sobota, 7 lipca 2018

Podróż 2016 - dzień 3, Olympic National Park, a w i nie tylko pożegnanie Reksia

Podróże po Stanach

Dzień trzeci naszej podróży był dniem deszczowym. No cóż trafiliśmy do deszczowej krainy, więc trudno było liczyć, że deszcz nie będzie padał. Był to na szczęście jedyny dzień z deszczem w czasie naszej podróży. Na pewno możliwości i wrażeń byłoby więcej, gdyby było sucho, ale nie było. Padało całą noc i potem praktycznie bez przerwy cały dzień z mniejszą lub większą intensywnością.  Najpierw trzy zdjęcia wizytówki tego dnia i fotograficzna zapowiedź części "i nie tylko", w której będzie tylko jeden temat - pożegnanie Psiego Przyjaciela Reksia. 





Pojechaliśmy najpierw zgodnie z planem na plażę Ruby Beach, żeby zobaczyć wybrzeże Pacyfiku. Piękne. Deszcz i wiatr, huczący ocean i niesamowite wybrzeże. Nieprzemakalne buty wytrzymały, nieprzemakalne kurtki i peleryny też, ale spodnie przemakały. Cały czas martwiłem się o aparat fotograficzny czy przeżyje tą przygodę, ale jakoś przeżył. W takich warunkach nie powinno się robić zdjęć. Wrażenia niezwykłe. Żeby dojść na plażę trzeba było przedzierać się przez naniesione przez wodę ogromne pnie. Wiatr przy brzegu był bardzo silny, tak że padało prawie poziomo. Nie spędziliśmy tam zatem zbyt dużo czasu, trzeba było wracać do wygodnego, ciepłego i suchego  samochodu. Poniżej zdjęcia. Ponurość dnia wpłynęła na zdjęcia dość korzystnie. 
















 Tak, tak, to nie są zdjęcia z Internetu, my tam naprawdę byliśmy.






















Potem zatrzymywaliśmy się przy jeszcze innych plażach, ale na żadnej z nich nie było tak pięknie jak na tej pierwszej, a na każdej padało tak samo. Trzeba było jechać dalej. 







Planując trasę tegorocznej podróży wybrałem Półwysep Olympic głównie z powodu deszczowych lasów. Zdjęcia jakie można było znaleźć w Internecie były niesamowite. Obawiałem się troszkę, że zdjęcia pochodzą z miejsc trudno dostępnych, że wcale nie jest pewne, że aż tak piękne widoki będą i dla nas dostępne i obawiałem się troszkę, czy w takim lesie nie zjedzą nas komary. Ale komarów nie było wcale, innych owadów zresztą też, a na każdym kroku przyroda była piękniejsza niż na Internetowych zdjęciach. W planie dnia znalazł się zatem drugi deszczowy las -  Quinault Rain Forest. Jest po południowej stronie półwyspu. W tym obszarze jest bardzo mało wytyczonych ścieżek, są za to żwirowe, nieutwardzone drogi biegnące przez las z dwóch stron jeziora Quinault i rzeki, która do niego wpada. Czyli coś w sam raz na deszcz – zwiedzanie samochodowe. Kontrakt samochodowy zabraniał jazdy drogami nieutwardzonymi, ale nie sposób wszystkich zadowolić. Droga była zresztą dosyć równa, więc dużych obaw nie miałem, że złapiemy gumę i wypożyczalnia obciąży nas dużymi kosztami. Czasami tylko droga robiła się bardzo wąska, że miejsca ledwie starczało na jeden samochód. Ale takich miejsc było mało, a samochodów wybierających tę drogę jeszcze mniej. Zwiedzanie samochodowe jest na pewno mniej atrakcyjne w porównaniu z pieszym, pod tym względem ten deszczowy las był mniej atrakcyjny niż Hoh Rain Forest, ale pięknych widoków było równie dużo – potężne drzewa, mchy, porosty i paprocie. Taki las w strefie umiarkowanej występuje tylko tutaj. Dla zilustrowania zdjęcia.



















