niedziela, 24 listopada 2013

Podróż 2009 - dzień 2 - Filmowe Los Angeles i dotknięcie Pacyfiku w Santa Monica oraz o psie Teodorze

Podróże do Stanów

Ten dzień był naszym pierwszym dniem w całości spędzonym w Stanach. Emocje związane z podróżą były za nami, a prawie wszystko, co planowaliśmy przez kilka miesięcy – przed nami. Pierwszy dzień pokazał, że podróż do Ameryki to nie podróż na Księżyc, można tu dojechać (nawet przez Paryż), można zameldować się w hotelu, jeździć samochodem, robić zakupy, a nawet napić się wódki (to z trudem). Największy stres związany z podróżą minął. Ale tyle jeszcze nieznanych rzeczy na nas czekało, że niepokój pozostał.

Zaplanowaliśmy wyjazd z hotelu na godzinę 7:30, bo plan był napięty. Podział obowiązków porannych ukształtował się już pierwszego dnia – ja wstawałem pierwszy, przeglądałem mapy, plany, przewodniki, wysyłałem i odbierałem maile, rozmawiałem niekiedy na gadu-gadu, a żona w tym czasie spała. Czyli ja budziłem się o piątej, lub nawet wcześniej, a żona spała jeszcze dobrą godzinę. Zawsze staraliśmy się wyjechać jak najwcześniej – przed godziną 800 lub kilkanaście minut po, zaraz po śniadaniu.

Pierwsze śniadanie dało nam pogląd, czego po tych hotelowych śniadaniach można oczekiwać. Chinka – jak zwykle była na miejscu, uśmiechnięta i sympatyczna – otworzyła nam pokój śniadaniowy i sobie poszła. Do picia była kawa, herbata i sok. Do jedzenia płatki śniadaniowe z mlekiem, tosty, jakieś bułeczki na słodko, masło, dżem, ser. Generalnie można się było najeść do syta. Pierwsze śniadanie różniło się od innych tego typu tym, że byliśmy w jadalni sami – w hotelu mieszkało bardzo mało osób. Nie musieliśmy więc stać w kolejce do tostera, ani rozglądać się za wolnym stolikiem, co zdarzało się niekiedy w innych miejscach. Ale czystość w jadalni była zdecydowanie najgorsza na całej trasie. Może dlatego hotel nie cieszył się popularnością. Chinka była miła, ale czystość nie była dla niej najważniejszą rzeczą na świecie.

       Los Angeles ma wiele ciekawych miejsc, można tu zapewne spędzić atrakcyjnie kilka dni. Niełatwo było mi wybrać miejsca do zwiedzania, ale skoro Los Angeles kojarzy się przede wszystkim z filmem, wytwórniami filmowymi, aleją gwiazd, rezydencjami artystów i plażami, to skupiliśmy się głównie na tych miejscach. Pierwszym punktem był park rozrywki Universal Studios.




Na stronie internetowej tego niezwykłego miejsca:  www.universalstudioshollywood.com  można znaleźć wszelkie informacje na temat atrakcji, cen itp. Jest tam również mapa tego parku.

Nie jest to zwykły park rozrywki, bo wszystkie atrakcje związane są ze sztuką filmową - filmami stworzonymi w Universal Studios.

Dojazd na miejsce nie sprawił nam kłopotów. Wielopoziomowy parking był niestety płatny (12$). Wychodzi się z niego na Uniwersal City Walk. To taka kolorowa ulica, gdzie znajdują się sklepy, restauracje, kluby. Wejście tutaj jest bezpłatne. Maszeruje się tamtędy do głównego wejścia.










