sobota, 18 stycznia 2014

Podróż 2009, Dzień 9, Góry Skaliste, pustkowia Wyoming, pierwszy bizon, prezydenci i długa droga

Podróże po Stanach

Dzień dziewiąty był niewątpliwie trudny. Wyjechaliśmy z hotelu w Georgetown o 8 rano, na miejscu w Rapid City byliśmy po zmroku o 20:40. Przejechaliśmy łącznie 846 kilometrów. Czułem, że trochę przesadziłem, że plan na ten dzień był zbyt męczący, zwłaszcza wobec ambitnych zamierzeń na dni następne. Ale z drugiej strony byłem pewien, że tak trzeba, że przecież nie przyjedziemy tutaj po raz drugi i że trzeba wyciągnąć z tego wyjazdu ile tylko się da. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że jednak do Stanów jeszcze zawitamy i to nie raz. Dzień był w sumie bardzo udany. Końcówka była tylko ciężka. Ale po kolei. I może jakieś zdjęcie na początek.


Najpierw w planie był Park Narodowy Gór Skalistych. Góry Skaliste ciągną się przez prawie cały kontynent - od Meksyku, przez Kanadę, aż do Alaski. Wysokości szczytów dochodzą do 4400 metrów - podobnie jak w Alpach. Park Narodowy Gór Skalistych utworzony został w pobliżu Denver. Jest to stolica Stanu Kolorado, licząca 2,5 mln mieszkańców i położona na wysokości 1600 metrów. Park Narodowy Gór Skalistych, czyli Rocky Mountain National Park położony jest około 75 mil od Denver w kierunku północno – zachodnim. Chciałem tam być z kilku powodów. Po pierwsze Park opisywany jest jako miejsce, o najpiękniejszych krajobrazach wysokogórskich w całych Stanach, i jedno z najpiękniejszych miejsc w ogóle. Na terenie Parku są wiecznie ośnieżone szczyty, z których 17 przekracza wysokość 3900 metrów, a najwyższy ma wysokość 4345 m. Przez Park poprowadzona jest niezwykle widowiskowa droga – Trail Ridge Road, która jest najwyższej położoną drogą asfaltową w całych Stanach Zjednoczonych. Najwyższy punkt, przez jaki przechodzi to 3713 metrów nad poziomem morza.  Taka wysokość robi wrażenie - to prawie dwa Kasprowe Wierchy stojące jeden na drugim. A skoro padła nazwa tatrzańskiego szczytu, to można powiedzieć, że krajobrazy w Górach Skalistych przypominają te tatrzańskie, choć wszystko jest tutaj większe. Bo porównajmy – najwyższy szczyt w Górach Skalistych jest 2700 metrów wyżej niż Denver, a Rysy w stosunku do Zakopanego to różnica poziomów 1700 metrów. Kuźnice – Świnica to różnica poziomów 1300 metrów, a podobne porównanie w Górach Skalistych daje 2100 metrów. A więc skala nieco inna, ale ogólna uroda jednych i drugich gór jest bardzo podobna. 
Żeby się cieszyć górami potrzebna jest pogoda. Nie da się oglądać gór, gdy są w chmurach. A pogoda w Górach Skalistych od początku naszego pobytu w Stanach była fatalna. Zimno, deszcz i śnieg. Dojeżdżając poprzedniego dnia do Georgetown znaleźliśmy się w chmurze i góry zniknęły. Ale ranek był pogodny, pojawiło się słońce było ładnie. Nasza trasa rozpoczęła się od drogi nr 40, która przechodziła przez pasmo górskie, była stroma i z licznymi zakrętami.  Najpierw wspinaliśmy się ostro pod górę, żeby potem zjeżdżać równie ostro w dół. Na zjeździe pogoda zaczęła się niestety psuć, a w miejscowości turystycznej Granby, gdzie jest jezioro o tej samej nazwie, stają liczne domy letniskowe i gdzie jest początek drogi 34 prowadzącej do Parku, pogoda zepsuła się zupełnie. Góry zniknęły w potężnej chmurze i cały urok drogi zniknął. Było widać smutne, szare jezioro i nic więcej. Wyglądało na to, że szczęście, które nam dopisywało gdzieś sobie poszło i czeka nas całkowita klapa. 

