sobota, 11 listopada 2017

Podróż 2012, Canyonlands z góry i krótka wizyta w Arches National Park

Podróże po Stanach

Bardzo długo nie pisałem. Tak się składało. A przecież nie skończony jest opis trzeciej wyprawy i - co więcej - do opisania została cała kolejna czwarta wyprawa. A czasu na pisanie coraz mniej - za kilka dni kończę wszak 60 lat. Aż wstyd. Zawsze przy takiej okazji przypominam sobie, jak mając około 30 lat jechałem na urodziny mojego szanownego szwagra Jana, który kończył właśnie lat 50. Urodziny Jana były bardzo udane, uczestnicy bawili się świetnie. Co prawda jeden z gości złamał sobie rękę wracając, inny usiadł na chodniku i nie chciał iść dalej, ale wszyscy, łącznie ze mną będą te urodziny długo pamiętać. Myślałem wtedy - ale ten Jan jest już wiekowy, strasznie się posunął w latach, 50 lat, no, no, musi to być bardzo przykre. A tu teraz takie coś – własne 60 lat. No cóż, można się tylko pocieszać, że jak na razie moje „ja” wciąż niezmienne i stosunkowo młode. 
Ale o sprawach bieżących jak zawsze będzie na końcu. Będzie Grenlandia, będą Tatry, będzie kilka innych aktualności. Na razie kilka zdjęć wizytówek z 20 dnia naszej wyprawy.









 
Wyprawa powoli dobiegała końca. Po głównej jej atrakcji, czyli po dwóch jeepowych dniach, tempo silnie spadło. Ten dzień nie był zresztą dokładnie zaplanowany.  Plan skrystalizował się dopiero rano i to tak mniej więcej. Nocowaliśmy cały czas w tym samym hotelu w Moab – czyli w stolicy świata czerwonych kanionów. W pobliżu były parki narodowe Canyonlands, Arches, Park Stanowy Dead Horse i nieco dalej Park Narodowy Capitol Reef.  Było zatem w czym wybierać.
Pogoda tego dnia nie sprzyjała nadmiernym wysiłkom. Cały czas było praktycznie bezchmurne niebo i bardzo ciepło. W niektórych momentach temperatura  przekraczała 40 stopni w cieniu. Gdy wiał wiatr, to wydawało się, ze ktoś kieruje w naszą stronę suszarkę do włosów, albo od razu 10 suszarek. Tańcząc taniec pogody starałem się nie zaniedbać końcowej jego części.  Bardzo się starałem – jak widać, może za bardzo, bo aż taki upał to chyba nie był potrzebny. Marta napisała do nas w liście, że w Łodzi mocno w tym czasie padało. I zapewne padało tak mocno, bo spadła cała wilgoć, która planowała opaść na Amerykę, tylko mój taniec pogody nie pozwolił. Kto wie, może tak właśnie było. Ona się nie przyznaje, ale chyba wierzy, że mój taniec pogody to nie jest lipa.
Myśląc rano gdzie pojechać zaproponowałem Agnieszce wyprawę pieszą do punktu widokowego, gdzie widać jak rzeka Green River wpływa do Colorado. Minusem tej propozycji było to, że trasa w obydwie strony liczyła 18 km – na pieszo oczywiście. Dobra żona tę propozycję odrzuciła.  A pomysł był przecież dobry. Tym bardziej, że mogliśmy wówczas zobaczyć następną część Parku Canyonlands - Needles. No i widok byłby interesujący. A tak, to możemy zobaczyć połączenie rzek tylko na obrazkach ściągniętym z Internetu. W wyszukiwarce Google trzeba wpisać hasło: "green river colorado river confluence" obrazki się wówczas pojawią. 

