sobota, 29 listopada 2014

Podróż 2010 - dzień 7, Big Island, Hawaii i aktualności

Podróże po Stanach

     Na początek zdjęcie, które wybrałem jako wizytówkę tego dnia. 



     Ten dzień był dniem objazdowym. Zrobiliśmy sobie wycieczkę prawie dookoła wyspy, żeby wyrobić sobie ostateczne zdanie o tym miejscu. Podsumowanie jest takie. Nie jest to najpiękniejsze miejsce na świecie, ale jedno z najbardziej interesujących i ma wiele pięknych zakątków. Wulkany, Mauna Kea, dżungla, malownicze wodospady - jest wiele miejsc na wyspie, które  muszą się podobać, a nawet zachwycać. Ale jak się jedzie przez wyspę, to wiele miejsc jest po prostu zwyczajnych, a dodatkowo oszpeconych paskudnymi słupami obwieszonymi drutami różnej grubości.  Kable wysokiego napięcia, średniego, niskiego, telefoniczne – jedna wielka plątanina. Słupy są do tego poprzechylane na różne strony. Złoszczę się nieraz na słupy poustawiane zupełnie niepotrzebnie w ładnych widokowo miejscach w Polsce, które psują krajobraz, ale te polskie słupy są niczym w porównaniu z Hawajskimi – no istne paskudztwa. Nie czerpie się tutaj takiej przyjemności z jazdy samochodem, jaką się ma jeżdżąc po zachodnich stanach części kontynentalnej USA. Ale nie znaczy to rzecz jasna, że podróż na tę wyspę była błędem, lub, że ostatni dzień był nieudany – co to, to nie. Nie zamierzam tylko mówić, że cała wyspa jest zachwycająca, gdy to nieprawda. Relacja musi być rzetelna. 

     A teraz po kolei. Na początek był targ w Hilo, gdzie można było kupić najróżniejsze owoce, koszulki hawajskie, miski z drewna, ozdóbki itd. Jeden dobry człowiek praktycznie cały czas machał maczetą i ścinał młode kokosowe orzechy żeby dobrać się do mleczka. Następnie dawał kupującemu słomkę do picia i brał pieniążka, a klient odchodził i pił mleczko prosto z orzecha. 

     Potem pojechaliśmy drogą Saddle Road pomiędzy górami Mauna Kea i Mauna Loa. Bardzo ładnie i dziko. Zatrzymaliśmy się w pobliżu odjazdu wiodącego w stronę obserwatorium na Mauna Kea i zrobiliśmy kilka zdjęć. Krajobrazy były wyjątkowo dzikie. Roślinność bardzo skromna. Góra Mauna Kea, która ma ponad 4000 metrów, wcale nie wygląda na tak wysoką. Jest łagodna, szara i smutna nieco. Na górze widać było połyskujące kopuły teleskopów. Poniżej kilka zdjęć z tego miejsca.





Droga początkowo była ładna, równa i wygładzona. Wiodła niekiedy pomiędzy wzgórkami, które wyglądały i zapewne były nieczynnymi stożkami wulkanicznymi. Droga nie należała do ruchliwych, wręcz przeciwnie, rzadko coś nią jechało. 



      A potem pojechaliśmy dalej w stronę zachodniego wybrzeża wyspy. Naszą całą trasę pokazuje poniższa mapa.



Droga na dalszym odcinku była niesamowicie pokręcona i pofałdowana. W górę i w dół, a stromizny większe niż w San Francisco.  I wszędzie mniejsze i większe stożki wulkaniczne. W tym miejscu było to już porośnięte trawami a lawa była widoczna w niewielu miejscach.

        Potem był odcinek na trójkę z plusem, ale dojechaliśmy do przepięknej plaży z turkusową wodą, palmami i skałami z jednej i drugiej strony. Przepiękne miejsce. Połaziliśmy sobie trochę na plaży, posiedzieliśmy na złotym piaseczku – relaksik.