Ale im wspinaliśmy się wyżej – tym robiło się lepiej. I przyszło to co powinno – niebieskie niebo, obłoczki i wspaniała przejrzystość powietrza, super. 

Droga prowadziła początkowo przez las, a potem drzew było coraz mniej a pięknych panoram coraz więcej. Ruch był bardzo niewielki, więc jechaliśmy spokojnie po licznych i bardzo stromych serpentynach. Przy wjeździe do parku otrzymaliśmy, jak zawsze, informator i dokładną mapę, więc wiedzieliśmy, w którym miejscu jesteśmy i gdzie będzie kolejny punkt widokowy. Cała trasa, mimo że to tylko 77 km przewidziana jest na 3 godziny, przy czym czas ten uwzględnia postoje w punktach widokowych. Tyle też mniej więcej jechaliśmy. 
Przez Park przechodzi Kontynentalny Dział Wodny – Continental Divide. Po jednej stronie tej linii wody spływają do Atlantyku a po drugiej do Pacyfiku. Jeziorko będące tuż obok linii działowej było jeszcze zamarznięte a i śniegu wokół drogi nie brakowało. Zaspy sięgały 2 metrów.




Temperatura była lekko dodatnia. Droga ta ze względu na śnieg jest zresztą otwarta, przez zaledwie kilka miesięcy. Otwierana jest w czerwcu a zamykana w październiku.Poniżej kilka obrazków z dalszej naszej wspinaczki pod górę. Widoki były coraz ładniejsze, choć do najwyższego punktu trasy było jeszcze daleko. i tak sobie jechaliśmy coraz wyżej i wyżej, pogoda była coraz ładniejsza, a widoki coraz rozleglejsze. Co jakiś czas stawaliśmy w zatoczce przy kolejnym punkcie widokowym i jechaliśmy dalej.







 Dłuższy postój zrobiliśmy sobie przy Alpine Visitor Center, skąd poprowadzona jest krótka ścieżka na pobliski wierzchołek, skąd roztaczał się przepiękny widok w każdą stronę. Punkt widokowy był na wysokości 2,3 mili, o czym mówiła umieszczona tam tablica informacyjna, czyli na wysokości około 3680 metrów. Nasza wspinaczka była króciutka, różnica poziomów to zaledwie 80 metrów, ale z drugiej strony można powiedzieć, że zdobyliśmy szczyt w Górach Skalistych o wysokości 3680 metrów i na dowód pokazać zdjęcie J. Temperatura spadła na tej wysokości do około zera stopni, ścieżka prowadziła przez płat śnieżny i wiał silny wiatr. Widoki były fantastyczne.











A potem wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy jeszcze wyżej. W najwyższym punkcie droga przechodziła na wysokości 3713 m. Cały czas jechaliśmy drogą nr 34, która na terenie Parku łączy się z drogą 36, a obydwie prowadzą do miasteczka Estes Park, gdzie skoncentrowane jest zaplecze turystyczne parku. To duże miasteczko, liczy około 6000 mieszkańców, jest tam duża baza noclegowa, sklepy, bary, itd. Trochę jak Zakopane, ale rzecz jasna nie takie ładne. Oczywiście w Parku Gór Skalistych, można spędzić cały urlop i wędrować po szlakach pieszych, których jest tam 563 km. Są też inne drogi, dostępne dla samochodów. Jedna z nich widoczna jest na zamieszczonej wcześniej mapie. To „Old Fall River Road” – nieutwardzona, pokryta żwirem droga prowadząca wzdłuż rzeki Fall River, od skrzyżowania Horseshoe z drogą 34 do Alpine Center. Jest to droga jednokierunkowa, którą można jechać tylko w górę. Na pewno musi to być emocjonująca trasa, z ładnymi widokami i licznymi serpentynami. Droga otwarta jest tylko w okresie letnim. Drugą ciekawą drogą jest odchodząca od drogi 36 „Bear Lake Road”. Wiedzie ona do kotliny wysokogórskiej z jeziorem Bear Lake. Droga ta jest odśnieżana i zasadniczo dostępna przez cały rok. Bear Lake jest na wysokości 2880 metrów i w tym rejonie są liczne szlaki piesze. Dojechać tam można również bezpłatnym autobusem. Do miejscowości Estes Park był jednak jeszcze kawałek drogi, widoki były wciąż piękne, góry wyglądały groźnie, tyczki ustawione przy drodze dawały pojęcie o tym ile tutaj musi zimą być śniegu..






