzy dni , które spędziliśmy w Yellowstone, spotkaliśmy zaledwie dwie takie osoby i to pojedyncze. A przecież bogatych Murzynów w Stanach nie brakuje. Dziwne to trochę. Czyżby nie ciągnęło ich zupełnie do natury. W nowym Jorku było ich mnóstwo, a tutaj prawie w ogóle.  


I tak się skończyła się nasza przygoda z Yellowstone. Mieliśmy w planie jeszcze kilka miejsc, ale brakło już i czasu i troszkę sił. Przewędrowaliśmy tego dnia pewnie z 15 km na własnych nogach i czuliśmy się zmęczeni. Popsuła się też trochę pogoda, zaczęło kropić i pojawiły się w oddali grzmoty. Czekały nas jeszcze zakupy, a przez kolejne kilka dni mieliśmy przejechać ogromne odległości. Należała się chwila wieczornego lenistwa.  Park Yellowstone pozostał zatem za tylną szybą naszego Chevroleta. Cudowne miejsce. Kto wie – może jeszcze kiedyś. I ostatni obrazek zrobiony już poza Yellowstone. 




I nie tylko

             Dawno znowu nie pisałem i nałożyło się na to kilka przyczyn. Najważniejszą z nich był brak czasu. Rozwinąłem działalność szkoleniową, ale spowodowało to skokowy wzrost zaangażowania. Kursy są prowadzone w systemie weekendowym, a więc kilka pełnych weekendów przepadło z sobotą i niedzielą włącznie. Szkoda tego czasu, bo pogoda piękna, ale z drugiej strony cieszy mnie, że w krótkim czasie ładnie się wszystko rozwinęło. I trzeba powiedzieć, że lubię to robić. To znaczy lubię prowadzić szkolenie czy przygotowywać nowe prezentacje – nie znoszę natomiast licznych obowiązków biurokratycznych z tym związanych. Troszkę za dużo pełnię funkcji w tej swojej firmie – jestem równocześnie sprzątaczką, sekretarką, księgową, wykładowcą, zaopatrzeniowcem i osobą zarządzającą – troszkę tego za dużo jak na jedną osobę. Tylko funkcją wykładowcy się dzielę.  Mówię żonie, że muszę zatrudnić jakąś sympatyczną, młodą i zdolną „sierotkę” na stanowisko osobistej asystentki, która za okruszek chleba i kropelkę wody zrobi za mnie różne nieprzyjemne rzeczy i podniesie prestiż firmy. Ale żona nie podchodzi życzliwie do tego pomysłu, a nieraz wręcz mówi – „ja ci dam sierotkę”. Więc się męczę.
            Drugim powodem niechęci do pisania jest to, że trzeba wspomnieć o rzeczach, które nie cieszą. A wspomnieć jednak trzeba. Więc Marta z Arkiem wyjechali na Spitzbergen, żeby wokół niego żeglować a potem przepłynąć Morze Norweskie i dobić do Norwegii w okolicach Nordcapp. Z wyprawą wszystko w porządku, tylko żadnego kontaktu nie było przez kilka dni, więc się denerwowaliśmy. Na środku morza komórki nie działają. Jacht miał lokalizator, i nawet nieźle go było można zlokalizować na mapie, ale jak zaczął pokonywać główny odcinek morski, to lokalizacja nagle zniknęła. Więc trudno się było nie denerwować. Z pewnym niepokojem zaglądałem na portale internetowe, czy czasem nie znajdę tam informacji w rodzaju: "polski jacht zatonął na morzu norweskim, trwa akcja ratunkowa". Można sobie wsadzić gdzieś taki lokalizator – już lepiej żeby go wcale nie było. Ale jacht bez przeszkód dotarł do kontynentalnej Norwegii, nie zatonął, nikt nie zamarzł w arktycznych wodach, załogi nie pożarły białe niedźwiedzie, nie było groźnych sztormów, wszystko było ok. Więc można by spytać - w czym problem ? Ano w tym, że zupełnie dla nas nieoczekiwanie wyjechali na rejs razem, ale już osobno i wrócili razem, ale jeszcze bardziej osobno i są osobno. Nie ucieszyło nas to w najmniejszym stopniu. Nic nie wskazywało, że tak się stanie. Ale się stało. Kilka lat budowania poszło w jakimś sensie na marne. Więc negatywów tej sytuacji można wymieniać dużo. Pozytywny aspekt jest na pewno jeden – jeśli tak się to miało skończyć to lepiej teraz niż za kilka jeszcze lat. Szkoda. I na tym pozwolę sobie ten wątek skończyć.  