         Ponieważ plażowo byłem zupełnie nieprzygotowany, postanowiłem kupić spodenki kąpielowe, żeby w Honolulu na plaży w Wikkiki nie odstawać od reszty towarzystwa. Tutaj w długich spodniach i półbutach trochę odstawałem. A buty trudno było mi zdjąć, bo piasek był tak nagrzany, że parzył. Więc po drodze kupiliśmy spodenki, według kroju jaki nasili panowie i chłopcy oraz klapki, których wcześniej, nigdy w życiu nie posiadałem. Plaża była przepiękna. Wyglądała lepiej niż na folderach reklamowych. Spodziewaliśmy się po drodze większej ilości takich plaż, ale niestety. Big Island pod tym względem jest wyspą bardzo ubogą. 
         Bo to młoda wyspa. Na innych, które też mają pochodzenie wulkaniczne, lawa porosła już roślinnością, a plaże zrobiły się piaszczyste. A ta wyspa jest najmłodsza i jeszcze w wielu miejscach są ogromne przestrzenie z  czarną lawą, ledwo co porośniętą trawami. Lawa dochodzi do samego morza i wygląda to interesująco, ale nie jest to super malowniczy widok. Interesujący tak, super piękny nie. To niesamowite ile na tej wyspie jest pól lawowych, ile stożków wulkanicznych. Wzdłuż naszej trasy było ich na pewno grubo ponad sto. Na wyspie są dwie główne miejscowości – Hilo na wschodzie i Kona na zachodzie. W pierwszej my mieszkamy, a ta druga jest zdecydowanie bardziej popularna, bo po tej stronie wyspy jest zdecydowanie lepsza pogoda. Mniej pada. Ale tutaj nie ma ładnych, dużych plaż i jest gęsta zabudowa, hotele, domy i kable na słupach w dużym nasileniu. Piękna plaża była w północno – zachodniej części wyspy.  Od plaży do Kony krajobrazy były bardzo ładne, ale surowe. Tam na ogromnych przestrzeniach są pola lawowe, w niewielkim stopniu porośnięte trawami. A od Kony na południe droga była brzydka. Nic szczególnego, zabudowa, słupy i plątanina drutów. Chociaż wszędzie mnóstwo pięknie kwitnących drzew i krzewów. Dopiero jak dojechaliśmy na południową część wyspy, krajobrazy zrobiły się znowu ładne.  Ale i tutaj pól lawowych było bardzo dużo.






        Oprócz licznych postojów w punktach widokowych zatrzymaliśmy się na trochę dłużej na czarnej plaży. Bardzo ładne miejsce. Palmy, skały, duże fale i rogalik piaszczystej plaży, na której ludzie relaksowali się leżąc na kocykach. Tylko w odróżnieniu od innych plaż, na tej plaży piasek był zupełnie czarny. Taka to dziwna wyspa. Jest na niej jeszcze plaża z piaskiem zielonym ale tam już nie pojechaliśmy. 





        Droga powrotna do Hilo prowadziła obok parku narodowego wulkanów. Od czasu do czasu widać było słup gazów wyrzucanych z krateru Halema’Uma’u. Wyglądało na to, że słup jest większy niż poprzedniego dnia, kiedy tam byliśmy. Postanowiliśmy to zatem sprawdzić i na moment jeszcze raz podjechaliśmy do kaldery. I rzeczywiście dymiło bardziej, a dodatkowo dymiło w wielu innych miejscach gdzie poprzedniego dnia żadnych dymów nie było widać. Wiele dymiących miejsc pojawiło się m.in. w kraterze Kilauea Iki, gdzie chodziliśmy wczoraj. Czyli wulkan żyje i raz jest spokojniejszy, a raz bardziej nerwowy. Pewnie jeszcze nieraz wszystkich zaskoczy.

Pogoda nam dopisywała chociaż była zmienna i na koniec bardzo się zachmurzyła. Czarne krajobrazy i zachmurzona pogoda sprawiły, że końcowe zdjęcia są wyjątkowo surowe. 