 Na kolejnych zdjęciach pokazany już jest dolny odcinek trasy, gdzie krajobrazy były zupełnie inne – dużo zieleni, rozległe łąki i wijąca się, wolno płynąca rzeka. Ale w porównaniu z dolinami tatrzańskimi było to dużo większe, co nie znaczy wcale, że ładniejsze. Po prostu inne.




A poniżej pierwszy odcinek drogi poza granicami parku. Denver było bardzo blisko, ale minęliśmy je od góry. Początkowo, tak jak to widać na zdjęciu, trasa była bardzo ładna. Jechaliśmy drogą wzdłuż rzeki, tworzącej w tym miejscu piękny kanion. Było tam jeszcze bardzo dziko, pojedyncze zabudowania, rzeka, wędkarze łowiący pstrągi, zakręt za zakrętem, mała prędkość. Ale potem, jak to przy dużym mieście, tłoczno, zabudowa, przemysł, handel, tak sobie.


 W planie na ten dzień były zakupy, więc widząc sklepy zatrzymaliśmy się przy dużym markecie. Ale żywności tam nie było, tylko artykuły ogrodnicze i meble. Bo trzeba tu wspomnieć, że markety reklamowały się słabo lub wcale. Zdarzyło nam się tego dnia minąć dwa razy markety Wall Mart i dopiero jak je mijaliśmy to wiedzieliśmy, że są – za późno, bo zjazd z autostrady był już wtedy za nami. Odłożyliśmy zatem zakupy i skoncentrowaliśmy się na jeździe, bo zrobiło się już późno, a do przejechania były jeszcze setki kilometrów. Naszym celem było miasto Rapid City w Dakocie Południowej. Droga nr 34, którą jechaliśmy przez Park Gór Skalistych doprowadziła nas do autostrady nr 25, która wiedzie z Denver na północ, przez prerie stanu Wyoming. Tak, więc tego dnia mieliśmy jechać przez trzy stany – Kolorado, Wyoming i Dakotę Południową.



Im dalej od Denver tym mniejszy stawał się ruch samochodowy i pojawiła się wokół po raz kolejny jedna wielka pustka - takie jedno wielkie nic. Droga przez jakieś 400 – 500 km wiodła przez prerie. Nie było tam nic. Miasteczka symboliczne. Zielony teren, lekko pofałdowany, co kilka, kilkanaście kilometrów jakieś zabudowania, ale pojedyncze. Tzn. pojedyncze farmy a nie wioski. Jak oni tam żyją – duża ciekawostka. Taka jedna wielka łąka. Gdzie nie gdzie stado krów, wieża z wiatrakiem pompującym wodę dla bydła, ale generalnie mało było widać tego bydła. Strasznie dużo za to widzieliśmy dziko żyjących jeleni wapiti. Jeździec na pierwszym zdjęciu nie jest prawdziwym jeźdźcem, jak nam się z daleka wydawało. To tylko wycięty z blachy symbol stanu Wyoming.