Ale trudno nie dodać przy tej okazji kilku zdjęć z tego niezwykłego rejsu. Przecież Spitzbergen to prawie koniec świata, gdzie słońce świeci albo na okrągło, albo nie świeci wcale, gdzie żyją w dużej ilości białe niedźwiedzie, gdzie pływają białe delfiny, gdzie są lodowce, a jacht płynąc ociera się o kry. Wbrew pozorom żyją tam ludzie, są miasta, w których nawet są hotele, są porty do których wpływają ogromne turystyczne promy z turystami, jest lotnisko, ale są również miasta całkowicie wymarłe, w których kiedyś mieszkali Rosjanie.  Na Spitzbergenie jest też stała polska baza polarna Horsund. Ciekawe miejsce, w którym dobrze jest mieć przy sobie strzelbę, żeby odstraszyć niedźwiedzie. Latem temperatura jest znośna – nieco wyższa od zera, więc da się więc żyć. Gorzej jest zimą, tym gorzej, że trzeba żyć w ciemnościach. Na tym krótkim opisie kończę, bo przecież to nie moja wyprawa. Ale zamieszczam kilkanaście zdjęć autorstwa Marty rzecz jasna.










Powyżej sala lekcyjna w wymarłej szkole w wymarłym mieście Pyramiden i załoga a poniżej pontonem do bazy polarnej. 







Poniżej biały niedźwiedź na skałach, dalej dzielny żeglarz Marta.