I nie tylko

A teraz kilka słów o tym co tu i teraz. Kończy się już listopad. Drzewa straciły resztki liści. Od wczoraj powietrze jest mroźne. Rano było minus pięć stopni.
W kraju trwają wybory samorządowe – jutro druga tura. Takich udanych wyborów jeszcze nie było. Szczególnie dobrze zaprezentował się system informatyczny i Państwowa Komisja Wyborcza. No i należy oczywiście pogratulować PSL-owi, który zdobył rekordowe poparcie. Ale „to wszystko dało się policzyć”, a malkontenci mogą iść do sądu. Sądy działają wszak perfekcyjnie i zapewne wszelkie wątpliwości wyjaśnią w mig. Chociaż nieraz z powodów obiektywnych nie wszystko w sądzie idzie błyskawicznie. Ważne, ze zawsze jest to zgodne z przepisami. Moja żona na przykład będzie mogła wystartować w konkursie na niespełnionego świadka. Już chyba pięć razy stawiła się w sądzie w charakterze świadka właśnie i nigdy nie było jej dane zeznawać. Z różnych powodów rozprawy były odwoływane. A i ja niedawno byłem na rozprawie jako zupełnie zbędny świadek w sprawie przeciwko zorganizowanej grupie przestępczej kradnącej wiele lat temu cysterny. Mój jedyny związek z tą sprawą był taki, że zgłosiłem na Policji kradzież. I tylko tyle mogłem wnieść w czasie rozprawy – „tak zgłosiłem kradzież”. Grupa przestępcza liczyła dziewięć osób, a ponieważ jej członkowie działali wspólnie i w porozumieniu to na każdej rozprawie muszą się stawić wszyscy. Akurat jeden oskarżony w dniu rozprawy nagle zachorował i sędzia cytując postanowienia Kodeksu Postępowania Karnego musiał sprawę odwołać. Idzie jesień, zima – okres grypy i przeziębień, a więc prawdopodobieństwo, że wszyscy oskarżeni będą zdrowi wydaje mi zerowe. Ale to tak dygresja.
Wracając do Państwowej Komisji Wyborczej to jej członkowie troszkę, ale tylko troszkę, przypominają mi pacjentów oddziału geriatrycznego, na który niestety trafił mój dobry teść. Dopiero w takim szpitalu widać jak wygląda starość, gdy do wieku dołączają choroby, niesamodzielność, czy niesprawność umysłowa. Przykre są to obserwacje. No cóż nie każdy ma zdrowie mojej cioci Marty. Obserwując natomiast naszą służbę zdrowia to odczucia mam mieszane. Bardzo mi się podobała interwencja załogi karetki pogotowia. Pełen profesjonalizm. Ale obserwując szpital już taki zachwycony nie jestem. Ale daleki byłbym od totalnej krytyki. Praca personelu to niewątpliwie praca trudna, i prowadzona w zbyt skromnym składzie jak na oczekiwania pacjentów, którzy do łatwych na pewno nie należą. Mam nadzieje, że dzisiaj dobry teść zostanie wypuszczony do domu. Bardzo miła, sympatyczna i pełna zrozumienia pani doktor dała nam rano taką nadzieję.
Jesień stała się bezlistna, ale ma jeszcze dużo uroku. Porobiłem ostatnio trochę jesiennych zdjęć w pięknym Parku Julianowskim w Łodzi, więc na koniec pozwolę sobie kilka z nich zaprezentować.











Park Julianowski ma bardzo stary drzewostan, część leśną z ogromnymi wspaniałymi dębami, są tu też malownicze stawy. Ma długą historię sięgającą XIX wieku. 

I na koniec zdjęcie mojego Placu Słonecznego. Zrobione w nocy telefonem. 