            Jedynym większym miastem po drodze było Cheyenne – stolica Stanu Wyoming. Mimo, że nie ma w okolicy tego miasta wysokich gór, to Cheyenne leży na wysokości 1800 metrów. Mieszkańców jest tam zaledwie nieco ponad 50.000, czyli tyle, co nic.  A cały stan Wyoming ma obszar niewiele mniejszy niż Polska, a mieszkańców jest około 500.000.
            Drogi były coraz bardziej puste. Były odcinki, gdzie w ciągu 10-15 minut nie minął nas ani jeden samochód. Po drodze zatrzymaliśmy się w mikro-miasteczku Lusk. Był tam większy sklep – taki nasz Lidl, lub Biedronka. Przed sklepem stało sporo dużych samochodów - półciężarówek. Energiczne kobiety robiły zakupy dla swoich dzielnych mężów kowbojów – bo Wyoming to kraj kowbojów właśnie. My też kupiliśmy wszystko, co nam było potrzebne, choć zakupy ograniczyliśmy do minimum, bo jednak było dużo drożej niż w Wall Marcie. Kupiliśmy tylko podstawowe rzeczy – wodę mineralną, pieczywo, coś do pieczywa, piwo, jakieś owoce. Do zapłacenia mieliśmy 25 $. No i jak wszędzie pracownicy przy kasie bardzo elegancko wszystko zapakowali.
            Tereny, które graniczą od południa z Rapid City są bardzo atrakcyjne turystycznie. Jest tam park stanowy – Custer Park, park narodowy Wind Cave National Park z ósmą, co do długości jaskinią na świecie, stadami bizonów i mnóstwem innych zwierzaków. Jest też w pobliżu pomnik narodowy Mount Rushmore National Memorial. O wszystkim trochę słyszeliśmy przed wyjazdem, ale nie planowaliśmy oglądać żadnego z tych miejsc. Przecież i tak na ten dzień było zaplanowane dostatecznie dużo. Ale im bliżej byliśmy Rapid City tym bardziej nas korciło, żeby jeszcze coś zobaczyć. Uznaliśmy, bo żona brała w tym udział, że gdyby nieco zmodyfikować trasę to przejedziemy przy Rushmore National Memorial, czyli wykutych w skałach twarzach czterech prezydentów USA: Washingtona, Jeffersona, Lincolna i Roosvelta. No i zmieniliśmy trasę. Minus tego był taki, że ta nowa trasa była wąska i strasznie kręta. Nie dało nią się jechać szybciej niż 30-45 km na godzinę, co spowodowało, że trasa nam się strasznie wydłużyła czasowo i dobra żona miała już serdecznie wszystkiego dosyć z czterema prezydentami na czele. Plusy jednak też były. Jechaliśmy przez Custer Park a jest to miejsce strasznie atrakcyjne przyrodniczo. Żyje tam stado 1500 bizonów, żyją wapiti, muflony, sarny, zające i inne zwierzaki. Poprowadzonych jest tam kilka wspaniałych tras widokowych. Jest to idealne miejsce, aby zatrzymać się tam na tydzień i cieszyć przyrodą. Park Narodowy Custer jest parkiem stanowym, czyli karta do parków narodowych nie jest ważna w tym miejscu. Trzeba wykupić osobną „wejściówkę”. Ale jak nam wytłumaczył bardzo uprzejmy pan przy wjeździe na teren parku, za sam przejazd opłata nie obowiązuje. Wyjaśnił nam również jak mamy jechać do „prezydentów”, pokazał wszystko ma mapie, był miły i uprzejmy. Wjechaliśmy do Parku i zaczęły się atrakcje. Na początek bizon, potem stado muflonów, kolejny bizon i jeszcze jeden i jeszcze, stado saren, jakieś zające. Byliśmy zachwyceni. Nie spodziewaliśmy się takich zwierzęcych atrakcji. Na pierwszym zdjęciu nasz pierwszy bizon.





Piękne lasy, piękne skały, ogólnie pięknie. No i sama droga niezwykła. Bardzo wąska, bardzo kręta, poprowadzona w dziwny sposób. Jechaliśmy z Custer do Keystone przez centrum parku. Najciekawszy odcinek tej drogi (nr 16A) był pomiędzy skrzyżowaniem z drogą 36 a Mount Rushmore National Memorial. To tzw. „Iron Mountain Road”.  Plan parku i więcej informacji na ten temat można znaleźć na stronie internetowej:http://gfp.sd.gov/state-parks/directory/custer/

