sobota, 26 grudnia 2015

Podróż 2012, dzień 4, Nowy Jork, New York, a w "i nie tylko" święta i znowu trochę polityki

Podróże po Stanach

        Już drugi dzień pod rząd - zgodnie z prognozami - w Nowym Jorku miało padać. Tym razem deszcze i burze miały być prawie na pewno. Więc powinniśmy wziąć parasole. Ale parasole oznaczały konieczność wzięcia dużych plecaków, a duże plecaki to problem przy wchodzeniu do Metropolitan Muzeum of Art. Więc licząc na swój taniec pogody odtańczony przed wyjazdem, parasoli nie wzięliśmy.  I żadnego deszczu ani burzy oczywiście nie było. Na początek zdjęcie dnia.



         Metropolitan Muzeum of Art to jedno z największych, najbardziej znanych muzeów na świecie. Założone w 1870 roku zgromadziło setki tysięcy eksponatów. Jest tak duże, że zobaczenie wszystkiego w jeden dzień nie jest rzeczą możliwą i trzeba wystawy wybierać. My łaziliśmy po salach wystawowych od 9:30 do 14:00. Dłużej byłoby już raczej ciężko. Zobaczyliśmy dużo ale oczywiście nie wszystko. Muzeum położone jest tuż przy Central Parku, a dokładniej mówiąc wcina się w Central Park. Wejście jest od strony Piątej Alei. W tym miejscu Manhattan nie wygląda już tak nowocześnie i monumentalnie jak po południowej stronie Central Parku. Tutaj zabudowa jest wysoka, ale bez przesady, a nowoczesność wieżowców zdecydowanie już nie najwyższych lotów. Ale jest tutaj porządnie, czysto i ładnie.

 Trudno zrobić zdjęcie ulicy na Manhattanie, żeby nie znalazła się na nim taksówka. Łatwo je rozpoznać, bo są pomalowane na żółto. To co nieraz widzi się na amerykańskich filmach, że ktoś podchodzi do ulicy, krzyczy taxi i natychmiast zatrzymuje się przy nim taksówka jest wiernym odbiciem rzeczywistości. Tam tak rzeczywiście jest. Taksówki krążą po mieście cały czas. I wystarczy wyciągnąć rękę, żeby jakaś taksówka się zatrzymała. My nie korzystaliśmy, ale widzieliśmy takie scenki wielokrotnie.


           Muzeum Metropolitan of Art. jest po jednej stronie Central Parku, a po jego drugiej stronie, prawie naprzeciwko jest Muzeum Historii Naturalnej, gdzie byliśmy pierwszego dnia. Po tamtej stronie zabudowa jest trochę inna, ale też nie tak monumentalna jak na Dolnym, czy Górnym Manhattanie.

                Do muzeum przyjechaliśmy rzecz jasna metrem, ale musieliśmy się przesiadać. Linia która miała przystanek przy naszym hotelu, nie mogła dojeżdżać wszak wszędzie. To była linia R – jeszcze pamiętam. Metro ma linie zwykłe i ekspresowe. Kosztują tak samo, ale linie ekspresowe mają mniej przystanków.  Linia R była linią zwykłą i zatrzymywała si ę na każdym przystanku.  Nieraz linie zwykłe i ekspresowe  poruszają się po sąsiednich torowiskach. Nieraz warto pojechać jeden przystanek do tyłu, żeby się przesiąść do linii ekspresowej i pojechać do przodu już znacznie szybciej.
                Zwiedzając Nowy Jork korzystaliśmy z tak zwanego „City Passa”. To zestaw pięciu wejściówek, do najbardziej popularnych miejsc w Nowym Jorku.  Kupić to można w Internecie płacąc kartą płatniczą, co też i zrobiliśmy, będąc jeszcze w Łodzi. Z potwierdzonym dowodem zakupu wędruje się do jednej z atrakcji i tam otrzymuje się książeczkę z wejściówkami do wszystkich miejsc.  A są to: Muzeum Historii Naturalnej, Muzeum Metropolitan of Art, Empire State Building, przejażdżka stateczkiem turystycznym na wyspę ze Statuą Wolności, albo -  jako alternatywa – przejażdżka stateczkiem wokół Manhattanu, taras widokowy w Rockefeller Center, albo – jako alternatywa – muzeum sztuki nowoczesnej. Kupując City Passa zaoszczędza się trochę pieniążka, więc mając te atrakcje w planie, warto taką opcję wybrać. 
                Z ceną biletu do Muzeum Metropolitan jest dosyć specyficzna sytuacja.  Istnieje tutaj coś takiego jak cena sugerowana.  Bilet normalny kosztuje 25 $, ale jak ktoś ma tylko 1 $ to to i za dolara wejdzie. To takie otwarcie na widza głodnego kontaktu ze sztuką, ale bez nadmiaru gotówki.