Wracając do planowania kolejnego dnia, muszę przyznać, że tego dnia nie było już we mnie determinacji, aby zrealizować jakiś konkretny plan. Po emocjach ostatnich dwóch dni wyszła ze mnie taka „ciamciaramcia”, której było wszystko jedno. Więc poszliśmy na zupełną łatwiznę i postanowiliśmy zobaczyć Park Stanowy Dead Horse i jeszcze raz pojechać do Island in the Sky, popatrzeć z różnych punktów widokowych na kaniony i naszą jeepową drogę. Wariant dla bardzo leniwych. 
Dead Horse jest parkiem stanowym.  Na mapie zamieszczonej w poprzednim poście jest on widoczny tuż nad prawym górnym rogiem Parku Canyonlands. Dojazd jest wygodny – drogą asfaltową. Parki stanowe rządzą się swoimi prawami.  Jeżeli ma się bilet do parków narodowych to niekiedy do parku stanowego wjechać można za darmo, a nieraz trzeba osobno płacić. Dead Horse należy do tej drugiej kategorii. Nie pamiętam już ile kosztował wjazd, ale cena wydała nam się za wysoka. Dead Horse Point przypomina Island in the Sky w Parku Canyonlands. To taki płaski cypelek z pięknymi widokami na rzekę Kolorado, która płynie w dole. Teren, po którym poprowadzona jest droga jest niemal zupełnie płaski. Tak jak w wielu miejscach w Stanach góry są w dole a nie w górze. Cypelek jest  wąski, a jego ściany są prawie pionowe. W XIX wieku ten teren był wykorzystywany jako naturalna zagroda dla koni. Kowboje zapędzali tutaj stada dzikich koni. Cypelek na jego wlocie jest tak wąski, tak więc wystarczyło zagrodzić wylot w tym miejscu i konie nie mogły się stąd wydostać. Potem były one oswajane i prowadzone dalej do miasteczek, gdzie można je było sprzedać. Nazwa Dead Horse wzięła się z pewnej historii, mówiącej o tym, że jeden koń za nic nie chciał opuścić tego miejsca i w końcu padł z pragnienia, mając cały czas widok na rzekę Kolorado płynącą nieopodal. Zejść do niej po stromych skałach nie mógł, a opuścić tego miejsca nie chciał.
Widoki są tutaj bardzo interesujące, zwłaszcza na zakole utworzone przez rzekę Kolorado i na drogę Potash Road, którą można pokonać wyłącznie samochodem z napędem na cztery koła.  Nazwa drogi wzięła się stąd, że obok niej znajduje się kopalnia chlorku potasu. Poniżej zdjęcia z Parku Dead Horse.



 To widok na piękne zakole rzeki Kolorado. Widać też drogę Potash Road, którą aż się prosi, żeby nią pojechać. A wypiętrzone skały w oddali to już Island in the Sky w Parku Canyonlands.




Park ma swoje Visitor Center, skąd zaczynają się krótkie ścieżki wzdłuż krawędzi urwiska. Widoki stąd są naprawdę w pierwszym gatunku - duże urwiska, pionowe skały, eksponowane miejsca, łuki skalne. Wszystko to, ze mną na dokładkę, jest na zdjęciu poniżej. Wypadałoby stojąc w takim miejscu rozłożyć skrzydła i pofruwać nad okolicą. Tylko skrzydeł nie ma. Tzn. są ale trochę przetrącone i w dodatku pióra powypadały. Z takimi skrzydłami już się daleko nie pofrunie. 

























Droga Potash Road jest na pewno atrakcyjna. Jedzie się wzdłuż rzeki Colorado i przejeżdża się obok kopalni chlorku potasu. Jest on wydobywany poprzez rozpuszczanie w wodzie, która jest pompowana głęboko pod ziemię wprost z rzeki Kolorado. Woda z rozpuszczonym chlorkiem potasu jest następnie wypompowywana na powierzchnię i odparowywana w specjalnych basenach położonych na zboczach, które wyglądają jak tarasy pól ryżowych. Są wystawione na działanie słońca, które tutaj nie próżnuje i grzeje na potęgę. Ale tam nie byliśmy, choć szkoda. No cóż może jeszcze kiedyś, choć nie sposób przecież być wszędzie. 

