niedziela, 22 lutego 2015

Podróż 2010, dzień 11 - techniczny i dzień 12 - Sierra Nevada i sekwoje

Podróże po Stanach

            Dzień 11 był dniem ostatecznego pożegnania z Hawajami, długiego przelotu do Los Angeles, wypożyczenia kolejnego samochodu i pierwszego dnia podróży po kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych. Ten dzień nie był zatem wypełniony niezwykłymi atrakcjami, był dniem technicznym, organizacyjnym, dniem zakończenia pierwszej części podróży i rozpoczęcia części drugiej. Był krótszy o całe trzy godziny, bo aż o trzy godziny musieliśmy przestawić zegarki do przodu. Nie skończył się też przeglądaniem nowych zdjęć, bo powstało ich zaledwie kilka. Dopiero dzień kolejny – dwunasty już z kolei, był dniem wypełnionym atrakcjami od świtu do późnych godzin wieczornych.
            Na początek zdjęcie wizytówka z dnia 12 i zaraz potem zdjęcie będące podsumowaniem hawajskiej części wyprawy.



              Praktycznie wszystko co zaplanowałem w odniesieniu do Hawajów zrealizowaliśmy. Jedynym wyjątkiem było wejście na pieszo na stożek wulkaniczny Diamont Head, który jest na skraju Honolulu. Podobno to ładna wycieczka, ale musielibyśmy się tam wybrać o 7 rano, a przecież poprzedniego dnia wróciliśmy przed jedenastą. No więc odpuściliśmy. Pogoda była cały czas ładna, choć chmurek było sporo. Z samolotów dobrze było widać jak to jest. Chmurki układają się w bardzo cienkie warstwy, czyli nie są to na ogół chmurki deszczowe. Najbardziej chmurzyło się na Big Island, nawet nieraz popadał deszcz, ale był to deszcz przelotny i szybko mijał. Nas nigdy nie zmoczył. Parasole nie były w użyciu ani razu.  Słońca było sporo. I bardzo często robiło się potwornie gorąco.

            Ostatnia pobudka na Hawajach była bardzo wcześnie - o 5:30 musieliśmy już wyjechać, bo samolot był o 8 rano. Troszkę przed lotniskiem nas zniosło nie w tę stronę, ale po krótkim błądzeniu trafiliśmy do „Rent Car Return”. Krótkie formalności i jeszcze podróż na terminal samochodem wypożyczalni. A tam najpierw nasze walizki przeszły osobną kontrolę pod kątem tego czy nie wywozimy jakichś nasion czy roślin, a potem musieliśmy sobie sami wydrukować karty pokładowe i zapłacić za bagaż. Linie amerykańskie pokazały to, co obecnie wprowadza się powszechnie. Więc bagaż nadawany do samolotu był płatny – za lot Honolulu – Los Angeles opłata wynosiła 25 $ za sztukę, za lot pomiędzy wyspami 10 $ za sztukę a więc wcale niemało. W samolocie bezpłatne były tylko napoje takie jak Coca Cola, woda mineralna itp. Piwo 5$, wino 7$, posiłek też płatny. A lot długi, bo trwał 5,5 godziny, więc posiłek wypadało wszystkim dać w ramach kupionego biletu. Były wyświetlane filmy i można było posłuchać muzyki przez słuchawki, ale słuchawki kosztowały 3 $, więc nie skorzystaliśmy. Samolot był do tego raczej ciasny.