                Muzeum, jak już wspomniałem, jest ogromne. Przy wejściu do muzeum otrzymuje się plan, tak żeby się nie pogubić.
 Muzeum powstało w roku 1870 jako wspólne przedsięwzięcie artystów i ludzi bogatych.  Chcieli dogonić Europę, gdzie muzea już były. I trzeba powiedzieć, że ten pościg się udał. Muzeum dzięki licznym darowiznom wciąż się rozrastało i skutecznie konkurowało z muzeami europejskimi.  Zbiory są niezwykle bogate. To 10.000 lat cywilizacji człowieka – zbiory pochodzą z wszystkich kontynentów. To sztuka cywilizacji dawnych – starożytnego Egiptu, Chin, Babilonu, Rzymu i Grecji, sztuka ludów prymitywnych (bez urazy), zamieszkujących Afrykę, Oceanię i obydwa kontynenty amerykańskie i sztuka nowożytna – od średniowiecza do czasów współczesnych. Zbiory obejmują malarstwo, rzeźbę, meble, budownictwo, przedmioty użytkowe, biżuterię, fotografię, rysunek. Niektóre przewodniki sugerują, że na zwiedzanie trzeba przeznaczyć najlepiej od dwóch do trzech pełnych dni. Trochę przesada. Znudziłoby się. Nasze pół dnia to trochę za mało, ale tylko trochę. Wiele wystaw świadomie ominęliśmy. Jeśli czuliśmy niedosyt, to nie był to jakiś ogromny niedosyt.
                Najpierw zwiedziliśmy część egipską. W odróżnieniu od Egiptu zwiedzanie odbywa się w miłej kulturalnej atmosferze I MOŻNA ROBIĆ ZDJĘCIA czego tylko się chce. Jedyny warunek - bez lampy błyskowej. Zbiory egipskie są potężne. Zajmują 38 sal. 






 Piękna wystawa, piękne eksponaty, bardzo nam się tam podobało. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć.

















Zdjęcie powyżej zrobione zostało w największej sali, gdzie znajduje się pochodząca z XV wieku przed naszą erą, egipska świątynia. Ale nam osobiście bardziej podobały się mniejsze rzeczy – figurki, obrazy, ceramika, płaskorzeźby, malowidła na papirusie itp. 











 Potem przeszliśmy do części, gdzie zgromadzone były eksponaty średniowieczne, ale tam prawie nie było obrazów, co nas niemile zaskoczyło, bo obrazy z tego okresu bardzo nam się zawsze podobały. Były rzeźby i architektura, na przykład fragmenty średniowiecznych kościołów.






Świadomie ominęliśmy zwiedzanie amerykańskiego domu z różnych epok, gdzie prezentowana była sztuka amerykańska – głównie dekoracyjna. Przelecieliśmy sale z rzeźbą i sztuką dekoracyjną europejską. Zdecydowaliśmy też, że nie będziemy zwiedzać sal, gdzie prezentowana była sztuka starożytnego Rzymu i Grecji. To już widzieliśmy w innych miejscach.  


Zamiast tego pomaszerowaliśmy i spędziliśmy dużo czasu w salach, gdzie prezentowana była sztuka ludów Afryki,  Oceanii i obydwu Ameryk. Tam było co oglądać. Zupełnie zwariowane rzeźby, maski, 






Skąd się coś takiego wzięło. Czy ta figurka poniżej to zachowane wspomnienia z wizyty kosmitów. Kto wie. 






 I jeszcze jeden zestaw straszydełek. Dziwne, prymitywne i bardzo ładne. Niesamowite rzeczy. Fantastyczny dział.











Trzy ostatnie z powyższych zdjęć zrobione już były w sali gdzie prezentowane była sztuka Meksyku. A kolejnymi salami, które przeszliśmy średnio szybko były sale z malarstwem współczesnym. Były tam rzeczy, które nam się podobały ale i takie, które wydały się zupełnie bez wartości. Na przykład obraz w postaci skośnego czworokąta o płaszczyźnie zamalowanej równo kolorem niebieskim. Ale były tam oczywiście też obrazy posiadające coś ciekawego w sobie. Sporo było Picassa i fantastyczny obraz Salvadora Dali. 