Drogą gruntową dojechaliśmy do mostu przez rzekę wpływającą do jeziora i przejechaliśmy na drugą stroną, gdzie było mniej deszczowego lasu, za to była piękna ponura rzeka z naparstnicami. Poniżej mapa tego miejsca z jeziorem Quinault a dalej zdjęcia 













Przejechaliśmy tego dnia grubo ponad 300 km. Druga strona półwyspu Olympic ładna, ale nie tak ładna jak pierwsza strona i jest troszkę bardziej zamieszkała. I tutaj uwaga na temat domów. W porównaniu z polskimi domami, te wyglądają licho. Są małe, przypominają skrzyżowania baraku z przyczepą kempingową. Otoczenie jest niezadbane, często wokół domu jest bałagan. Jeśli w skali od 1 do 10 przeciętny polski dom jednorodzinny miałby 7 punktów, to przeciętny amerykański dom w tym rejonie musiałby być oceniony maksymalnie na 3 punkty.  Za to samochody są zdecydowanie większe i ładniejsze niż te które jeżdżą w Polsce.
Końcowa część drogi to autostrada, tym razem niezakorkowana. Samochody jechały równo z prędkością około 70 mil na godzinę, przekraczając dozwoloną prędkość o 10 mil na godzinę. Sobota, późne popołudnie, a mimo tego na autostradzie był tłok. Pięć pasów ruchu w każdą stronę i na wszystkich pasach samochody – jeden za drugim.  

W Seattle noclegi są bardzo drogie. Nasz hotel był tani, ale miał dużą wadę. W pokoju było bardzo głośno. Obok hotelu jest ruchliwa droga, która ciągle szumi i tuż obok jest lotnisko, które szumi okresowo, ale za to bardzo głośno. No i byliśmy daleko od centrum Seattle. Ale nie narzekaliśmy. Martwiliśmy się tylko co nam przyniesie kolejny dzień. Czy nie będzie padać i czy planowana wyprawa na wieloryby się powiedzie 


I nie tylko

Już prawie miesiąc minął od nocy kiedy nasz Przyjaciel Reksio postanowił powędrować do psiego nieba. Najwyższy czas aby go godnie pożegnać w tym internetowym świecie. W pełni zasłużył na to, żeby pozostać nie tylko w naszej pamięci. To był bardzo dobry pies.
Tak do końca to nie wiadomo co mu było. Pies od dłuższego czasu robił się coraz słabszy. Nieraz czuł się trochę lepiej ale potem znowu gorzej. Przestał polować na swojego goryla, nie rwał się na spacery, nie chciał nawet zagryźć pana weterynarza w czasie coraz częstszych u niego wizyt. A pan weterynarz pobierał mu co jakiś czas krew, robił usg, ale wyniki nie chciały pokazać konkretnej przyczyny coraz gorszego psiego samopoczucia. Miał na pewno słabe serce i bardzo źle pracującą tarczycę. Pies coraz bardziej zaczął przypominać kota Patisona pod koniec kociego życia i czuliśmy, że nie jest dobrze, tym bardziej, że odmawiał uparcie jedzenia. No cóż, pies odszedł do psiego nieba sam. Jeszcze rano poszliśmy razem na krótki spacer i nawet momentami maszerował całkiem żwawo, ale to był już jego ostatni spacer. Potem już nie miał siły wstać. Zasnął w środku nocy. Przeżył ponad 12 lat – nie mało jak na dużego psa, ale i nie bardzo dużo. Bardzo bez niego zrobiło się pusto.

To był piękny pies – owczarek chojeński. Tak nieraz mówiłem jak ludzie pytali co to za rasa – chojeński bo urodził się na Chojnach – dzielnicy Łodzi. Jego mama była podobna  do owczarka niemieckiego, a ojciec był nieznany. Najprawdopodobniej był to husky. I weszła piękna mieszanka. Pies miał wiele cech pierwotnego dzikiego psa, przypominał prawdziwego wilka. Wiedziałem, że husky to trudna rasa i nie byłem entuzjastą, żeby nowy przyjaciel miał cokolwiek wspólnego z tą rasą, ale przeważył argument, że to pies właśnie dla nas. Urodził się u kuzynostwa w okresie kiedy zaczęliśmy rozglądać się za nowym psem i do tego urodził się w dniu moich imienin. No i był słodkim, pięknym szczeniakiem, co potwierdzają zdjęcia z tego okresu.














Potem rósł szybko i wyglądał trochę nieproporcjonalnie. Uszy urosły szybciej niż cała reszta psa. 


 Przejawiał zainteresowanie wszystkim.

 Świat był bardzo ciekawy 

 

A potem był tylko coraz piękniejszy. Miał niezwykłą sierść. Jakkolwiek by się nie upaprał za moment był czysty. Na grzbiecie miał (choć nie zawsze) piękne prążki. Ludzie pytali czy mu to jakoś robimy, czy ma to sam z siebie. Ileż to razy słyszałem na spacerze „jaki piękny”. Choć, gdy mówiły to do siebie młode kobiety brałem to do siebie 😊.  