My pojawiliśmy się tam za wcześnie, bo kilka minut po godzinie ósmej. Kasy były jeszcze zamknięte – ze zdziwieniem przeczytaliśmy, że otwierają dopiero o godzinie 900. No cóż, moje rozpoznanie nie było idealne. Pokręciliśmy się trochę, porobiliśmy zdjęcia na tle napisu Universal Studios, z pewnym przerażeniem odnotowaliśmy, że bilet kosztuje 67 $ od osoby, ale wycofać się w tym momencie już nie wypadało. Ale dobrze, że się nie wycofaliśmy, bo Universal Studios warto zwiedzić. Cena jest rozbójnicza, ale atrakcji w środku bardzo dużo. 

Kasy otworzyły się chyba pół godziny przed dziewiątą i wkrótce potem można było wejść już na teren Parku, ale tylko kilka kroków. Dalej dostęp był zablokowany przez pracowników Parku, którzy starali się zabawić gości i powiedzieć to i owo o  atrakcjach. 


Jedną z głównych atrakcji w tym miejscu jest Uniwersal Tour – wycieczka po wytwórni filmowej. Od tego powinno się zacząć zwiedzanie. Wycieczka trwa godzinę, wsiada się do widocznych na kolejnym zdjęciu wagoników i taki kilkuwagonikowy „pociąg” wjeżdża do wytwórni. Przewodnik opowiada o historii tego miejsca, o kręconych filmach i o mijanych atrakcjach. A jest ich wiele. Mija się dekoracje: ulice, małe miasteczka sprzed lat i współczesne. Początkowo jest jednak dosyć nudno. Jedzie się uliczką z ustawionymi samochodami grającymi w znanych filmach, mija się budynki wytwórni. Wygląda to wszystko bardzo zwyczajnie i zupełnie nie wygląda na miejsce, gdzie powstają filmy. 



Pierwszą większą atrakcją jest przejazd po drewnianym moście, który „grał” w wielu filmach. Most w czasie przejazdu oczywiście się zawala, do tego dym, ogień, wybuchy, chlapiąca na wszystkich woda, trzęsący się wagonik.


Następnie wagonik zatrzymał się w miejscu, gdzie pracuje się nad efektami specjalnymi. Stały tam dwa samochody, od czasu do czasu syczała spod nich para, pojawiał się ogień, jakieś wybuchy i nagle zupełnie niespodziewanie samochody wyleciały w powietrze, na wysokość kilku metrów, kręcąc się w kółko. Dach kręcącego samochodu skierowany był na wagonikowych widzów i dodatkowo samochody leciały prosto na wagoniki. W ostatniej chwili zatrzymały się jednak i zaczęły....tańczyć w rytm muzyki. Wtedy dopiero dało się dostrzec, że są one przymocowane do potężnych przegubowych siłowników hydraulicznych, które robią z samochodami, co chcą.





Kolejne atrakcje to przejazd drogą przez zarośla z kryjącymi się tam dinozaurami, które pojawiały się znienacka, straszyły i pluły wodą – chyba wodą. Następnie pojechaliśmy nad jezioro, gdzie były kręcone sceny z King - Konga. Jezioro zapadło się następnie tworząc suchy przejazd, o szerokości trochę większej niż wagonik. W innym miejscu z wody wychylił się rekin, grający w „Szczękach” i kłapnął zębami tuz przed wagonikiem. Wjechaliśmy potem do jakiegoś wąskiego tunelu, który nagle zaczął się obracać – była to scena z filmu „Mumia”. 

Najbardziej widowiskową atrakcję było trzęsienie ziemi. Wjechaliśmy na stację metra, jako wagonik metra. Był peron, ławeczka na peronie, schody na powierzchnię. Nagle wszystko zaczęło się trząść – wagonik, sufit, wszystko. Peron zaczął pękać, ławeczka wystrzeliła w powietrze, zewsząd dochodziło głuche dudnienie. Pojawił się ogień. Zerwały się kable elektryczne, które spowodowały zwarcia i widowiskowe wyładowania elektryczne. Działo się już naprawdę dużo, gdy na sąsiedni tor wpadła rozpędzona lokomotywa i z hukiem przechyliła się na nasz wagonik. Do tego wszystkiego musiała gdzieś pęknąć potężna rura wodociągowa, bo po schodach na peron potężnym strumieniem zaczęła wlewać się woda. Woda, łuk elektryczny i ta pochylona na nas lokomotywa – przeżyliśmy cudem.
 