Nie zamierzam dociekać co on przedstawia. Po prostu mi się podoba. 



Poniżej obrazy Picassa








W innych częściach muzeum było jeszcze sal z malarstwem całe mnóstwo. Tak na oko z 80. Znaleźliśmy też szczęśliwie malarstwo średniowieczne, które jakoś zawsze nam się podoba najbardziej. Ale obrazów znanych artystów było zatrzęsienie. Różne Rubensy, Rembrandty, impresjoniści francuscy, holenderscy  w całej masie, wszystko to sobie tak po prostu wisiało w ramach na poziomie oczu. W ramach właśnie, ale bez szyby, bez żadnej osłony. Można było wyciągnąć z kieszeni flamaster i coś domalować na obrazach wartych setki tysięcy dolarów. Aż nas trochę to zaufanie do zwiedzających zdziwiło. Poniżej kilka sfotografowanych przeze mnie obrazów.













 Słowo o impresjonistach. Te obrazy wiadomo są ładne. Ale wykaże się tu skrajnym prymitywizmem. One lepiej wyglądają na zdjęciach niż w naturze. Zrobiłem dużo zdjęć i efekt był zawsze taki sam. Zdjęcie lepiej mi się podobało niż oryginał. Ciekawe.

                Bardzo interesująca była wystawa eksponatów pochodzących ze środkowej Azji, Arabii, obecnego Iranu. Eksponaty  pochodzące np. z 3000 roku przed naszą erą. Ciekawe rzeźby z Babilonu. I można było na własne oczy zobaczyć, że osoby tam przedstawione mają na rękach coś co wypisz wymaluj wygląda na zegarek. Bardzo to jest duża historyczna zagadka. 











I jeszcze zdjęcia z wystawy obrazów średniowiecznych.
















Było w muzeum dużo wycieczek szkolnych i to dzieci takich stosunkowo małych, które przeważnie są rozbrykane i mają dużo do powiedzenia. Taka grupka siadała sobie na podłodze, a nauczyciel lub nauczycielka rozmawiali z nimi o tym co widzą. Przy jednym obrazie potrafili siedzieć wiele minut. Te dzieci były nadzwyczaj grzeczne, żadnego rozbrykania, pełne skupienie i spokój, żadnego pokrzykiwania, popiskiwania, popychania. Jak nie dzieci. Bardzo dziwna sprawa. 





 Metropolitan Muzeum stoi sobie przy Central Parku, więc na moment tam wstąpiliśmy, żeby trochę odpocząć i zjeść kanapkę. Usiedliśmy przy największym stawie w Central Parku, ale ten, w odróżnieniu od pierwszego stawu, tego z czaplą, który oglądaliśmy pierwszego dnia, podobał nam się zdecydowanie mniej. Nie zrobiłem mu nawet zdjęcia.

 Potem było metro i następny punkt wycieczki, czyli kolejka linowa na Roosevelt Island – wysepkę położoną na East River. Ale tutaj spotkał nas drobny zawód. Opis w przewodniku był tak entuzjastyczny, że spodziewaliśmy się atrakcyjniejszych nieco widoków.  





 Wysepka leży pomiędzy Queens, a Manhattanem. Kiedyś cieszyła się złą sławą. Był tam szpital zakaźny, który szczególnie mocno był wykorzystywany w czasie epidemii, a potem zamiast szpitala zakaźnego był szpital dla osób obłąkanych. Teraz jest ładne nabrzeże gdzie można sobie pospacerować i popatrzeć jak ładnie z tej strony wygląda Manhattan. Mieszkają też tutaj zwykli ludzie, dla których kolejka linowa jest najlepszym  środkiem komunikacji z Manhattanem. Kolejka biegnie wzdłuż okazałego mostu, ale z tego mostu zjazdu na wyspę nie ma. Można dojechać na nią samochodem, ale od strony Queens. Z tych powodów w kolejce podróżują głównie mieszkańcy wyspy, a nie turyści. My byliśmy chyba wyjątkiem. Widok na Manhattan jest stąd bardzo ładny, a dodatkowo widać siedzibę ONZ. Chcieliśmy rzucić sobie na nią okiem, no to i rzuciliśmy.