Zakręty, serpentyny a dodatkowo dziwne estakady na drewnianych palach i tunele. Droga wiedzie np. wzdłuż zbocza, nagle odrywa się od niego, wiedzie drewnianą estakadą, wchodzi w kolejną górę, w której wykuty jest tunel na pojedynczy samochód (trzeba przed wjazdem zatrąbić), a po wyjeździe z tunelu wchodzi na inną estakadę, która doprowadza drogę, na następne zbocze. Albo droga nagle rozdziela się na dwie drogi jednokierunkowe, które odsuwają się od siebie, każda jest niesamowicie wąska – na jeden samochód osobowy i wiedzie przez las. Nie ma pobocza, drzewa prawie ocierają się o jadący samochód. Można się było trochę bardziej jeszcze tą trasą zachwycać, ale zmęczenie dawało się we znaki. Więc i zdjęć nie ma. Kierowca nie miał jak robić, a pilot miał trochę już dosyć. Jechaliśmy jak żółwie, od zakrętów nawet kierowcy zaczęło robić się niedobrze, a końca drogi nie było widać. Ale w końcu pojawił się odjazd do Rushmore. Żona w tym miejscu powiedziała, że prezydentów to ona już ma w tej chwili w d...., no gdzieś ich ma i żebyśmy jechali do hotelu. Ale byliśmy już naprawdę tak blisko, że podjechaliśmy do prezydentów. Wejście tam jest bezpłatne, tylko za samochód trzeba płacić – parking 10 $. Twarze prezydentów wykute są w skałach wzgórz Black Hills. To taka wielka płaskorzeźba. Kim Ir Sen w Korei Północnej pewnie się nią zachwycił, bo w Korei Północnej powstało takich rzeźb znacznie więcej. Rushmore to miejsce, z którego amerykanie są dumni, podobnie jak zresztą są dumni ze swojego kraju. To miejsce zlotów patriotycznych. Jest tam ogromny amfiteatr, mieszczący 2500 widzów, gdzie latem, codziennie o godz. 21 odbywają się patriotyczne programy artystyczne prezentowane przez strażników parku, oraz pokazy świateł. Nie widzieliśmy, więc nic więcej na ten temat nie powiem.




 I kilka słów na temat rzeźby. Powstała w latach 1927 – 1941, pracowało przy niej 400 pracowników, kosztowała około 1 mln ówczesnych dolarów, każda twarz ma około 18 metrów wysokości, skała jest granitowa, a narzędziem był m.in. dynamit.  

Widać z tego zdjęcia doskonale, jakie to monumentalne dzieło. Robiło się już ciemno, więc pojechaliśmy dalej, mimo, że ludzie zaczęli się schodzić na wieczorny pokaz. Po drodze było jeszcze urocze miasteczko Keystone, ale nawet nie prosiłem żony, aby robiła zdjęcia, bo bałem się, że dostanę czymś po głowie. Ale było warte fotografowania. Jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i byliśmy na miejscu w Rapid City. To jak na zachodnie stany USA dosyć duże miasto liczące około 60 tys. mieszkańców. Położone jest na wysokości około 1000 metrów i najbardziej znanym parkiem narodowym w pobliżu jest Badlands, gdzie wybieraliśmy się następnego dnia. Chyba wszyscy muszą przyznać, że był to kolejny, ciekawy, udany i dosyć dobrze zaplanowany dzień. A na koniec mapa dnia.





I nie tylko

Minęła połowa stycznia. W poniedziałek już 20, trzeba znowu rozliczyć się podatkowo, za moment będzie 20 luty, za moment 20 marzec….Niepokojąco szybko ten czas leci. Zimy jak nie było, tak nie ma. Przez jedną dobę było trochę biało, ale teraz znowu przyszła odwilż. Dzisiejsza sobota była raczej leniwa, choć w pierwszej części dnia prowadziłem szkolenie. Nie można powiedzieć, żebym słuchaczy zanudził – słuchali z zainteresowaniem, choć czułem silną presję, żeby szybko jednak skończyć, bo sobota. Szkolenie było blisko Wielunia, więc troszkę moje autko – świeżo uzdrowione po lekkiej chorobie – musiało sobie pojeździć. Uzdrowionym autkiem jechało się przyjemnie. Krajobrazy fantastyczne, bo dzisiejszy dzień był wyjątkowo mglisty. A ja lubię mgłę. Wszystko wtedy wygląda inaczej, bardziej tajemniczo. Mgła była taka w sam raz. Jechać trzeba było nieco wolniej, ale nie czuło się zagrożenia. Szkoda tylko, że nie wziąłem aparatu fotograficznego. Nie pomyślałem. Ale kilka zdjęć zrobiłem telefonem. Chyba nieźle wyszły. 










niedziela, 12 stycznia 2014

Podróż 2009, Dzień 8, Arches National Park i droga w Góry Skaliste i jak zawsze nie tylko