Mniej groźnie wyglądała inna katastrofa – powódź. Wagoniki wjechały do małej wioski, przez którą przepływał strumyczek - taka mała rzeczka. Widoczek był bardzo przyjemny. Nagle zaczęło padać. Lało coraz bardziej a strumyczek zaczął się robić coraz większy i coraz groźniejszy. Za jakiś czas w naszą stronę pędziła wysoka, na co najmniej trzy metry ściana wody, która miała zamiar zmyć nas z powierzchni ziemi.

  







Znowu szczęśliwie przeżyliśmy, podobnie jak po spotkaniu z tym facetem z filmu Hitchcocka. Jak przejeżdżaliśmy schował ciało kobiety do bagażnika, potem wrócił po nóż i z tym nożem zaczął nas gonić z miną psychopaty. Na szczęście nie dał rady.



 Dobrze też, że nie przejeżdżaliśmy wcześniej przez miejsce pokazane na fotografii na następnej stronie. Efekt wojny światów. Zgliszcza domów, szczątki samolotu, wszystko świeżo po katastrofie, jeszcze dymiło. 





Było tych atrakcji jeszcze po drodze kilka, ale nie sposób opowiedzieć o wszystkim. Więc tylko jeszcze kilka zdjęć scenografii filmów dla dorosłych, dla dzieci, eksponaty z filmu "Szczęki" i "Apollo 13"






 Gdy wagoniki wróciły na miejsce trzeba było wybierać następne atrakcje już według własnego uznania. Kupienie biletu było równoznaczne, z możliwością korzystania ze wszystkich atrakcji parku. Tylko tych atrakcji było zbyt wiele jak na nasz ograniczony czas. Trzeba było wybierać. Najpierw poszliśmy do miejsca, które nazywało się „Simpson Ride”. Nigdy nie oglądałem tego serialu. Kolejka była długa i nie posuwała się szybko. W pewnym momencie mieliśmy już dosyć stania i żałowaliśmy, że wybraliśmy to miejsce. Ale warto było stać. Myślałem, ze będzie to kolejka górska, ale to nie było to. Nie wiem do końca, co to było. Pewnie jakiś symulator. Obsługa rozdzielała czekających na 8-osobowe grupy i ustawiała te grupy pod drzwiami na korytarzu – przypominającym korytarz hotelowy. Za drzwiami było słychać straszne piski i krzyki.  Minusem było nasze towarzystwo – 6 małych dziewczynek – chyba z Meksyku. Jedna z nich kichnęła. Nie podobało mi się to wtedy - przecież świńska grypa, zaczęła się w Meksyku. W końcu drzwi się otworzyły, osiem osób wyszło, osiem weszło. Zostaliśmy pozapinani, zgasło światło, unieśliśmy się do góry, a potem zaczęliśmy gnać po wirtualnej kolejce. Tory były, czasem ich nie było, spadaliśmy, trzęśliśmy się na torach przeciętych piłą tarczową. Wszędzie Simpsonowie, wszędzie jakaś akcja i wśród tego ta dziwna, szybka, szalona jazda z ogromnymi przyspieszeniami. Super efekt – jazda kolejką, której pewnie w ogóle nie było. Trudno to było wszystko zapamiętać. Pozostało ogólne wrażenie i oszołomienie. Fajne.