 Budynek ONZ jest po lewej stronie.





Potem był kolejny punkt programu. Największy dom towarowy w Stanach Macy’s. Dojechaliśmy tam oczywiście metrem. Ten dom towarowy ma osiem pięter i zajmuje cały kwartał ulic. Ale czy to ze zmęczenia, czy z zagubienia z powodu ilości towarów, nawet Agnieszka nie czuła się w tym miejscu dobrze i długo tam nie byliśmy. Zatrzęsienie wszystkiego. Dział torebek ciągnął się i ciągnął. Buty zajmowały całe piętro i pół drugiego. Ale ceny ubrań, poza drobnymi wyjątkami, zdecydowanie wyższe niż u nas. Koszulka polo na przykład 150 $, choć i za 20 $ też były. Niektóre ceny były atrakcyjne. Na przykład garnitur można było kupić za 350 $, więc była to cena zbliżona do cen w naszych sklepach. Ponieważ garniturów raczej nie używam, więc nie kupiłem.

I pozostał nam ostatni punkt programu -  „Top of the rock” - taras widokowy w Centrum Rockefellera. Trochę jest tutaj niżej niż w Empire State Building, ale widok na Central Park  jest lepszy i miejsce jest mniej zatłoczone. Lepiej się stąd patrzy z góry na Nowy Jork. Ale zanim tam dojechaliśmy mieliśmy ciekawą przygodę. Zdecydowaliśmy się wsiąść do metra trochę za późno i ja wsiadłem, a Agnieszka została na peronie.  Zdążyłem jej tylko pokazać, że dwa przystanki, wystawiając dwa palce w kształcie litery V. Ale mogła to różnie zrozumieć – jako znak zwycięstwa, że się jej pozbyłem.  Krótko mówiąc zgubiliśmy się w centrum Nowego Jorku. Oczywiście każde z nas by do hotelu wróciło bez problemu, ale sytuacja była niekomfortowa, bo w metrze nie ma sygnału. Cierpliwie czekałem. Przejechać te dwa przystanki można było czterema liniami metra. Sądziłem, że Agnieszka wsiądzie w pierwszą lepszą linię. Ale przyjechało jedno metro – nie ma jej, drugie – nie ma. Aha – pomyślałem -  czeka na ten sam numer metra, do którego ja wsiadłem. Ale przyjechał ten właśnie numer i też jej nie było i tutaj trochę się zaniepokoiłem. Ale na szczęście się znalazła. Jednak przyjechała, tylko przez jakiś czas nie rzucała się w oczy. Poniżej zdjęcia z „Top of the Rock”. 










 Na ostatnim zdjęciu  widać doskonale Empire State Building, a daleko, na samym końcu tego morza wieżowców  jest Dolny Manhattan.
  

 „Top of the Rock” był już ostatnim punktem programu. Potem już tylko metro, zakupy i hotel. A na koniec dwa zdjęcia na znanym z filmów placyku przy Rockefeller Center




I nie tylko

Mamy zatem już Święta Bożego Narodzenia. Była już Wigilia, były prezenty, były życzenia. Jak zawsze jest choinka, którą tradycyjnie kupujemy z Martą, a Agnieszka wiesza pierwszą najstarszą bombkę. Od kiedy pamiętam, ta bombka na choince wisiała - jeszcze w domu rodziców. Nie wygląda już dobrze ale jest.

Może ma pięćdziesiąt lat, może nawet więcej. W domu rodziców wigilie były gwarne i liczne. Zbierał się niezły tłum - 18 osób, w tym 8 stanowiło najmłodsze pokolenie. Dopóki mama żyła, wigilia zawsze była u nich w domu. Na ostatniej mama popłakiwała czując, że to zapewne jej ostatnia wigilia. Były dzieci, więc zawsze był Mikołaj, który z wielkiego wora wyciągał i rozdawał prezenty. Miłe wspomnienia. I jakże już odległe. Od ostatniej takiej wigilii minęło już 26 lat.



      A tegoroczna wigilia była sympatyczna i miła, z pięknymi prezentami, ale inna niż poprzednie z powodu pustego miejsca przy stole.


      No cóż, taka kolej rzeczy, trzeba się z tym pogodzić i mieć nadzieję, że w świecie, w którym jest teraz jest mu dobrze.
      Cieszy nas bardzo, że mamy już chyba na stałe dwóch nowych domowników, którzy na szczęście zarzucili myśl o ucieczce do siebie.  Chyba im w końcu przeszło. Nam jest dobrze z nimi, a im – mamy taką nadzieję – jest dobrze z nami. 