Podróże po Stanach

        Plan na ten dzień był bardzo prosty. Moab gdzie nocowaliśmy jest tylko o kilka kilometrów oddalone od wjazdu do Parku Narodowego Łuków Skalnych. To była główna atrakcja dnia. Mieliśmy tam być 3-4 godziny a potem szybko przejechać do hotelu położonego już blisko wjazdu do Parku Narodowego Gór Skalistych w Georgetown i trochę odpocząć. Do przejechania mieliśmy 554 km najpierw po Stanie Utah, a potem Kolorado. Georgetown leży w pobliżu Denver stolicy Kolorado.
     Dzień miał być generalnie „wypoczynkowy”, bo wybrałem najszybszą (no prawie najszybszą) trasę przejazdu, głównie autostradą. Ale Park Łuków Skalnych okazał się piękniejszy niż można było przypuszczać i zabawiliśmy tam znacznie dłużej niż pierwotnie planowałem. To piękne miejsce.



Do Parku Arches dojeżdża się z Moab jadąc na północ drogą 191. Po kilku kilometrach po prawej stronie jest wjazd do parku. Za budkami strażników wjeżdża się na drogę asfaltową, o długości prawie 30 km, która ma jeszcze dwie krótkie odnogi. Po drogach tych można jeździć samochodem, są miejsca postojowe w najciekawszych miejscach no i są trasy piesze. Wjazd do Parku jest tylko jeden więc dojeżdża się do końca i wraca tą samą drogą. Przy wjeździe do parku otrzymuje się oczywiście informator i mapę, nie sposób się zagubić.  Na początku drogi samochód ostro wspina się pod górę, a potem, jest już raczej płasko. No i wszędzie są niesamowite brązowe skały. Park nazywa się parkiem łuków skalnych, ale łuków widzieliśmy tylko kilka (jest ich podobno około 2000). Pięknych niezwykłych skał są dziesiątki tysięcy.  Do tego zwykłe lub niezwykłe góry, skalne wydmy, jaszczurki dopasowujące kolor do podłoża (spotkaliśmy) grzechotniki i muflony (nie spotkaliśmy)  - jest pięknie.


Uwaga praktyczna dla zwiedzających jest następująca. Gdy wjeżdża się do parku wszystko wydaje się strasznie piękne i pojawia się naturalny odruch, żeby stawać co kilkaset metrów. To błąd. Bo potem brakuje czasu na miejsca, które są jeszcze piękniejsze. A w ogóle na ten Park najlepiej przeznaczyć co najmniej jeden pełny dzień, a najlepiej dwa. Mapy parku dostępne są na stronach parku www.nps.gov/arch.  A poniżej mapa z google maps.




Na pewno warto wybrać się na wycieczkę pod łuk Delicate Arch – to najsłynniejszy łuk skalny w parku uwidoczniony na milionach fotografii. W informatorze szlak ten określony jest jako trudny, ale on nie jest trudny. Oczywiście nie jest to szlak dla inwalidów, ani dla osób w nieodpowiednim obuwiu, ale trudny nie jest. Wiele osób chce tam dojść a parking przy początku szlaku jest malutki, więc gdy się tam dojedzie zbyt późno nie ma gdzie zaparkować. My właśnie podjechaliśmy tam za późno. Na poboczach stawać nie można i nikt nie staje. Znacznie większy parking jest przy ścieżkach prowadzących do Lower i Upper Delicate Arch Viewpoint. Ale są to ścieżki tylko do punktów widokowych, z których jest piękny widok na Delicate Arch. Ale jak jest mało czasu to można sobie te widoki darować, lepiej wspiąć się pod sam łuk. Należy też mieć na uwadze, że dojście i powrót do Upper Viewpoint zabiera, co najmniej pół godziny czasu. Jak wróciliśmy na parking - ten właściwy - wolnych miejsc w dalszym ciągu nie było, ale tym razem nie odpuściliśmy, jeździliśmy po parkingu kilkanaście minut i w końcu miejsce się zwolniło. Dlatego radzę po wjeździe do parku jechać od razu na ten parking, zrobić wycieczkę do Delicate Arch, potem dojechać do samego końca drogi pochodzić po Diabelskim Ogrodzie (Devils Garden), wracając przejść ścieżki w The Windows Section (nam brakło na nie czasu) zachwycić się koniecznie balansującą skałą „Balanced Rock) a inne miejsca oglądać na tyle, na ile starczy czasu.
My zatrzymywaliśmy się początkowo na każdej zatoczce, ale trudno tego żałować, było tam przecież pięknie. 