Pojechaliśmy następnie do najbardziej popularnej części Parku, czyli do Island in the Sky, żeby popatrzeć z góry na przejechaną jeepem trasę, tak aby się nią ponownie nią nacieszyć. Najpierw zatrzymaliśmy się przy punktach widokowych, skąd znakomicie było widać pierwszy odcinek naszej jeepowej trasy czyli Shafer Trail Road.
Deoga ta powstała w 1914 roku. Zbudowali ją dwaj ranczerzy, którzy tutaj sobie żyli i którzy wypasali tutaj bydło. Latem bydło pasło się na górze, a zimą na dole, bliżej rzeki. Tak to sobie wymyślili, a żeby to zrealizować zbudowali tę drogę. W latach 50-tych ubiegłego wieku natrafiono w tym świecie kanionów na złoża uranu, który był bardzo wtedy potrzebny do budowy bomb atomowych. Rozpoczął się uranowy boom. Wydobycie było na dole, a wywieźć urobek trzeba było na górę. Shafer Trail Road została wzmocniona, poszerzona nieco i rozpoczęło się jej intensywne przemysłowe wykorzystanie. Potem uran się skończył, a droga pozostała. Była wielokrotnie wykorzystywana w produkcji filmowej i służy jako niewątpliwa atrakcja turystyczna. Wygląda tak niesamowicie, że i nas dwa lata wcześniej mocno rozkojarzyła. Pojawiło się natychmiast marzenie, żeby kiedyś tu jeszcze przyjechać i pokonać ją pięknym samochodem terenowym. I udało się. Długość tego odcinka wynosi 19 mil. W klasyfikacji punktowej, w kategorii atrakcyjność widokowa, Shafer Trail Road została wyceniona na 10 punktów (maksymalna ocena), a w kategorii stopnień trudności zaledwie na trzy punkty. I tutaj dodam od razu podobną informację o White Rim Road. Jej długość to 66 mil, atrakcyjność widokowa wyceniona na 9, a stopień trudności na 4 zaledwie. Czyli w świecie kierowców terenowych nie mamy szczególnych powodów do dumy. Tylko 4 punkty. Mało. Co innego byłoby, gdybyśmy pojechali na Elephant Trail. Tam skala trudności wynosi już 7, a droga też jest dostępna dla wszystkich chętnych. No, ale nam czwóreczka w zupełności wystarczy i jeśli jeszcze kiedyś wybierzemy się pojeździć jeepem to poza cztery punkty wychylać się nie będziemy a i 3 nas w zupełności zadowoli. 












 Tak jak samochód na zdjęciu poniżej, zatrzymaliśmy się w tym miejscu i my. 

 A wcześniej jechaliśmy po wyrąbanej na górze urwiska półce skalnej.


























Podjechaliśmy potem do Visitor Center popatrzeć trochę na przyrodnicze wystawy. Tutaj właśnie dowiedzieliśmy się o szczurach kangurzych, których przedstawiciel odwiedził nas na biwaku i tutaj przeczytaliśmy, że on na pewno nie przyszedł się napić, bo to abstynent jest i nie pije. Przed wejściem do budynku odbywał się wykład strażnika parku dla turystów. Nie dołączyliśmy do słuchaczy, ale jak zawsze ta formy popularyzacji przyrody bardzo nam się podobała.

Kolejnym punktem który odwiedziliśmy był Grand View Point Overlook. Punkt ten jest na końcu asfaltowej drogi biegnącej na płaskowyżu pomiędzy kanionem rzeki Kolorado i kanionem rzeki Zielonej.



           Od punktu widokowego, brzegiem urwiska, poprowadzona jest ścieżka, o długości około 1,5 km z pięknymi widokami najpierw na jedną stronę, a potem też na drugą. Cały czas widać drogę, która jechaliśmy poprzedniego dnia. Fajnie było na nią spojrzeć z góry. Agnieszka już nie mówiła, że w „w dupie ma tą jeepową wyprawę”. Teraz była z siebie dumna.

               Na końcu cypelka było wypiętrzenie, na które można było się wdrapać, a potem było już urwisko, wielka przerwa i zakończenie cypelka w postaci samotnej, płaskiej, skalnej wyspy. Na wypiętrzenie ja się wdrapałem, a Agnieszka w tym czasie cieszyła się nicnierobieniem i widokami. Upał był przeogromny. Niebo błękitne. Niby nic dziwnego, wszak końcówkę tańca pogody tańczyłem z wyjątkowym zaangażowaniem. Można było już w tym miejscu sobie pogratulować, że pogoda nie popsuła nam wyprawy. Ten jeden dzień w Grand Teton można przecież pogodzie wybaczyć. 
          Wypatrywaliśmy cały czas drogi, która jechaliśmy i naszego miejsca biwakowego. Przy pomocy lornetki udało nam się to zrobić. Ale jak przeglądam zdjęcia to już trudno mi to miejsce zlokalizować. Zresztą czy to takie ważne. Z góry zresztą wszystko wyglądało płasko.  

