Potem zjechaliśmy ruchomymi schodami na dolny poziom parku, gdzie najpierw poszliśmy przejechać się niezwykłą kolejką górską "Mumia", gdzie oprócz atrakcji kolejkowych były liczne efekty specjalne. Tutaj długiego czekania nie było, ale musieliśmy oddać do przechowalni bagażu wszystkie nasze torby. Przechowalnia troszeczkę pochłonęła czasu, bo musieliśmy się zorientować jak się ją obsługuje. Była to oczywiście przechowalnia samoobsługowa, bezpłatna, a kluczem były linie papilarne palca. Przed wejściem do wagoników było ostrzeżenie, że wrażenia są ekstremalne, przyspieszenia duże i wsiada się na własną odpowiedzialność. Przy każdym siedzeniu była torba siatkowa z przeznaczeniem na okulary, i inne rzeczy, które mogą spaść, ale zlekceważyłem to. Przecież bez okularów gorzej widzę, no i przecież bez przesady. Kolejka ruszyła najpierw wolno, pojawiły się kościotrupy, czaszki, światełka, głosy, w tym potężny głos mumii, która była niezadowolona, stanowcza i mówiła, że się zemści za naruszenie spokoju. A potem kolejka zwariowała. Zaczęła tak pędzić, że początkowo trzymałem okulary jedną ręką, potem dwiema, a na koniec zdjąłem, bo musiałem też trzymać się poręczy. Jazda niesamowita. Efekt potęgowała ciemność i efekty specjalne, ale jakie one były – nie pamiętam. Potem kolejka zatrzymała się i zaczęła równie szybko jechać tyłem.   Gdybym nie zdjął okularów to pewnie bym je stracił na zawsze. Gdy kolejka powróciła do miejsca startu, obsługa stała w szeregu i biła brawo. Nie da się tego opisać. Można spróbować zobaczyć na youtube - jest tam kilka filmów, ale lepiej pojechać do Las Angeles i iść do Universal Studios :)
Następny był Jurassic park – kolejka górska z dinozaurami. Kolejka poruszała się po wodzie, choć nie tylko, była spokojniejsza, wręcz majestatyczna. Sunęliśmy po wodzie, wokół bujna roślinność, a w niej czyhały na nas dinozaury, duże i małe, spokojne, groźne i złośliwe – plujące wodą, rozwierające paszcze, chcące pożreć. Potem kolejka wjechała do wielkiej hali fabrycznej opanowanej przez dinozaury, efekty podobne, tylko otoczenie zupełnie inne no i końcowy odcinek nabrał tempa, a skończył się wjechaniem z dużym rozpryskiem znowu do wody. 