Kot nalewki nie próbował, ale pani kota po raz pierwszy w życiu spróbowała. I nawet jej smakowała. 


A dalej kilka jeszcze zdjęć choinki, i innych wigilijnych momentów.  










Grudzień jest wyjątkowo ciepły. Dzisiaj rano jest już 9 stopni ciepła. W południe temperatura jest jeszcze wyższa. Trawa nie tylko się zieleni, ale nawet rośnie. Jak tak dalej pójdzie trzeba będzie kosić w styczniu trawniki. Trudno już o ładne zdjęcia, bo mimo wysokiej temperatury świat jest szary i smutny. Ale coś tam próbuję jeszcze robić.





      A na koniec postanowiłem ponownie wpleść do mojego bloga wątek polityczny. Taki czas. Wszędzie polityka i coraz jej więcej. Coraz silniejsze podziały, coraz silniejsze okopywanie się na własnych pozycjach, coraz słabsza ochota na słuchanie argumentów przeciwnej strony. Jeszcze kilka miesięcy temu na G+, czy na Fb nie pojawiały się żadne posty o charakterze politycznym, a teraz jest zupełnie inaczej. Jeszcze nie dominują, ale jest ich coraz więcej.
      W ostatnim „odcinku” pisałem o sporze o Trybunał Konstytucyjny. Pisałem, że to normalna walka polityczna o wpływy i  tak należy to postrzegać, nie używając dramatycznych określeń. Pisałem, że PiS w ramach tej walki będzie szedł „po bandzie” i wcale nie jest pewne, czy da mu to więcej korzyści, czy tylko na tym straci.   Że PiS idzie po bandzie to jest poza dyskusją, to banda do kwadratu. Kolejne potyczki wygrywa, ale czy w dłuższej perspektywie jest to recepta na sukces. Może tak, a może wręcz przeciwnie – trudno to jeszcze ocenić. Walka jest coraz bardziej zażarta. Pojawił się KOD, płynie krytyka z zagranicy, a główne media stosują dotychczasową „sprawiedliwą” zasadę – naprzemiennie atakują rząd i opozycję -  w latach 2005-2007 rząd, potem przez osiem lat opozycje, a teraz dla równowagi znowu rząd. Spójrzmy co było 23 grudnia w telewizji TVN24 po głównych wiadomościach – najpierw przedstawiciel PiS i przedstawiciel  PO, ale pełnej równowagi nie było, bowiem lekko stronniczy był redaktor prowadzący, potem Andrzej Olechowski – jeden z palety najwyższej klasy autorytetów medialnych. Zgodnie z oczekiwaniem działania PiS-u zostały mocno skrytykowane. I kolejny program – Monika Olejnik i Robert Biedroń. Poglądy były do przewidzenia i to  zarówno poglądy Pani Redaktor jak i jej gościa. W TVP INFO w podobnym czasie najpierw długa rozmowa redaktora Jacka Żakowskiego i drugiego redaktora, który zgadzał się z Żakowskim we wszystkim, choć opinie Żakowskiego były skrajne, porównał nawet obecnie rządzących do grupy przestępczej. Nieco później jeszcze wywiad sympatycznej redaktorki  z przywódcą  Komitetu Obrony Demokracji. Więc w tych pięciu programach otrzymaliśmy proporcje opinii: 8 do 1.  A przecież w społeczeństwie podział jest mniej więcej równy, nawet z przewagą PiS-u, bo wszak to ta partia wygrała wybory. Więc trudno tu dostrzec obiektywizm i brak stronniczości. Oczywiście jeśli obejrzymy Telewizję Republika, zajrzymy na strony wpolityce.pl, niezeleżna.pl, weźmiemy do ręki tygodnik „W sieci”  to proporcje będą zupełnie inne. Więc może wszystko jest ok. Może jest, ale chyba nie jest, bo „siła rażenia” TVN, telewizji Polsat i TVP jest zupełnie inna. Obserwator sceny politycznej i sporów na tej scenie toczonych, który odbiera tylko przekaz głównych telewizji i wiodących portali internetowych nie ma szans na to, że przedstawione mu zostaną rzetelnie racje dwóch stron. Odbiera przekaz jeśli nie jednostronny, to w każdym razie skrzywiony – „zatroskana Unia Europejska”, „prasa europejska bije na alarm”, „zagrożenie