A potem po prawej stronie drogi teren bardzo się zmienił. Zrobiło się szaro - zielono, tak bardziej surowo, znacznie bardziej płasko. Były to skamieniałe wydmy – pisakowe wydmy, które przez lata zmieniły się w skały. 






       Następnym niesamowitym miejscem była balansująca skała - ogromna skalna kula (3600 ton) oparta na znacznie od niej mniejszym stożku skalnym (pierwsze zdjęcie na kolejnej stronie). Obeszliśmy ją oczywiście dookoła. Widać z tego miejsca skały znajdujące się w części „Windows Section”, więc jakąś pamiątkę z tego miejsca mamy, chociaż niestety tam nie dotarliśmy. Zbyt wiele czasu zajął nam Delicate Arch z powodów już częściowo opisanych. A poniżej balansująca skała.





     Drugim powodem opóźnienia wycieczki do"subtelnego łuku" było błądzenie. Ścieżka jest słabo oznakowana i można łatwo skręcić nie tam gdzie się skręcić powinno. My błądziliśmy – aż wstyd się przyznać – trzykrotnie. Pierwszy raz szliśmy za sympatyczną dziewczyną, która skręciła ze szlaku, żeby trochę się zrelaksować i porobić zdjęcia na tle skał maskotce Myszki Miki (?). Po powrocie na szlak, wkrótce ja pomyliłem trasę, idąc jako pierwszy. Nie dość, że my poszliśmy w złą stronę, to jeszcze za nami pomaszerowała cała rodzinka z trójką małych dzieci. Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że to nie ta droga. Chciałem zawrócić, ale ojciec amerykańskiej rodziny nie pękał, porozglądał się na wszystkie strony, znalazł skrót do szlaku i z dużą pewnością siebie pomaszerował przed siebie, a za nim cała jego rodzina i my. Doszliśmy w ten sposób w pobliże naszego celu. Łuk był prawie na wyciągnięcie ręki, ale dojść się do niego nie dało, a szlak oddalił się jeszcze bardziej. Poniżej zdjęcie łuku z punktu widokowego i kilka obrazków z naszej pieszej wędrówki.







 No, ale przecież nie można się było poddać. W końcu doszliśmy. Miejsce piękne. Łuk ogromny, subtelny, delikatny. Warto było się potrudzić. Cała trasa, w obydwie strony zajęła nam ponad dwie i pół godziny. Człowiek w niebieskiej koszuli i kapeluszu kupionym w pobliżu Meksykańskiej granicy to ja. Na jednym ze zdjęć szczególnie dobrze widać jak trudno dostępny jest ten łuk. Z trzech stron są wielkie stromizny.







Mieliśmy już coraz mniej czasu. Postanowiliśmy dojechać do końca drogi, zatrzymać się trzy, cztery razy i wracać. Ale nie było to takie proste. Następne miejsce, które zachwyciło to Fiery Furnace – Ogniste Palenisko. Labirynt skalny z tysiącami korytarzy i odnóg. Można ten labirynt zwiedzać, ale ze strażnikiem parku i za dodatkową opłatą. Wycieczki wyruszają dwa razy dziennie i trwają dwie godziny. Wtedy nawet nam do głowy nie przyszło, że zwiedzimy to miejsce za trzy lata.








Na końcu drogi jest Devils Garden – Diabelski Ogród. Mieliśmy tylko zerknąć, ale to miejsce nas po prostu wciągnęło. Trasa, która się tam zaczyna jest niesamowita. Spędziliśmy tam około godziny. W sumie przeszliśmy tego dnia ponad 10 km.












 A potem trzeba było już szybciutko jechać dalej, bo czekało na nas jeszcze blisko 500 km drogi. Pierwsze zdjęcia z tych poniżej zrobione zostały jeszcze w Arches, a kolejne z drogi nr 128, którą dojechaliśmy do drogi międzystanowej nr 70. Nie była to najszybsza droga dojazdowa do auto-strady, była wąska i bardzo kręta, ale była bardzo malownicza – prowadziła w większej części wzdłuż rzeki Kolorado, która utworzyła w tym miejscu kolejny piękny kanion.