             Do Los Angeles dolecieliśmy zgodnie z planem, a potem kolejny raz to samo. Najpierw godzina na wysiadanie i odbieranie bagażu, kolejna godzina na wypożyczenie samochodu. Tutaj z lotniska do miejsca gdzie one – tzn. samochody - fizycznie są jest piętnaście minut jazdy. Pomiędzy terminalami a wypożyczalniami kursują bezpłatne autobusiki. Pracownik, który nas obsługiwał, niby był bardzo miły, ale wlepił nam cichcem dodatkowe ubezpieczenie od wszelkiego nieszczęścia. Pewnie ustnie wyraziliśmy taką wolę a dodatkowo ją potwierdziłem na elektronicznym ekranie własnym podpisem. Trudno. Poczuliśmy się biedniejsi ale bezpieczniejsi. Za to pracownik obsługi napisał nam na umowie, żebyśmy odebrali samochód z alejki M, to i tak zrobiliśmy. Był to piękny czarny Ford Fusion. Pan przy wyjeździe był zdziwiony, mówił, że według umowy powinniśmy wziąć z alejki C, ale jak mu pokazaliśmy zapisek, to powiedział żeby jechać. Więc pojechaliśmy. Wcześniej za cholerę nie umieliśmy otworzyć bagażnika i musieliśmy pytać. Ale to dlatego, że bagażnik otwierany jest wyłącznie na kluczyk. I potem jeszcze dosyć długo szukałem metody ustawienia lusterek w samochodzie. Tutaj problem rozwiązaliśmy we własnym zakresie. Próbowałem jeszcze przesunąć trochę fotel, ale po bezskutecznych próbach odpuściłem, dochodząc do wniosku, że to ustawienie jakie było jest ok – najlepsze z możliwych Mimo, że już trzeci raz wyjeżdżałem na ulice Los Angeles, to jednak drobny stres temu towarzyszył. No jednak te ich autostrady mają nie tylko wiele pasm ruchu ale i są szybkie. To znaczy nie ma ograniczenia prędkości, tylko można jechać do 65 mil/godzinę. A sześć pasm ruchu w każdą stronę jest. Na Hawajach jeździliśmy maksymalnie 55 więc się trochę odzwyczaiłem od prędkości. Ale droga przebiegła bez błądzenia.

            Nasza trasa wiodła 115 mil na północ od Los Angeles do Bakersfield. Był tam strasznie gorąco. Hawaje były przy tym co zastaliśmy w Bakersfield chłodnym miejscem.  Mimo późnego wieczoru było grubo ponad trzydzieści stopni. W Los Angeles było lekkie zachmurzenie, ale potem niebo zrobiło się bez jednej chmurki. Z pewną obawą myśleliśmy co nas czeka za dwa dni w Dolinie Śmierci.

            Wybrana droga i miejsce do spania były wybrane tylko pod kątem następnego dnia, żeby być już blisko, bo trasa na kolejny dzień i tak jest bardzo długa. Niespodziewanie trasa była przepiękna. Przejeżdżaliśmy przez pasma górskie oznaczone jako „Angeles Natural Forest”. Były to zielone, piękne wzgórza, cudownie oświetlone przez zachodzące słońce. Jazda sprawiła ogromną przyjemność. Hawaje piękne, ale jadąc tą piękną drogą przez moment pomyślałem, czy nie spędziliśmy tam za wiele czasu. Zdjęcia robione przez szybę samochodu przez pilota nie wyszły najlepiej, ale kilka zamieszczam.





           Dwunasty dzień zaczął się nieco później niż planowałem. Skończył się też później, więc można powiedzieć, że wszystko było zgodne z planem. Wyjechaliśmy o 8:15, a do nowego hotelu dotarliśmy tuż przed 21. W końcu przejechaliśmy 600 kilometrów. Na Hawajach jak tylko człowiek trochę bardziej się samochodowo rozbrykał to dojeżdżał do wody i trzeba było wracać. A tutaj była już ta cudowna przestrzeń. Tutaj można było pojeździć. I było pięknie. Głównym punktem programu były dwa parki narodowe – Park Sekwoi i Kings Canyon. Obydwa praktycznie ze sobą graniczą  i obydwa leżą w górach Sierra Nevada. Oczywiście jest tam wiele tras pieszych, dróg do przejechania. Ale my ograniczyliśmy się do  tych najbardziej atrakcyjnych miejsc. Pogoda była piękna – słońce i bardzo ciepło, choć strasznego upału nie było, bo jednak Sierra Nevada to wysokie góry. 

         Droga stopniowo wspinała się coraz wyżej. Po drodze było kilka postojów, jakieś jezioro, piękne widoki, wisząca skała ze strażnikiem parku chętnym, aby z każdym porozmawiać. My z nim nie rozmawialiśmy, ale gdy zauważyliśmy, że nasz ford fusion stoi obok takiego samego samochodu poprosiliśmy kierowcę, aby nam pokazał, jak reguluje się położenie fotela kierowcy. Było to banalnie proste. Czytaliśmy kilka razy instrukcję obsługi samochodu ilustrowaną wieloma obrazkami, ale była napisana w taki sposób, że mogliśmy ją czytać jeszcze tysiąc razy i nic byśmy z tego nie wywnioskowali.