porządku demokratycznego w Polsce”,  „Prezydent Austrii krytycznie o Polsce”, „grozi nam demokratura”, „niszczone są podstawy państwa demokratycznego”, „naruszany jest trójpodział władzy”  itd. i tp. Jak tu się nie zatroskać, jak nie przerazić. Do tego zasada „jeśli ukraść Kalemu krowę to źle, jeśli Kali ukraść krowę to dobrze”. Niewygodny dla obecnej opozycji fakt przemilczymy, a wszystko  co jest niekorzystne dla drugiej strony rozdmuchamy do niebotycznych rozmiarów. Aresztowanie redaktora Sumlińskiego jakie miało miejsce kilka lat temu –  we wszystkich telewizjach pokażemy jak jest prowadzony w kajdankach, ale jak sąd go uniewinni – nie będziemy o tym mówić, wszak jest tyle ciekawszych tematów, na przykład urodziło się ciele z dwoma ogonami. Można o tym zrobić felieton na całe pięć minut, w żartobliwym tonie i z rysem historycznym. Ktoś zapyta - a kto to jest Sumliński? - pierwsze słyszę, po co o nim mówić, Prezydent Komorowski zeznawał w jego sprawie ?, kilka godzin nawet i to niedawno ? – niemożliwe, telewizje o tym nie mówiły ani słowa, widocznie to nieważna sprawa. Służby zaszczuły jego i jego rodzinę, co doprowadziło go aż do próby samobójstwa ? – jakie służby, bzdura, a jak targnął się na życie, to jest może psycholem, świrem, jak by się chciał zabić to by się zabił …  Przywódca Komitetu Obrony Demokracji nie płaci na dzieci alimentów? Cholera niedobrze, trudno znaleźć usprawiedliwienie. Co - ponad sto tysięcy jest winien? No spróbujemy to przemilczeć, może się uda. Albo zaprośmy do programu, zapytamy. Odbiorca wywiadu może powie – aaa…. więc to tak. Nie jest prawdą, że nie płaci, płaci, mówi że płaci ile może. Długi są, ale wynikają z faktów obiektywnych i to zapewne z winy żony, która chce zbyt dużo i zapewne głupi sąd przyznał jej zbyt wysokie alimenty. Że wyroków sądów nie powinno się krytykować ? No tak, ale w tym przypadku sytuacja jest inna i on tak pięknie broni demokracji, jest taki wyważony, spokojny, chodził w sukience, żeby bronić praw kobiet, to wzór człowieka. Cholera z tymi alimentami.
                Propaganda nie jest zjawiskiem historycznym. Ona istnieje i ma się dobrze.  I nie tylko w Korei Północnej, nie tylko w Rosji. Chyba, że się mylę i propaganda nie istnieje, lub jej znaczenie jest minimalne, i poglądów nie da się kształtować poprzez przekaz, Koreańczycy może sami z siebie kochają swojego Wielkiego Wodza i propaganda, którą są karmieni nie ma tutaj znaczenia. A Putin jest obiektywnie dobrym człowiekiem i najechał Ukrainę w imię ochrony praw mieszkańców. Oni tego chcieli, a to że głodują i mieszkają w ruinach to wina tylko i wyłącznie ukraińskich faszystów. Może takie są fakty i to że tylko taki przekaz Rosjanie słyszą w rosyjskich mediach w ogóle nie wpływa na ich opinię. Ale przecież tak nie jest. Propaganda wpływa na poglądy obywateli. Również w Polsce. I również w Polsce propaganda istnieje i ma się dobrze. Dlatego tak wiele osób przyjmuje tezy o zamachu na demokrację i dlatego też PiS zrobi wszystko, aby odzyskać przewagę w mediach publicznych, nie zważając na koszty, a te będą znowu bardzo duże. Znowu będzie mowa o zamachu na demokrację, o cenzurze, negatywnie będzie pisała o rządzących zagraniczna prasa, będą demonstracje, a Ryszard Petru z Ryszardem Kaliszem będą szli w pierwszym szeregu. Ale dla PiS-u to żyć albo przegrać. Bo tylko w tym przypadku jednolitość przekazu wiodących mediów zostanie naruszona. A media to siła, która może wykreować albo zniszczyć, z człowieka podłego zrobić autorytet i odwrotnie. A ludzie są podatni na