 

niedziela, 2 listopada 2014

Podróż 2010 - dzień 6, Hawai'i Volcanoes National Park, inne wulkaniczne atrakcje, jesienne i nie tylko

Podróże po Stanach

      Kilka dni temu oglądając wiadomości w jakiejś telewizji usłyszeliśmy, że wulkan Kilauea jest wyjątkowo aktywny i lawa płynie w kierunku miasteczka Pahoa grożąc zalaniem domów i głównej drogi przecinającej w tym miejscu wyspę. Zelektryzowała nas ta wiadomość. Przecież w tym miasteczku kupowaliśmy latarki, żeby było jak wrócić do samochodu po nocnym oglądaniu lawy płynącej do oceanu. I miasteczko to wydawało się leżeć w miejscu całkowicie bezpiecznym. A tymczasem, za kilka dni domy w tym mieście mogą wyglądać tak:

a drogi tak:


      Od 1983 roku ze stożka o dziwnej nazwie Pu‘u ‘Ō‘ō wypływa lawa. Tutaj wulkany są specyficzne. Nie przypominają Wezuwiusza, czy Etny – czyli nie ma jednej góry z kraterem na czubku. Na Mauna Kea, gdzie byliśmy poprzedniego dnia widzieliśmy kilkadziesiąt stożków wulkanicznych porozrzucanych na zboczach góry. Żaden stożek nie był na samym szczycie. Po prostu w różnych miejscach, w różnym czasie, nagle otwierała się szczelina, dziura, czy kilka dziur i zaczynała wypływać lawa. Na Mauna Kea już wszytko wygasło. Aktywne wulkanicznie są góry Manua Loa i Kilauea w obrębie której jest krater Pu‘u ‘Ō‘ō.  I tutaj dygresja na temat nazw hawajskich. One są strasznie trudne, dziwne i trudne do zapamiętania. Podam kilka przykładowych nazw wybranych przypadkowo z mapy: Pu’u Kipu, Kupa’lanaha, Waipahoehoe, Kehaluani, Kamehameha, Opihikao. Prawda, że dziwne. 
       A krater Pu‘u ‘Ō‘ō zachowuje się w sposób zrównoważony, spokojny, nie nerwowy. Nie wybuchł nigdy gwałtownie, nie były z niego wyrzucane na kilka kilometrów w górę pyły i gazy. Samoloty mogą sobie latać - nic im nie grozi. Ale ciągle, nieustannie od 31 lat, z tego samego miejsca lawa wypływa kierując się do oceanu, gdzie po spektakularnym spotkaniu z wodą tworzy nowy kawałek wyspy.
    Oczywiście po czasie żałujemy, że nasze spotkanie z żywym wulkanem było zbyt pobieżne. Gdybym planował taką podróż teraz, to pewnie umieścił bym w planie jakąś wycieczkę helikopterową nad kraterem Pu‘u ‘Ō‘ō, albo podpłynięcie do miejsca gdzie lawa wpływa do oceanu. Ale to już się nie wróci. Oczywiście mam nadzieję jeszcze kiedyś wyjechać do Stanów, ale chyba już nie na Hawaje. To strasznie daleko.
      Poniższa mapa obejmuje Hilo, gdzie mieszkaliśmy oraz Park Wulkanów, gdzie spędziliśmy tego dnia najwięcej czasu. Na mapie zaznaczone jest też miasteczko Pahoa i stożek Pu‘u ‘Ō‘ō. Lawa dotychczas spływała z krateru Pu‘u ‘Ō‘ō w dół do oceanu, ale w ostatnim czasie wąskim strumieniem skierowała się wprost do miasteczka Pahoa. Zalała już cmentarz, niektóre lokalne drogi asfaltowe i niektóre działki mieszkańców. Co będzie dalej trudno przewidzieć. 