Miał charakter tropiciela i łowcy, który ciągnie do przodu, tropi i goni za wszystkim co ucieka. Pamiętam jak szliśmy z nim trójkę przez las, jak był ledwo podrośniętym szczeniakiem i przez ścieżkę przed nami przeszły sarny. Był zajęty czymś innym i nie zauważył saren.  Zastanawialiśmy się czy poczuje, że sarny przechodziły przez ścieżkę. Poczuł. Nie tylko poczuł ale od razu pognał tam gdzie sarny zniknęły i wrócił po 10 minutach. Nie był to najbardziej posłuszny pies. Przybiegał owszem na wołanie, ale pod warunkiem, że nie wytropił sarny, zająca, wiewiórki, dzika, kota, czy innego zwierzaka. Wtedy świat przestawał dla niego istnieć. Liczyła się tylko pogoń. Pies Teodor nie zauważał sarny nawet wówczas, gdy mu zwracaliśmy na nią uwagę. Ten na każdym spacerze leśnym, czy łąkowym zawsze coś wytropił i gonił. Co do kotów, to obce koty gonił.  Domowe koty szanował i żył z nimi w pełnej zgodzie.
Żeby psa troszkę ułożyć zapisaliśmy się do psiej szkoły. Wiekowo kwalifikował się do przedszkola. Po pierwszych zajęciach zostałem jednak poproszony, żeby na zajęcia przedszkolaków z nim nie przychodzić, bo jest zbyt rozbiegany i rozwala grupę. W szkole było troszkę lepiej, ale bez przesady. Nasze ćwiczenia we dwójkę wychodziły dobrze, gdy nie było czynnika rozpraszającego. Gdy pojawiło się w pobliżu zwierzę, albo świeży trop, zapominał o naukach ze szkoły. W końcu machnąłem na szkołę ręką. Można powiedzieć, że z przedszkola go wyrzucili, a szkołę sam porzucił.
 Gonił nie tylko za zwierzętami, gonił wszystko co się szybko ruszało – samochód, rowerzystę. W końcu uznaliśmy, że w trosce o zwierzęta i rowerzystów i samego psa musi chodzić na smyczy, kaganiec to za mało. W dorosłym życiu wybiegać mógł się swobodnie tylko na działce.
A poniżej zdjęcia z okresu gdy biegał po polach swobodnie jako wilk śnieżny.  










Pies budził respekt. Ale nie był agresywny. Nigdy nie pomyślał, że można by było przejąć władzę w stadzie. Obcych lubił trochę postraszyć. Stosował prostą zasadę – jak ktoś wchodził śmiało i się z psem witał to pies przyjmował go przyjaźnie. Gdy ktoś okazywał strach, to pies uznawał, że osobnik ma coś na sumieniu i trzeba go postraszyć. Ale nie była to nigdy wściekła agresja. Podobnie było z psami. Na ogół nie zaczepiał. Małych szczekaczy całkowicie lekceważył. Z dużymi psami potrafił się pokłócić ale bez przesady i na ogół to nie on zaczynał. Na zaczepki odpowiadał krótko co myśli o szczekaczu, ale potem szedł z godnością całkowicie lekceważąc ujadającego dalej wroga.

Często dla zabawy walczyliśmy ze sobą. Były to fajne walki. Postronny widz pewnie mógłby wtedy uznać, że walczę o życie.  

Był niezmiernie szybki. Można mu było rzucić całkowicie znienacka jakiś przysmak i zawsze bezbłędnie chwytał w locie. Był okres kiedy lubił pograć we frisbee.





 Był stróżem mieszkania i działki. W mieszkaniu lubił pilnować drzwi wejściowych lub balkonu, a na działce kładł się przy furtce, skąd miał widok na całą działkę i na potencjalnego wroga. 


Nieraz lubił komfort. 




Przed wigilią pilnował choinki i prezentów.  


 I dopóki był zdrowy pilnował też jedzenia, siadając zawsze przy osobie z najlepszym dla psa sercem.


I na koniec jeszcze kilka zdjęć, w tym to ostatnie, na którym jest zamyślony, zmartwiony i smutny. Ale to już historia. W psim niebie na pewno ma się dobrze. Wszak zapracował sobie na to.