manipulację i wcale nie wynika to z niskiej inteligencji, statusu społecznego, czy płci. Natura ludzka jest jaka jest. Poprzednio opisałem eksperyment ze wskazywaniem dłuższej linii. Podstawione osoby wskazywały krótszą jako dłuższą i nieświadomy uczestnik eksperymentu robił to samo. Na filmiku znajdującym się pod adresem https://www.youtube.com/watch?v=ka_zuK4xFww omówiony i pokazany jest eksperyment z windą. Nieświadomy uczestnik eksperymentu wchodził do windy i stawał sobie przodem do drzwi, tak jak zazwyczaj wszyscy robią. Za nim wchodziły kolejne osoby – osoby podstawione i stawały tyłem do drzwi. On jeden stał przodem. Ale tylko przez moment. Wiercił się, kręcił, patrzył na zegarek. Efekt był taki, że po krótkim czasie i on stał jak inni tyłem do drzwi. Inny obrazek z windy. Efekt początkowy ten sam. W czasie jazdy wszystkie podstawione osoby zmieniły pozycję na boczną i nieświadomy uczestnik eksperymentu zrobił dokładnie to samo.
                Wracając do Trybunału Konstytucyjnego to spójrzmy na ten temat bez emocji. Przytoczmy jeden z argumentów. 460 posłów uchwala ustawę, pracuje nad nią następnie 100 senatorów, podpisuje prezydent, a następnie Trybunał w składzie 5 osobowym przy stosunku głosów 3:2 każe ja wyrzucić do kosza, czyli o losach ustawy decydują 3 osoby i to osoby, które nie zostały wybrane w wyborach powszechnych, które nie muszą mieć nawet doktoratu, a które na pewno nie są wolne od poglądów politycznych. To budzi jednak sprzeciw. Zwiększenie liczby sędziów orzekających i podwyższenie poprzeczki do 2/3 głosów ma więc sens. Ale z drugiej strony przy „upartyjnieniu” sędziów i takich wymaganiach większość spraw może pozostać nierozstrzygnięta. Bo tak jak w Sejmie uzyskanie 2/3 głosów będzie niemożliwe, zwłaszcza wtedy, gdy rozstrzygana sprawa będzie miała podłoże polityczne. Więc teza opozycji, że po zmianach Trybunał nie będzie mógł efektywnie orzekać ma silne podstawy. Z drugiej strony PiS miał podstawy by postrzegać Trybunał jako organ silnie związany z obecną opozycją, który może utrudniać efektywne rządzenie. Wybór sędziów na zapas był tego niezłym potwierdzeniem. Można tutaj przywołać powiedzenie - kto sieje wiatr ten zbiera burzę.
                Czy Trybunał jest w ogóle potrzebny – chyba jest. W obecnej sytuacji demokratycznie wybrany Sejm może na przykład uchwalić, że w każdym pokoju, w każdym domu, w każdym biurze ma zawisnąć portret Kaczyńskiego, demokratycznie wybrany Senat może to zatwierdzić, a demokratycznie wybrany Prezydent może to podpisać i trzeba będzie wieszać. Przykład jest oczywiście głupi, ale to tak dla lepszego zilustrowania problemu. Ale czy przy takim ostrym podziale politycznym istnieje w ogóle rozwiązanie, aby Trybunał nie był złożony z politycznych sędziów. Trudna sprawa. Pomysł, aby sędziów Trybunału musiało wybrać 2/3 posłów jest chyba nierealny. Wybór mógłby nigdy nie nastąpić. Więc może należy wprowadzić przepis – nie ma wyboru w ciągu trzech miesięcy, Sejm musi się rozwiązać. Głupie. Opozycja tym bardziej nie chciałaby wybierać sędziów licząc na lepszy wynik w następnych wyborach. Jedno co przychodzi mi do głowy to rodzaj konklawe, jak przy wyborze papieża. Zamknąć wszystkich posłów w odosobnieniu, w odcięciu od świata, od kamer, mikrofonów, telefonów, od redaktorów i redaktorek, karmić zupą mleczną na śniadanie i zalewajką na kolację (bez obiadu, i z noclegiem na materacach) i trzymać w zamknięciu dotąd aż sędziów wybiorą większością 2/3 głosów. Wtedy by wybrali całkiem niezły Trybunał. Inaczej nigdy nie będzie dobrze.