Wjeżdżaliśmy coraz wyżej i wyżej. Najpierw było sporo kwiatów, niska roślinność, żadnych potężnych drzew – las z sekwojami zaczął się gdy wjechaliśmy jeszcze wyżej

 
 
 
 

Góry Sierra Nevada to bardzo potężne pasmo górskie rozciągające się wzdłuż zachodniego wybrzeża. Łączna długość to około 700 km. W części, gdzie są parki narodowe szczyty są najwyższe i były jeszcze pokryte śniegiem. Tutaj jest najwyższe wzniesienie w całych Stanach (nie licząc Alaski) – szczyt Mount Whitney  4418 metrów. My tak wysoko nie byliśmy, najwyższym miejscem był szczyt  Moro Rock o wysokości  2050 metrów. Była to gładka granitowa skała, z której roztaczał się piękny widok na całą okolicę. Musieliśmy na niego się wspiąć – ale to było nie za duże podejście może 150 metrów w górę. Bardzo ładne miejsce.
 
 
 
 
 
 
 
 

 


 
 
 
 
 

Ale w Parku Sekwoi na plan pierwszy wysuwały się rzecz jasna sekwoje, których tutaj było bardzo dużo. Całe lasy sekwojowe. Nie wszystkie były gigantyczne, ale wszystkie bardzo piękne. Jedna z atrakcji jest przejazd przez leżącą sekwoję. Było to powalone drzewo, leżące w poprzek drogi, wyrąbany był przez pień tunel, przez który spokojnie można było przejechać samochodem. Tylko wyższe samochody takie jak wielkie samochody kempingowe były za wysokie i się nie mieściły i musiały korzystać z objazdów.

  
 
 
 

Następnym punktem programu była piesza wycieczka do Generała Shermana – to najpotężniejsze rosnące drzewo na świecie. Większego już nie ma. Ma ogromny pień o średnicy podstawy 11 m i jest wysokie na blisko 100 metrów. Niezłe bydlątko. Ma 2200 lat i nieźle się trzyma, jest piękne i zielone. Po drodze było wiele mniejszych sekwoi, tak ogólnie patrząc pomijając Generała, to wycieczka była bardzo sympatyczna.  
 

 
 

]
 
 

        Generał Sherman ma wysokość 84 metry, waży 1200 ton, a objętość drewna to blisko 1500 metrów sześciennych. Tyle drewna można uzyskać z jednego hektara lasu świerkowego. Wydaje się nieprawdopodobne, ale wystarczy spojrzeć na zdjęcie żony stojącej na tle pnia.

 
 


Generał Sherman to słynny dowódca wojsk stanów północnych w czasie wojny secesyjnej. Na jego cześć najpotężniejsze drzewo na świecie zostało nazwane jego imieniem.

Nieopodal Parku Sekwoi jest drugi park narodowy Kings Canyon. Na ten park, położony kilkadziesiąt kilometrów na północ, słynący z pięknych krajobrazów Sierra Nevada, pięknych drzew, w tym potężnych sekwoi, nie mieliśmy już wiele czasu. Droga była widokowo piękna, a nasz samochód prezentował się w tych sceneriach bardzo ładnie. 
 
 

Oczywiście można tam było spędzić atrakcyjnie wiele dni, ale my mieliśmy tylko góra dwie godziny, więc naszą wizytę ograniczyliśmy się do Grant Grove - miejsca, gdzie sobie kiedyś obozował Generał Grant i gdzie jest największe skupisko gigantycznych sekwoi. To niesamowite ile tam rośnie tych gigantów. Największe drzewo w tej grupie to Grant Tree, ale jak chodziliśmy po ścieżkach to ciągle nam się wydawało, że doszliśmy już do tego Granta, bo tyle było tam przepotężnych drzew.


Grant specjalnie się nie wyróżniał, ale informacja umieszczona pod drzewem była jednoznaczna – to trzecie co do wielkości drzewo na świecie i pierwsze jeżeli chodzi o średnicę pnia – 12 metrów. To daje powierzchnię 113 metrów kwadratowych, czyli niezłe mieszkanie zmieściłoby się w takim pniu. 
 


 
 
 
 
 

 


Potężnych sekwoi było więcej nie w Parku Sekwoi. Ale Grant był tylko jeden i  prezentował się okazale.
 


 Pośród sekwoi usłyszeliśmy polski język. Grupa młodych osób mówiła po polsku. Powiedzieliśmy zatem uprzejmie „dzień dobry”. Odpowiedziano nam, ale grupa nie była zainteresowana dalszą rozmową. No cóż. Nic na siłę.