 Musieliśmy się spieszyć, bo o 1300 rozpoczynał się pokaz kaskaderski – Waterword – był taki film z Kevinem Costnerem (podobno kiepski). Ale widowisko bardzo efektowne. Walki, płonąca woda, spadający na widzów samolot, wystrzały itd. Oprócz kaskaderów była też jedna ładna i zgrabna kaskaderka. Miejscem przedstawienia był taki amfiteatr z wodą, i dziwnym złomowiskiem. Potem pojawili się aktorzy i zaczęli rozgrzewać publiczność. Każdy miał swój sektor. Jak publiczność nie wykazywała odpowiedniego entuzjazmu aktor brał wiadro i polewał wodą, ale nie na niby –  tylko oblewał z pełnym zaangażowaniem, do pełnego przemoczenia. Jak krzyki widowni były bardzo głośne wówczas aktor opiekujący się sąsiednim sektorem z zawiści przychodził ze swoim wiadrem i też polewał. Krótko mówiąc pierwsze rzędy były kompletnie mokre, ale ostrzeżenie, że tak może być wisiało. Poniżej kilka zdjęć z tego widowiska, pełnego wybuchów, ognia i wystrzałów.







Następne ciekawe miejsce to House of Horrors – wędrówka korytarzami gdzie straszyły a to laleczki Chuky, a to Frankestain, psychopaci, mumie i inne stwory. Pisk był niesamowity. Ja nie piszczałem, ale efekt był niezły. Nawet jedna dziewczyna się na mnie ze strachu rzuciła a potem jak ochłonęła to przepraszała. Była młoda i ładna, więc urazy do niej nie czułem. Żywi aktorzy w tym brali udział, ale były też efekty specjalne i sztuczne stwory. Aktorzy nagle wyłaniali się niespodziewanie próbując złapać lub zakłóć nożem, Była też ogromna sala gdzie latały błyskawice, a na specjalnym łożu leżał ożywiany właśnie Frankenstain. Potem pojawił się już żywy w jednym z korytarzy.
Na pewno jeszcze kilka miejsc warto tam odwiedzić Na pewno atrakcyjny jest Shrek 4-D.  Sądząc z reklamówek widzowie siedzą w fotelach a przedstawienie odbywa się nad ich głowami, np. Shrek przelatuje ponad nimi na linie. Chcieliśmy to zobaczyć, ale trzeba by było bardzo długo czekać. 
I na koniec kilka jeszcze obrazków. Spotkać można było Shreka, Blues Brothers, gwiazdy filmu w pięknych limuzynach. 






Pora było opuszczać Universal Studios. Czekały na nas inne atrakcje. Zgodnie z planem pojechaliśmy do Hollywood na Hollywood Boulevard. Dojazd prosty – do autostrady 101, kawałek autostradą i zjazd nr 8A. Ale potem troszkę się zagubiłem i na zaplanowany parking nie dojechałem. Ale mając ogólną orientację, gdzie jestem nie było problemów. Pojechałem na inny parking. Jest tych parkingów w okolicy trochę, trzeba się tylko dobrze rozglądać. Są przy ulicach prostopadłych i równoległych do Hollywood Boulevard. Jadąc na parking zrobiłem pierwszy poważny błąd powodując zagrożenie w ruchu drogowym. Jadąc tą główną ulicą jechałem pasem bliższym środka jezdni, bo przy krawężniku stały wszędzie samochody – jak na pierwszym zdjęciu poniżej. Potem śmiało skręciłem w boczną ulicę w prawo, no i okazało się, że bliżej krawężnika był też samochód, który nie stał a jechał i też chciał skręcić, albo nawet jechać prosto. Do kolizji nie doszło, zostałem tylko kulturalnie strąbiony, na co odpowiedziałem gestem przepraszającym. Parking kosztował nas 10 $ (bez ograniczeń czasowych). Poszliśmy zatem trochę popatrzeć jak to jest w tym centrum sztuki filmowej. Aleja Gwiazd jak na Piotrkowskiej w Łodzi, tylko nazwiska na gwiazdach inne. Patrząc krytycznie nic szczególnego. Tu i tam pęknięta płyta chodnikowa, jakieś drobne śmieci, ale miejsce szczególne. Pora było opuszczać Universal Studios. Czekały na nas inne atrakcje. Zgodnie z planem pojechaliśmy do Hollywood na Hollywood Boulevard. Dojazd prosty – do autostrady 101, kawałek autostradą i zjazd nr 8A. Ale potem troszkę się zagubiłem i na zaplanowany parking nie dojechałem. Ale mając ogólną orientację, gdzie jestem nie było problemów. Pojechałem na inny parking. Jest tych parkingów w okolicy trochę, trzeba się tylko dobrze rozglądać. Są przy ulicach prostopadłych i równoległych do Hollywood Boulevard. Jadąc na parking zrobiłem pierwszy poważny błąd powodując zagrożenie w ruchu drogowym. Jadąc tą główną ulicą jechałem pasem bliższym środka jezdni, bo przy krawężniku stały wszędzie samochody – jak na pierwszym zdjęciu poniżej. Potem śmiało skręciłem w boczną ulicę w prawo, no i okazało się, że bliżej krawężnika był też samochód, który nie stał a jechał i też chciał skręcić, albo nawet jechać prosto. Do kolizji nie doszło, zostałem tylko kulturalnie strąbiony, na co odpowiedziałem gestem przepraszającym. Parking kosztował nas 10 $ (bez ograniczeń czasowych). Poszliśmy zatem trochę popatrzeć jak to jest w tym centrum sztuki filmowej. Aleja Gwiazd jak na Piotrkowskiej w Łodzi, tylko nazwiska na gwiazdach inne. Patrząc krytycznie nic szczególnego. Tu i tam pęknięta płyta chodnikowa, jakieś drobne śmieci, ale miejsce szczególne. 