 Kolejnym punktem programu była krótka wycieczka do łuku skalnego Mesa Arch.  Miejsce to jest wskazywane jako najpiękniejsze w całym parku Canyonlands. Najpiękniejsze zdjęcia wychodzą tutaj o świcie, kiedy słońce oświetla łuk od dołu.  Pod łukiem stanąć nie można, bo wcześniej zaczyna się urwisko  W oddali widać wspaniały łuk praczki, obok którego jechaliśmy poprzedniego dnia, a przed łukiem praczki stoi samotna skała przypominająca potężną, postać wpatrzoną  w świat kanionów. W dalekim tle widać Góry Skaliste. Widok rzeczywiście zasługuje na miano najpiękniejszego w całym parku.  










               Do łuku z parkingu trzeba było kawałek dojść, ale to był krótki spacer. Dwa lata wcześniej intensywnie kwitły tutaj kaktusy. Teraz kaktusy też rzecz jasna były, ale już przekwitły.
       Piękne zdjęcia łuku o wschodzie słońca można zobaczyć na przykład na stronie    http://youshouldgotoo.com/mesa-arch-canyonlands-national-park-utah/  

Nasze zdjęcia tak ładnie nie wyszły. Nie włożyłem w nie dostatecznie dużo serca. Najwyraźniej upał nie sprzyjał koncentracji. Ale dowód na to, ze tutaj byliśmy jest. I to był już ostatni punkt naszej wycieczki w Parku Canyonlands. Pożegnaliśmy park mając potężny dyskomfort, ze cała nasza wyprawa się kończy. 

 Postanowiłem, ze podjedziemy jeszcze do Parku Arches. To przecież po sąsiedzku. Następnego dnia mieliśmy dosyć wcześnie ruszyć na wędrówkę ze strażnikiem parku po labiryntach skalnych i musieliśmy jeszcze odebrać bilet.  Żeby następnego dnia spokojnie zjeść śniadanie, lepiej było odebrać bilet już teraz. Visitor Center jest zaraz na początku drogi wjazdowej do parku. A poniżej mapa parku Arches pobrana za strony parku www.nps.gov/arch


       Bilet mieliśmy zarezerwowany i oczywiście na nas czekał. Strażnik w Visitor Center pokazał nam zdjęcia z trasy, powiedział, że wycieczka nie jest prosta, że trzeba pokonywać przeszkody, wspinać się, że trzeba wziąć ze sobą dużo wody, że jest tam bardzo gorąco, a wycieczka trwa całe trzy godziny. Oczywiście nas nie zniechęcił, choć oczywiście troszkę się obawiałem, czy Agnieszka się znowu nie popsuje jak w Monument Valley. W tym przypadku byłby większy kłopot, bo bez przewodnika z labiryntu sami byśmy pewnie nie wyszli.  Założyłem, że pewnie tempo będzie dostosowane do możliwości każdego turysty. Martwiła nas trochę coraz wyższa temperatura. Przed Visitor Center upał panował po prostu straszny.  To było na pewno ponad 40 stopni w cieniu.
Po odebraniu biletu postanowiliśmy się jeszcze trochę przejechać po Parku.  Droga asfaltowa, zaznaczona na mapie na czerwono, ma około 30 km długości i kilka bocznych odnóg. My dojechaliśmy do Windows Section, która trzy lata wcześniej widzieliśmy tylko z bardzo daleka. Po drodze zatrzymywaliśmy się co chwila i podziwialiśmy to niezwykłe miejsce. Nakręcono tutaj wiele filmów w tym początek któregoś filmu z Indiana Jonesem. 