A potem była autostrada, ale nie było ekranów, były za to wspaniałe widoki, coraz większa wysokość, rzeka Kolorado i było pięknie. 




Na koniec przytoczę fragment mailowego meldunku, jaki po tym dniu wysłałem do rodziny i znajomych. „Zapewne w parku Arches można by było uroczo spędzić, co najmniej tydzień, ale wtedy nie zobaczy-libyśmy innych miejsc, innych parków, miast i nie mielibyśmy szansy wygrać ogromnych pieniędzy w Las Vegas, do którego pozostało pewnie około 7 dni. Czas leci tutaj strasznie szybko. Już przeszło tydzień tutaj jesteśmy. Przeje-chaliśmy ponad 3300 km. Żaden dzień nie okazał się pomyłką. Tam gdzie byliśmy jest wszędzie pięknie. No i ten mój plan, jak na razie, da się realizować. Choć lecąc samolotem z Paryża do Los Angeles, jak uświadomiłem sobie, ze ten dystans, który pokonuje samolot ja mam przejechać samochodem pomyślałem sobie, że coś musiało mi się w łebku pochrzanić. Ale może mi się nie pochrzaniło. Na razie idzie dobrze.
A po parku Arches droga do następnego hotelu – około 480 km. Ale droga piękna. Najpierw jechaliśmy boczną drogą Kanionem rzeki Kolorado około 50 km.  Skały z jednej strony, skały z drugiej, rzeka i droga. Przepięknie. A potem autostrada do Denver, ale w 80 % przechodziła przez malownicze tereny, głównie przez góry. I cały czas, a to z jednej, a to z drugiej strony płynęła rzeka Kolorado. Raz leniwie, raz szybko, niekiedy przypominała nasz Dunajec. I ciągle coraz wyżej i wyżej i samochód był coraz słabszy, ale jechał. Z mapy wynikało, że jechaliśmy na wysokości ponad 3400 m. Na szczytach rzecz jasna śnieg. Pogoda jak na góry niezła. Wcześniej tutaj ostro padało, no ale teraz się wypogadza. W Arches pogoda była wspaniała i ogólnie ona nam dopisuje. Nie chcę mówić na ten temat zbyt dużo, żeby nie zapeszyć. Jutro w planie przejazd przez Góry Skaliste. Najwyższy punkt to około 3700 m. Najwyższy punkt w Stanach gdzie poprowadzona jest droga asfaltowa.  I będzie to trudny dzień, bo mamy do zrobienia około 850 km. Mogę wieczorem nie mieś siły pisać kolejnego meldunku.
            Nocujemy w uroczym drewnianym hoteliku w Georgetown, podobno historycznym, ale nie mam już siły dociekać, jaka to była historia. Może nocował tu np. prezydent Washington, może Lincoln, może żaden z nich. Na pewno jesteśmy tutaj my”

Hotel był stary, ale w środku pokoje były bardzo sympatyczne i następnego dnia czekało na nas bardzo dobre śniadanie.



I nie tylko
Dzisiaj nieco inaczej. Zamieszczam linki do dwóch filmów całkiem różnych, ale dzisiaj iglądanych. Najpierw Max Kolonko i jego MaxTV. Gdy Kolonko był jeszcze korespondentem TVP - nie lubiłem. Nie odpowiadał mi jego sposób mówienia, który kojarzył mi się ze szpanerstwem. Ale gdy jako zupełnie niezależny od nikogo człowiek puszcza w internecie te swoje filmiki, doceniam - za niezależność właśnie i poglądy. Choć lepiej by było, żeby nie zawsze miał rację. 


Polecam. 

Dzisiaj dowiedziałem się również o Lindy hop. Zupełna dla mnie nowość. Proszę nie kojarzyć tego z aktorem Lindą. Raczej z Krakowem można i z Piwnicą pod Baranami można. To oryginalny styl tańca do muzyki jazzowej. Również polecam - w internecie jest sporo filmików. Poniżej link do jednego z nich. 


Całość świetna, a początek wręcz rewelacyjny. Polecam obejrzenie bo warto.