Ciekawym obiektem jest Chinese Theatre – to tutaj kiedyś rozdawano Oscary. Przed teatrem jest plac, z odciśniętymi stopami, dłońmi i podpisami największych gwiazd Hollywood. 






Na pierwszej przecznicy za teatrem znajduje się bardzo dobry, tani parking i biuro turystyczne Star Line, gdzie można wykupić wycieczkę po Hollywood, Beverly Hills - wzgórzach otaczających Los Angeles. Tam mieszkają gwiazdy filmowe, reżyserzy, muzycy, czyli jak się to teraz i u nas mówi – celebryci. Zastanawiałem się wcześniej czy wykupić wycieczkę, czy jeździć po tych ulicach samochodem. Wybrałem wycieczkę. Była do załatwienia od ręki i to przeważyło. Odstraszała trochę cena – 68 $ za dwie osoby, ale wycieczka miała trwać dwie godziny, małym odkrytym busikiem, mieliśmy podjechać bliżej napisu HOLLYWOOD, no i przede wszystkim kierowca miał opowiadać, gdzie jesteśmy i przed domem jakiej gwiazdy właśnie jedziemy. Ale teraz bym wybrał inaczej. Po co płacić, jak można pojeździć tam własnym samochodem za darmo. Adresy gwiazd można znaleźć w internecie, można kupić przewodnik z adresami na plaży w Santa Monica i pewnie w wielu innych miejscach. Ale wtedy wybrałem jak wybrałem. Pojechaliśmy. Kierowca mówił bardzo dużo, ale tylko po anielsku. Straciłem z nim szybko kontakt, a żona na przemian traciła i odzyskiwała, ale tłumacz symultaniczny był z niej żaden, a ponieważ i z pamięcią u niej nie najlepiej, to i po czasie niewiele mi potrafiła przekazać. Ale co tam. Kierowca wypytywał, kto jest skąd. Australia, Ilinois, Kanada, New York – wszystko było dla niego normalne i oczywiste. Gdy usłyszał – from Poland, zaniemówił. A potem powiedział tylko „wow” – pewnie byliśmy pierwszymi Polakami, których wiózł. Najpierw wspinaliśmy się na wzgórza bliżej napisu Hollywood. Był tam króciutki postój na zrobienie zdjęć. Znak nie był jeszcze szczególnie blisko, ale był stąd znakomity widok na miasto.  Widać jak szerokie są te śródmiejskie autostrady, po których jeździliśmy. W oddali widoczne jest skupisko najwyższych wieżowców - to centrum, gdzie chodziliśmy poprzedniego dnia. Budynki na pierwszym planie to centrum Hollywood. Natomiast wieżowce ciągnące się od centrum w prawą stronę to ulica Wilshire Blvd, którą potem jechaliśmy do Santa Monica. A znak na zdjęciach nie wyszedł okazale, ale warto mieć taką pamiątkę.








Potem była główna część wycieczki - domy gwiazd głównie w Beverly Hills, ulice Sunset Bulevard i Rodeo Drive. Domy, jak domy, jedne ładne, drugie takie sobie, okazałe i skromne, ale nazwiska robiły wrażenie. Tylko zapamiętać się tego wszystkiego nie dało. A znanych nazwisk była wymienionych w czasie przejażdżki co najmniej sto – pamiętam tylko kilka: Richard Gere, Al Pacino, John Travolta, Celine Dion, Sharon Stone, Antonio Banderas, Peter Falk, Dolly Parton, John Wayne, Elizabeth Taylor, Steven Spilberg, Frank Sinatra, Janet Jackson, może Michael Jackson też, ale nie jestem pewien Itd. itd. Szokująco dużo tego było – można przyjąć, że widzieliśmy domy wszystkich największych gwiazd. Jak komuś przyjdzie do głowy jakaś amerykańska gwiazda to może przyjąć, że my widzieliśmy jej dom. 