        Na bieżąco można śledzić sytuację na stronie: http://hvo.wr.usgs.gov/maps/

       Na zboczu góry Kilauea utworzony jest park narodowy wulkanów. Centrum parku znajduje się wokół dużego krateru – zapadliska, czyli tak zwanej kaldery, położonej na wysokości około 1000 metrów n.p.m. Drogi i ścieżki poprowadzone są wokół kaldery i na jej dnie. Kaldera ma jakieś pięć, sześć kilometrów długości. Droga asfaltowa jest wokół całej kaldery, ale część była wówczas zamknięta z powodu szkodliwych gazów wulkanicznych. Ściany zapadliska są strome i wysokie na około 150-200 metrów. Dodatkowo jest droga odchodząca z centrum parku i prowadząca aż do oceanu, wokół której znajduje się wiele innych kraterów i zastygłych pól lawowych. Droga jest przejezdna, ma wyznaczone liczne punkty widokowe, od których odchodzą ścieżki. My najpierw pojechaliśmy drogą wokół kaldery. Wewnątrz niej są dwa mniejsze kratery. Pierwszy z nich, który nazywa się Halema’Uma’u Crater bardzo malowniczo dymi gazami wulkanicznymi. Ale nie tylko krater dymi. Wokół niego jest wiele miejsc, skąd wydobywają się malownicze, choć śmierdzące siarką dymy. Bardzo nam się podobało, że znaleźliśmy się w tak niezwykłym miejscu i że przyjechaliśmy tu sami, bez biura podróży i bez osiadłej w Ameryce rodziny. I wtedy niespodziewanie usłyszeliśmy "dzień dobry". W takim miejscu język polski zabrzmiał szczególnie miło. Przywitała się z nami para młodych ludzi, którzy przyjechali tu z okolic Katowic (o ile dobrze pamiętam). Usłyszeli, że rozmawiamy po polsku i uznali za stosowne się przywitać. Bardzo miłe spotkanie. 
      Ale pora na pierwsze zdjęcia. 








      W odróżnieniu od pierwszego krateru, czyli Halema’Uma’u, drugi krater znajdujący się w obrębie kaldery już nie dymi i ma wdzięczną nazwę Kilauea Iki Crater. Po spotkaniu z dymiącym wulkanem zrobiliśmy sobie 7 kilometrową wycieczkę przez krater Kilauea Iki. Ścieżka zaczynała się na górze krateru, w pięknym punkcie widokowym.






         Ścieżka schodziła zboczem, wiodła przez dno krateru i wracała na górę.  W dół ścieżki szliśmy po zboczu porośniętym tropikalnym, stosunkowo młodym lasem.  Był bardzo ładny i rosły w nim drzewiaste paprocie. Są to ogromne paprocie, które przypominają palmy, bo mają całkiem duże i wysokie pnie. Jak są malutkie to wyglądają dokładnie tak jak nasze.











A potem przeszliśmy po dnie krateru.  Było tam swego czasu jezioro płynnej magmy. Obecnie utworzyła się w tym miejscu płaska skorupa, gdzieniegdzie popękana, pozapadana, gdzie indziej wypiętrzona. Ładna wycieczka. W niektórych miejscach, zwłaszcza w obszarze pęknięć skorupa malowniczo dymiła.  


















         Kolejną atrakcją był spacer tunelem lawowym, długim na około 200 metrów i wysokim na pięć. Kiedyś było to wielkie zapadlisko wypełnione magmą, a na skutek stygnięcia utworzyło się coś takiego – góra zastygła od góry i od dołu, a środek częściowo gdzieś wypłynął i zrobił się tunel. Lawa płynie często takim właśnie tunelami. Pod zastygniętą już skorupą w dalszym ciągu płynie lawa o temperaturze 1000 stopni. Czyli spacerując po terenie, gdzie pozornie jest już zupełnie spokojnie można spotkać szczelinę, przez którą widać żar płynącej głęboko pod powierzchnią lawy. Takie wycieczki po lawowiskach, z doświadczonym przewodnikiem, który doprowadzi do ciekawych miejsc i zrobi to bezpiecznie są dla turystów organizowane. Trzeba mieć niezłą kondycję i dużo pieniędzy. My nie dysponowaliśmy ani jednym, ani drugim więc przeszliśmy tunelem przygotowanym dla turystów leniwych. Poniżej dwa zdjęcia tunelu i jeszcze jedno spojrzenie na krater Kilauea Iki, który objawił się ponownie na końcu tunelu.