Ładne zdjęcia. A co poza tym tu i teraz. No cóż - w polityce bez zmian. Uchodźcy dalej uchodzą i szanowna Europa nic w tej kwestii nie robi. Dzisiaj zamach w Nowym Jorku. W Turcji tysiące ludzi aresztowanych w tym sędziowie, nauczyciele, dziennikarze. Przywódcy Europejscy o tym głośno nie mówią. W zamian jest nowa rezolucja w sprawie Polski, bo konflikt w sprawie Trybunału Konstytucyjnego trwa w najlepsze i chyba nigdy się nie skończy. Będą tylko jego kolejne odsłony. Środowisko sędziowskie nie lubi "dobrej zmiany" i obawia się, że dotknie ona i sądy, doprowadzając do samych złych rzeczy. Przy całym szacunku do sądów wyrażanie opinii, że z sądami w Polsce jest wszystko w porządku jest grubym nieporozumieniem. Myśląc o sądach nie mogę nie brać pod uwagę własnych doświadczeń - wzywanych do sądu teściów staruszków, którzy zostali okradzeni, w sytuacji gdy ich obecność w sądzie była całkowicie nieuzasadniona. Pani obrończyni wystąpiła nawet z wnioskiem, żeby teścia skierować na badanie czy rzeczywiście nie widzi, czy tylko tak mówi. Jeździli do sądu kilka razy bowiem rozprawy były odwoływane. Nie mogę nie pamiętać o procesie złodziei cystern, który trwa już chyba osiem lub dziewięć lat i nigdy się chyba nie skończy. Każda rozprawa jest odwoływana, bo zawsze któryś z członków zorganizowanej grupy przestępczej w ostatniej chwili czuje się chory i dostaje zwolnienie. Pamiętam też proces w sprawie gospodarczej, o zapłatę należności, kiedy to sędzia rozbrajająco powiedział, że on zupełnie się na księgowości i płatnościach nie zna. Proces znajomego, który potracił pieszego na pasach trwa już dwa lata, a powinien się skończyć jednego dnia. Wina, choć nieumyślna była ewidentna i znajomy nie próbował dowodzić, że było inaczej. Więc dlaczego dwa lata a nie jeden dzień. Słyszałem opowieść człowieka, który obserwował działanie sądu w Stanach Zjednoczonych w sprawach podobnej wagi. W jednym dniu było rozpatrzonych kilkadziesiąt podobnych spraw. Sędzia krótko pytał sprawcę, czy było tak jak jest w aktach, potem mówił, że proponuje taką a nie inną karę, pytał czy oskarżony się zgadza. Ten się zazwyczaj zgadzał i po piętnastu dziesięciu minutach sędzia wywoływał następną sprawę. Więc uznanie sędziów w Polsce za wyjątkową kastę ludzi jak ostatnio usłyszeliśmy i uznanie, że sądy działają perfekcyjnie i nic nie trzeba zmieniać jest nieporozumieniem. Ale w Polsce tak się porobiło, że na żadną sprawę nie patrzy się merytorycznie, tylko poprzez pryzmat własnych sympatii politycznych, a te są coraz bardziej skrajne. Wszytko musi być czarne albo białe. Albo jesteś pisowcem, albo jego wrogiem. Jak jesteś tym drugim, to cieszy cię każdy wpis na "soku z buraka", musisz bronić Wałęsy, nie obejrzysz filmu "Smoleńsk" a widok Macierewicza powinien wzbudzić zawsze twoje obrzydzenie. Druga strona najchętniej utopiła by Rzeplińskiego, żeby w końcu nie bruździł, wsadziła do więzienia Tuska i wielu innych z PO i będzie zawsze szukać uzasadnienia dla każdej decyzji Kaczyńskiego, nawet gdy jest to decyzja bezdyskusyjnie głupia. Zamiast narodu tworzą się dwie sekty, a niektórzy wyznawcy jednej lub drugiej strony znaleźli się na skraju obłąkania lub opętania jak kto woli.  

Mój nastrój ogólny jest ostatnio taki sobie. Za dużo rzeczy dzieje się naraz - praca na etacie, w której co rusz ktoś choruje, własna firma, wyprowadzki, przeprowadzki. Do tego Starsza Pani ma coraz gorsze pomysły i trudno nad nią zapanować, choć czuje się na szczęście dobrze. A czas nieubłaganie płynie. Już prawie rok minął od śmierci teścia, a przecież było to tak niedawno. Ostatnio na szkoleniu pojawiła się dyskusja na temat potencjalnej szkodliwości pewnych produktów dodawanych do żywności i w podsumowaniu do tej dyskusji młody człowiek stwierdził, że o tym czy rzeczywiście są, czy nie są szkodliwe dowiemy się może dopiero wtedy, gdy będziemy mieli 60 lat. I mówił to tak jakby to było nie wiadomo jak odległe, a przecież to za rok zaledwie. A potem jeszcze w przerwie szkolenia rozmawiano na temat konieczności okresowych badań starszych kierowców, bo to z nimi nic nie wiadomo. Uczepi się taki kierownicy, głowa do przodu i jedzie jak poplątany. Starszy kierowca zaczynał się w tej dyskusji od 55 lat. Podawano przykłady. Oto samochód dziewczyny jednego z dyskutantów został zarysowany przez takiego staruszka, co mógł mieć już nawet 65 lat. Takiego właśnie słowa użyto „staruszka”. Zupełnie nie przejmowano się moją obecnością. Może jest w tym aspekt pozytywny – może jeszcze mi daleko do wyglądu starszego kierowcy.

I na tym pozwolę sobie skończyć, choć nie, muszę jeszcze wspomnieć o wiadomości dzisiejszego dnia. Dobra żona z dobrą córką poszły próbnie na zajęcia zumby. Ciekawe czym się to skończy.