Ruch był mały, jeździłoby się tam na własną rękę bez problemów. Zresztą, przez przypadek, znaleźliśmy się tam sami raz jeszcze, jadąc w kierunku wybrzeża do Santa Monica. Na pewno byliśmy w miejscu, które przemierzaliśmy busikiem. Żaden problem tam być, jak ma się samochód. 

Dodatkowo szkoda mi było, że nie pochodziliśmy trochę po sklepach na Rodeo Drive – to najbardziej ekskluzywna ulica w Los Angeles. Tam zakupy robią gwiazdy. Tam kupowała Julia Roberts w „Pretty Wooman” za pieniądze Richarda Gere. Przejechaliśmy tą ulicą, ale tylko przejechaliśmy, a może byłoby coś w którymś sklepie dla nas – na przykład buty z przeceny. Przejechaliśmy też obok hotelu, w którym Richard Gere miał apartament i pomieszkiwał z Julią w „Pretty Woman”. Po trzech latach przyjechaliśmy tam ponownie. Tym razem sami. Po sklepach też pochodziliśmy, choć tanich butów nie było. A poniżej Rodeo Drive i hotel z Pretty Woman.








Rozum nakazywał coś zjeść, choć w tych emocjach nie byliśmy przesadnie głodni. Ale był już prawie wieczór a jedliśmy tylko śniadanie. Więc po powrocie na Hollywood Boulevard, wstąpiliśmy do Mac Donalda, gdzie zjedliśmy po hamburgerze i wypiliśmy coca colę - 6$ za wszystko. Dobre i to.

Odwiedziliśmy jeszcze Kodak Theatre. Teraz w tym miejscu rozdają Oscary. Miejsce jak miejsce. Widać stąd było ładnie wzgórza Hollywood ze słynnym napisem.  









No i pozostał ostatni punkt – plaża w Santa Monica i dotknięcie Pacyfiku. Droga miała być prosta – po kolei autostrady 101, 110 i 10 i tą ostatnią aż do samego wybrzeża. Jednak w centrum na rozjazdach, skręciliśmy nie tak jak trzeba. Znowu trzeba się było kierować na wyczucie. Wjechaliśmy na Wilshire Blvd. Ale nie bardzo czułem, gdzie jestem, a żona w żaden sposób nie mogła znaleźć tej ulicy na mapie. Ale co tam, postanowiłem jechać tą ulicą, bo przecież kiedyś każda ulica się kończy. Była to elegancka ulica – wieżowce, biura, czysto, ekskluzywnie. Co kawałek skrzyżowanie, światła, i dalej ta sama ulica, wieżowce, elegancko. Kilometr, trzy kilometry, dziesięć, piętnaście – ciągle skrzyżowania, wieżowce po obydwu stronach, elegancko i bez najmniejszych oznak, że coś za moment się zmieni. Nie wiedziałem, w którą stronę jadę – czy w dobrą, czy w złą, ale postanowiłem dojechać do końca tej ulicy. Najwyżej zamiast Santa Monica, będzie poznawanie miasta z samochodu. Skrzyżowań ze światłami minęliśmy co najmniej 50. Dwadzieścia kilka kilometrów takiej jazdy i żadnych zmian. W końcu pojawiły się przecznice, których nazwy coś mówiły – Rodeo Drive, Santa Monica Blvd. A więc jednak jechaliśmy w dobrą stronę. Trzeba się było zatrzymać i zorientować w sytuacji.
Skręciliśmy w boczne uliczki – uliczki, po których jeździliśmy wcześniej busikiem, stanęliśmy wśród domów, gdzie mieszkały gwiazdy. I po krótkim czasie było już wiadomo. Wilshire Blvd prowadzi też nad ocean – około trzy kilometry od miejsca, gdzie dojechalibyśmy autostradą. Byłoby znacznie szybciej, ale mniej ciekawie - dzięki pomyłce lepiej poznaliśmy Los Angeles. Jechaliśmy do oceanu tą jedną ulicą około 30 km – to była najdłuższa ulica, jaką jechałem. Do samego jej końca były skrzyżowania ze światłami, były wieżowce i było elegancko.