               Po trzech latach, mimo zachowanych zdjęć, mimo napisanego po tamtym wyjeździe „przewodnika”, wiele rzeczy uleciało z pamięci. Park Arches, który i wtedy zwiedzaliśmy, odkrywaliśmy teraz w pewnym sensie na nowo. Podobnie jak Park Zion, i ten park okazał się piękniejszy niż go zapamiętaliśmy. Niezwykłe formy skalne i niezwykłe barwy. Do tego błękitne niebo i piękna widoczność. Zachwyciliśmy się po raz kolejny. Ten Park jest bardzo blisko Parku Canyonlands, ale jest jednak inny.  Większe zróżnicowanie form skalnych, więcej barw, bardziej urozmaicone widoki.
               Tego dnia nie planowaliśmy tutaj żadnych wycieczek. Agnieszka w tym upale nie miała za dużo energii, a i mnie chciało się mniej niż zazwyczaj. Postanowiliśmy przejechać tylko część trasy, zobaczyć wstępnie jak wyglądają łuki skalne w Windows Section i wrócić. Poniżej zdjęcia z pierwszego odcinka drogi.










Bardzo charakterystycznym miejscem w Parku Arches jest balansująca skała. Potężny głaz utrzymujący się na znacznie węższej od niego skalnej podporze. Kiedyś pewnie z tej podpory spadnie i zrobi to w dodatku z wielkim hukiem, ale na razie tkwi i budzi zainteresowanie turystów. Agnieszka podziwiała głaz siedząc w chłodnym klimatyzowanym chevrolecie, a ja powędrowałem przyjrzeć mu się z bliska. Wspaniały. Wysokość całości to 39 metrów, a sam głaz ma prawie 17 metrów, czyli jest wyższy od pięciopiętrowego bloku. 







         Jakaś młoda amerykanka zrobiła mi nawet zdjęcie na tle głazu (tak sama z siebie – nieproszona), ale zupełnie jej to zdjęcie nie wyszło. Nie jestem na nim dostatecznie piękny, więc go nie zamieszczam.

               Następnie podjechaliśmy do części nazwanej Windows Section. Były tu liczne łuki, okna skalne i różne dziwaczne formy.  Miejsce warte odwiedzenia. Postanowiliśmy, że wrócimy tu następnego dnia na dłużej.













 Potem już tylko raz wysiedliśmy z samochodu w miejscu oznaczonym jako Garden of Eden i wróciliśmy do hotelu martwić się. Powód do zmartwienia był, bo miał to być już nasz przedostatni nocleg w Ameryce (w 2012 roku rzecz jasna, bo mieliśmy nadzieję, że jeszcze na tym kontynencie się kiedyś ponownie znajdziemy).

I nie tylko


Minęły już trzy miesiące od ostatniego wpisu. Zgodnie z przyjętym założeniem w tym blogu oprócz opisów podróży amerykańskich ma być opisywana współczesność. Ciężko będzie te trzy miesiące nadgonić, ale spróbujmy. Najpierw o tym co działo się w naszym kraju:

Dominowała paskudna pogoda, ciągły brak słońca, deszczowo i wietrznie, duże straty związane z huraganami które nawiedziły Polskę.

Premierem jest w dalszym ciągu Beata Szydło, o której wciąż słychać było, że odejdzie i zostanie zastąpiona Kaczyńskim. Obecnie wszystko wskazuje na to, że Szydło pozostanie na stanowisku, choć rzecz jasna głównym „rządzicielem” pozostanie Kaczyński.

Nasz Prezydent zaczął brykać, denerwować głównego „rządziciela” i jego towarzyszy, zważniał, wydaje się, że czas kiedy spełniał wszystkie polecenia definitywnie się skończył. Niektórzy zwolennicy  „dobrej zmiany” są  zdezorientowani.  Stało się to przy okazji prób reformy sądownictwa, o której wszyscy mówią, że jest niezbędna, choć każdy ośrodek mówiąc o niezbędności myśli o czymś zupełnie innym.

PiS zachowuje ogromną przewagę w sondażach, a opozycja raczej się ciągle stacza, choć ma wierną armię zwolenników. Opozycja niekiedy się „konsoliduje”, a niekiedy „zachowuje odrębność”, czyli kłóci ze sobą. Jednego dnia dla opozycji 500+ jest złem najwyższym a następnego „ten program należy rozszerzyć na każde dziecko”.  Głównym polem działania opozycji jest krytyka obozu rządzącego, choć praca organiczna też trwa, bowiem może dojść do rekonstrukcji gabinetu cieni.