A potem czekała nas długa droga do miasta Ridegrest, z którego jest już blisko do Doliny Śmierci, która była w planie następnego dnia. Wybraliśmy trasę po drogach zdecydowanie drugorzędnych, rzadko uczęszczanych. Były różne odcinki. Pierwszy był bardzo kręty i była to pusta bardzo mało uczęszczana droga. Potem jechaliśmy trochę po płaskim terenie i szybko, a najdłuższym i najciekawszym odcinkiem była przeprawa na drugą stronę gór Sierra Nevada. Zbocza zachodnie i wschodnie bardzo się różnią. Od strony zachodniej góry porośnięte były suchymi żółtymi trawami. Są tam ogromne ogrodzone pastwiska, na których od czasu do czasu widać i jakieś bydło było. Ale co to bydło jadło to trudno powiedzieć. Ta sucha trawa nie wyglądała na smaczną. Druga strona pasma była zupełnie inna, dużo zieleni, całe zbocza porośnięte lasem. Jakiś czas jechaliśmy też przez bardzo gęsty, bardzo ciemny las sekwojowy. Piękna to była przeprawa ale bardzo wolna i kręta. Niekończące się zakręty. Drugi pełnoprawny kierowca nie chciał zamienić się miejscami mówiąc, że jechałby przez te zakręty trzy dni


 
 
 
 
 
 
 

Droga doprowadziła nas do Isabela Lake - pięknego jeziora w kształcie rogalika otoczonego górami. Trochę się tutaj przeraziłem bo dochodziła już godzina 20 a drogowskaz pokazywał jeszcze 61 mil do celu, czyli blisko 100 kilometrów, a przed nami było jeszcze jedno potężne pasmo górskie. Było zupełnie już inne – szare, bez roślinności ale bardzo piękne. Na szczęście droga tym razem była szybka. Jakoś sprytnie wiła się pomiędzy górami i była stosunkowo prosta, więc setką lub trochę czasem więcej gnaliśmy i na 21 byliśmy w hotelu. 
 

I ten ostatni odcinek drogi był najpiękniejszy. Niesamowite góry, szybka jazda, pusta droga, zmierzch, kolorowe od zachodzącego słońca niebo, dziwaczne drzewa Joshua – czyli drzewiaste juki z małymi listkami i grubym pniem z licznymi konarami – wysokie na trzy cztery metry. Pięknie.


 Hotelik był ubogo wyposażony – bez Internetu, bez lodówki, bez mikrofalówki, słabiutki. Ale wybór hoteli wokół Doliny Śmierci był niewielki. Ten miał też duży plus – niską cenę.
 
 
 
 
 

I nie tylko


A tu i teraz kończy się luty. Pojechaliśmy z Martą na działkę zobaczyć co tam słychać i rozejrzeć się, czy czasem nie widać już wiosny, ale nie było jej widać. Spodziewaliśmy się trochę pierwszych ptasich watah na stawach w Sarnowie, niedaleko Łodzi, ale nie było. Stawy za to mimo ponurej pogody prezentowały się nieźle.
  
 
 

 A w domu pewne napięcie z powodu kota. Lekarz nie dał mu już żadnych szans. Powiedział, że to już po kocie. Kot nie jadł co najmniej dziesięć dni, ma uszkodzone nerki i wątrobę. My z moim psim przyjacielem Reksiem to generalnie nie lubimy kotów, ale tego zrobiło nam się trochę szkoda. Mieszka z nami już 12 lat. Więc zaczęliśmy go leczyć poprzez dotyk. Krótko po tej terapii dałem mu jeść i o dziwo kot zaczął jeść. Pierwszy raz wziął coś do pyska od wielu dni. Zaczął jeść i to dosyć jednoznacznie. Miał mieć cały organizm zatruty, miał być otumaniony i słabo odbierający otoczenie, a tymczasem jak troszkę za długo machałem mu ręką przed nosem, to z szybkością błyskawicy zdzielił mnie łapą z wysuniętymi pazurami, co nie bardzo pasowało do stanu otumanienia. Ręka troszkę boli, ale całkowite otumanienie zostało wykluczone. A co dalej. Zobaczymy. Może kocisko jeszcze trochę pociągnie. A kończąc temat kota, kilka jego zdjęć.