Santa Monica dobrze brzmi i dobrze się kojarzy, chociaż żadnej świętej Moniki pewnie już na świecie nie ma. Więc jechałem tam konsekwentnie, bo bałem się, że ostatniego dnia naszej podróży nie starczy już na to miejsce czasu.  Rozum nakazywał powrót do hotelu, bo przecież następnego dnia mieliśmy do przejechania 820 km i robiło się już ciemno. Ale jak to tak – być w Los Angeles i nie dotknąć Pacyfiku. Więc dojechaliśmy i dotknęliśmy. Plaża była prawie pusta, parking był już bez opłat. Młodzi ludzie kończyli grać w piłkę, bo robiło się już ciemno, dużo osób biegało, dużo jeździło na rowerach, na wrotkach, taki wieczorny luzik. 





          No, ale trzeba było wracać. Bo do hotelu był jeszcze kawałek drogi i do przejechania po ciemku. Jechało się dobrze, aż do rozjazdów w pobliżu centrum. Tam znowu po raz kolejny skręciliśmy nie tam, gdzie trzeba, ale tym razem nie był to problem. Kilka minut i byliśmy w hotelu. Nie wyjechaliśmy ani na moment poza Los Angeles, a przejechaliśmy tego dnia w sumie około 110 km. Był to zdecydowanie najdroższy dzień w czasie podróży. Na szczęście jedyny taki. W hotelu byliśmy po 21:00, po ponad 13 godzinach od porannego śniadania. Ale przecież, nie przyjechaliśmy tutaj, żeby się dobrze odżywiać. A w hotelu czekało na nas jeszcze dużo pracy - żona zajęła się kolacją, a ja zdjęciami, korespondencją, opisem dnia.
         

I nie tylko

Dzisiaj o niezwykłym psie Teodorze. Tak jakoś ostatnio mi się to psisko przypomniało. Przeżył z nami 17 lat. Niezwykła osobowość. Ale może najpierw zdjęcie. 

Nie był to typ myśliwego. Można było mu wskazywać na przykład zająca, a on się wtedy intensywnie rozglądał i zająca jednak nie widział. Ale nie była to jakaś ciapa. Miał też charakter wojownika. Stoczył szereg psich walk, w których nie ustępował dużo większym. Ale serce miał ogromnie wielkie. Kochał ludzi. Wszystkich. Najbardziej się cieszył, gdy spotkał kogoś po raz pierwszy. Co jakiś czas można od jakiegoś sąsiada lub sąsiadki usłyszeć, jaki piękny jest nasz obecny pies, ale Teodor - ten to był dopiero. Jak on się z każdym witał, jak nosił w pysku gazetę, albo worek ze szkolnymi kapciami Marty. Żeby nie stratował przy powitaniu, dobrze było mieć coś w ręku, żeby dać mu do pyska, wtedy się troszkę uspakajał. 
Kiedyś na działce siedzieliśmy sobie z sąsiadem z wioski i jego psem. Za płotem przechodzili jacyś spacerowicze. Wiejski piesek oczywiście zaczął szczekać i wtedy Teodor odwrócił pysk w jego stronę i miał niezwykle zdziwioną minę. Było to doskonale widać, mimo jego kudłów. "Czemu ty kolego szczekasz - przecież to ludzie idą". No i koniecznie trzeba wspomnieć, że był to pies chodzący po drzewach. Przynajmniej się starał. 


Bywał na tym drzewie jeszcze wyżej. My z Martą właziliśmy - więc on nie mógł pozostać na ziemi.