Unia Europejska niezmiennie krytykuje Polskę i Frans Timmermans zagrzewa wciąż do walki wspierany przez polskich opozycyjnych polityków, czyli nic w tym zakresie się nie zmieniło. Mnie osobiście najbardziej i dziwi i śmieszy jednocześnie  zarzut mówiący o braku wolności słowa w Polsce, czyli należy przyjąć, że w Newsweeku, Onecie, TVN-ie, Polsacie, Polityce, Gazecie Wyborczej, TOKFM-ie, pracują dziennikarze pisowskiego reżimu, a każdy artykuł i audycja przechodzi dodatkowo przez ostre sito cenzury.

Gospodarka ma się chyba dobrze, bo potwierdzają to ośrodki spoza naszego kraju, w tym z UE. Piszę „chyba”, bowiem w wielu branżach i w wielu firmach tego absolutnie nie widać.

A jak jest w kraju – to najlepiej stwierdzić oglądając „Fakty” TVN i TVN24 oraz dla równowagi „Wiadomości” w TVP1 i TVP INFO. Dojdziemy do wniosku, że istnieją jednak światy równoległe opisywane w literaturze fantastycznej. Wiele osób tego unika woląc żyć w świecie własnych ukształtowanych poglądów nie zakłócanych przez fakty do tych poglądów zupełnie niepasujących. Po co się denerwować.

Jedno jest pewne – to rosnąca potęga i rosnąca głupota coraz liczniejszych urzędów, krępujących swobodę gospodarczą i tłumiących przez to rozwój.  To jak rak – rozrasta się i niszczy. Z drugiej strony bierze się to również z ogromnej skłonności niektórych naszych rodaków do oszukiwania państwa. Ale lekarstwo często jest gorsze niż choroba. Z oszustwami podatkowymi można było walczyć w sposób mniej dotkliwy dla przedsiębiorstw działających uczciwie.  

----------
A teraz pora na ciekawszą część tego co współcześnie się działo. Zilustruję zdjęciami cztery wydarzenia. Po pierwsze 100 urodziny mojej cioci Marty, wyprawa jachtowa Marty (nie cioci rzecz jasna) na Grenlandię, kolejny Light Move Festival w Łodzi i mój wypad w Tatry. Poza tym nic szczególnego się nie wydarzyło. Choć o tym i owym można by wspomnieć tylko jeszcze na to za wcześnie.

Zacznijmy zatem od cioci Marty. Skończyła całe 100 lat. Przed urodzinami pochorowała się mocno, lekarz nawet się obawiał czy z tego wyjdzie, ale ciocia kolejny raz się nie dała. Na urodzinach pojawiło się mnóstwo gości, ciocia spędziła z nimi całe przyjęcie, śpiewała i piła wódkę😊 To znaczy upiła troszkę z kieliszka rzecz jasna. Umysł sprawny w 100 procentach. A po urodzinach czuje się znacznie lepiej. Na zdjęciu ciocia z listem gratulacyjnym od Pani Premier. Akurat odwiedziliśmy ją, jak nabierała sił przed urodzinami, dlatego zdjęcie w łóżku.


A teraz o drugiej Marcie. Wbrew dobrym radom rodziców, podkreślających, że to niebezpieczne, że góry lodowe, że Titanic, poleciała w sierpniu na Islandię, a stamtąd po krótkim zwiedzaniu tej sporej wyspy, popłynęła jako członek załogi jachtu na Grenlandię. Wyprawa się udała, zdjęcia wyszły piękne, sztormów nie było, więc wszystko skończyło się szczęśliwie. Zamieszczam zdjęcia, bo niewątpliwie ciekawe. Wbrew pozorom w środku lata w Grenlandii nie jest bardzo zimno, da się tam żyć normalnie, a nieliczni tubylcy mieszkają tam na stałe.  Ale co można robić w takim miejscu zimą to duża ciekawostka. Na początek zdjęcie Marty w stroju pasującym do słowa „Grenlandia” i w stroju zupełnie nienormalnym. Kąpać się morzu Grenlandzkim – no, no, niezły wyczyn. 