          Następnie musieliśmy zdecydować co robimy dalej. Wcześniej uzyskaliśmy trochę wskazówek w Visitor Center od sympatycznych strażników parku. Przede wszystkim chcieliśmy się dowiedzieć, czy jest miejsce, z którego można zobaczyć płynącą lawę, lub choć namiastkę tego widoku. Usłyszeliśmy, że owszem, można, ale nie w obrębie parku, tylko za miasteczkiem Pahoa. Tam jest miejsce przygotowane dla turystów, z którego po zapadnięciu zmroku widać czerwone punkty na lawowisku. Raz jest ich więcej, raz mniej, ale zawsze coś można zobaczyć. Więc plan na wieczór był. Mieliśmy w planie też wjazd na zbocze góry Manua Loa i zjazd w drugą stronę – do oceanu, gdzie byliśmy już pierwszego dnia po przyjeździe na wyspę. Ponieważ na wszystko brakło by nam czasu, więc tą drugą drogą pojechaliśmy tylko kawałeczek. Wzdłuż drogi są olbrzymie pola lawowe. Na tablicach opisy – to pole powstało na skutek wybuch krateru ……, w latach 1977-1979, inne w innych latach na skutek innego wypływu lawy, z jeszcze innego krateru itd. Obecnie, jak już pisałem, od 1983 do chwili obecnej lawa wypływa z krateru Pu‘u ‘Ō‘ō.  Zalała drogę okalającą w tym miejscu wyspę, zalała trochę domów, chce najwyraźniej zalać miasteczko Pahoa i tak sobie płynie cały czas. Jest to najdłuższy z odnotowanych wypływ lawy w historii. Poniżej kilka zdjęć z miejsca, gdzie lawa wypływała nie z okrągłego krateru, jak robi to zazwyczaj, ale ze szczeliny. Atrakcją dodatkową tej erupcji były wielkie pociski - bomby skalne, które były wyrzucane na duże odległości. 





Zgodnie z naszym planem wjechaliśmy 18 kilometrową drogę na górę Mauna Loa. Góra ma 4169 metrów, ale droga kończy się na wysokości 2031 metrów. Dalej wiedzie ścieżka na sam szczyt. Jest to wariant dla wytrawnych turystów. W jeden dzień nie da się tego pokonać, dlatego wzdłuż ścieżki są wyznaczone miejsca do biwakowania. Oczywiście wszelkie informacje, plany, mapy są dostępne na stronie internetowej parku www.nps.gov/havo.  Wcześniej zamieszczałem w moim blogu ciekawsze mapy ze stron parków narodowych, ale mimo powoływania się na źródło „googel” mi te mapy pousuwał. Tak więc zainteresowani mapami szczegółowymi muszą skorzystać z linku i tam troszkę poszukać.

 Z Parku Wulkanów do końca drogi mieliśmy około 1000 metrów w górę. Piękna wycieczka. Droga miała szerokość ścieżki w parku. Była to ścieżka asfaltowa, ale bardzo, bardzo wąska. Była na jeden samochód. Ponieważ mało kto się tam zapuszczał to i nie było problemów z wymijaniem. Ale myśleliśmy z pewnym niepokojem, co będzie jak z naprzeciwka coś nadjedzie. Ale jak w końcu tak się stało, to z trudem, przy pomocy poboczy jakoś daliśmy radę. Droga wiodła przez dziwny las, bardzo ładny, taki trochę bajkowy. Drzewa miały jasne pnie liczne poskręcane konary i mało liści, takich fikusowatych. Na końcu drogi był ładny widok na dymiący krater Halema’Uma’u.











Po udanej wycieczce opuściliśmy Park Wulkanów i pojechaliśmy na nocne obserwacje płynącej lawy. Poniżej zamieszczam mapę dnia.




Lewa strona mapy to góra Manua Loa, na którą wjeżdżaliśmy. Dół mapy to wielka szara plama – obszar aktywności wulkanu Kilauea. A po lewej stronie czerwonego znacznika widać ciemno – szary fragment wyspy, który został zalany lawą wypływającą ze stożka Pu‘u ‘Ō‘ō . Właśnie tam, gdzie jest czerwony znacznik, było miejsce skąd można było obserwować aktywność wulkanu.
 Latarki kupiliśmy bez trudu w miasteczku Pahoa, od razu w zestawach dwuosobowych z bateriami. Do miejsca obserwacji trzeba było od samochodu trochę dojść – co najmniej dwa kilometry. Porządku pilnowała służba cywilna, ustawiali samochody turystów – nie chcieli za to żadnego pieniążka, pilnowali aby nikt nie poszedł na lawowisko, jak ktoś o coś pytał - uprzejmie wyjaśniali. 

Po drodze były niesamowite widoki domów stojących wśród pofałdowanej wysokiej zastygłej magmy i dymiące duże obszary, gdzie zapewne spływała gorąca lawa.

 
 
 
 
 

Turystów było sporo, ale nie były to tłumy. A ja byłem zupełnie nie przygotowany do robienia nocnych zdjęć. Nie miałem statywu. A bez statywu robienie nocnych zdjęć w żaden sposób mi nie wychodziło.


 

          
Jak było widno, widać było tylko dymiące obszary, i falujące od gorąca powietrze już kilkadziesiąt metrów obok miejsca, gdzie staliśmy.  Jak zrobiło się ciemno, było widać coraz więcej jasnych, czerwonych punktów świecącej magmy. A jak zrobiło się zupełnie ciemno to oprócz świecącej magmy było widać czerwoną poświatę, no i wszystko na tle rozgwieżdżonego, hawajskiego nieba. Bardzo ładnie. Tylko zdjęcia nie wyszły, bo miejsce z jasnymi punktami było stosunkowo daleko – 1,5 km tak na oko i do tego ten brak statywu. Ale dzień bardzo udany. Tylko bardzo późno się skończył. Zamieszczam na koniec jedno nieostre zdjęcie, gdzie widać świecące punkty i dwa zdjęcia goniących się hawajskich chmurek. 

 
 

I nie tylko

Mamy już niestety listopad, za dwa miesiące koniec roku, pewnie w marketach od jutra pojawią się choinki i bombki. Wypada, żeby tradycji stało się zadość, napisać kilka słów na temat bieżących spraw.           
Jesień jest w tym roku pogodna i ciepła. Troszkę więc sobie z moim psim przyjacielem pospacerowaliśmy robiąc jesienne zdjęcia, eksperymentując z ustawieniami aparatu więcej niż zazwyczaj.




 



 

 


 


 


Łódź jest obecnie całkowicie rozkopana. Droga do pracy zajmuje strasznie dużo czasu. Drogi są remontowane we wszystkich dzielnicach równocześnie. I gdziekolwiek chce się dojechać trzeba stać w paskudnych korkach. No ale dzieje się i pewnie za jakiś czas będą bardzo pozytywne efekty tego dzisiejszego bałaganu.
W Łodzi odbyła się też bardzo udana impreza – Festiwal Światła. Były tłumy łodzian. Bardzo udane pokazy w Parku Staromiejskim, znanym również jako Park Śledzia, na Placu Wolności, na ulicy Piotrkowskiej, na ulicy Moniuszki i 6 Sierpnia. Byłem dwa razy, najpierw z żoną, a drugiego dnia z aparatem fotograficznym.  









I na koniec o wczorajszym święcie Wszystkich Świętych. Jak zawsze piękny cmentarz w Giecznie, piękna pogoda i jak zawsze ciocia Marta. Skończyła już 97 lat, obeszła kilka razy cały cmentarz, zapaliła wszędzie znicze, w czasie mszy nie siedziała na ławeczce, tylko żeby lepiej słyszeć przestała całą mszę blisko ołtarza. I jak zawsze, wszystko kojarzy, ma trzeźwy jasny umysł i rozmawia się z nią jak z młodą osobą. Niech żyje 200 lat.