A teraz będzie już tylko mieszanka zdjęć głównie z Grenlandii, aczkolwiek i Islandia się pośród nich trafi. Mnie najbardziej urzekły góry lodowe i sympatyczny polarny Pan Miś, który poczuł z daleka zapach przyrządzanej na jachcie potrawy z woła piżmowego i postanowił wziąć udział w posiłku.  Ostatecznie jednak zrezygnował. A góry lodowe po prostu fantastyczne, zwłaszcza z księżycem w tle i małych pontonem z częścią załogi.













































 W ostatnim czasie Marta ucząc się bardzo niewiele odnowiła uprawnienia doradcy do spraw bezpieczeństwa przy przewozie towarów niebezpiecznych z bardzo dobrym zresztą wynikiem. Jak ona to zrobiła - nie wiem. Zdolne dziecko. Stanowić będzie zatem dalej moją rezerwę kadrową, no i będzie mogła bezpieczniej przewozić dwa koty, które nam co jakiś czas podrzuca. Bo wszak kot w transporcie stanowi niewątpliwie materiał niebezpieczny.
A teraz kilka zdjęć z corocznej imprezy łódzkiej „Light Move Festival”. To bardzo atrakcyjne, udane wydarzenie, na które przychodzą tłumy łodzian i na które przyjeżdża wielu turystów z Polski i nie tylko. Jakby tak jeszcze Łódź otrzymała organizację wystawy EXPO, to może by się w końcu mocniej odbiła w górę. Na razie nie jest to jeszcze ani perełka, ani brylant pośród polskich miast. Niestety. A nawet są osoby, i to bardzo sympatyczne osoby, które w Łodzi bywały i które jej nie polubiły. Troszkę nieładnie, bo Łódź się stara. Za moment na przykład nastąpi pełne otwarcie kompleksu EC-1, gdzie już od dłuższego czasu pracuje najnowocześniejsze Planetarium w Europie, i najprawdopodobniej EC-1 stanie się silną konkurencją dla Centrum Nauki Kopernik. A przyjezdni będą mogli wysiąść z pociągu na najpiękniejszym dworcu kolejowym w Polsce Łódź Fabryczna. Troszkę wolno, ale jednak Łódź się zmienia na korzyść. Więc teraz zdjęcia.



















A na koniec moja trzydniowa wycieczka w Tatry. Takie miłe urozmaicenie, które należy odnotować. Plany nie zostały jednak zrealizowane, choć były takie piękne. Miałem przejść z Kasprowego Wierchu przez Świnicę, Zawrat, aż do Koziej Przełęczy, ale plan trzeba było zmienić. Na grani wiał tak silny wiatr, że trudno było iść. On po prostu przewracał. Rodzice mniejszych dzieci musieli trzymać swoje pociechy bardzo mocno, bo inaczej dzieci by odfrunęły. I nie ma w tym dużej przesady. Więc kierując się rozsądkiem musiałem plan zmienić i ze Świnickiej Przełęczy zszedłem w dół, zresztą nie tylko ja. Młodzi ludzie też w większości nie ryzykowali. Ja nawet zacząłem podchodzić na Świnicę. Byłem obserwowany z nadzieją przez innych, którzy liczyli na to że dam radę, a wtedy oni uznają, że jeśli ten nie najmłodszy już człowiek nie zawrócił, to i my damy radę. Ale ten nie najmłodszy już turysta uznał, że nie da jednak w tych warunkach rady i zawrócił. Żeby troszkę sprawę skomplikować przeszedłem jeszcze przez Przełęcz Krab do Czarnego Stawu Gąsiennicowego. Też pięknie. A następnego dnia była już trasa prostsza czyli Dolina Białego, Dolina Strążyska i Sarnia Skała.  Szkoda, że tylko tyle, dobre, że choć tyle, szkoda że sił do chodzenia po górach odnotowuję u siebie znacznie mniej niż kiedyś. A na koniec kilka tatrzańskich zdjęć.

















































I na dzisiaj to chyba tyle, choć może jeszcze na koniec pamiątka z Zakopanego, czyli obraz malowany na szkle w tradycyjnym podhalańskim stylu. Piękny. Wykonała go Pani Jolanta Pęksa, bardzo interesująca artystka i kobieta, która mieszka sobie w otoczeniu swoich wspaniałych obrazów w pięknym drewnianym domu.