niedziela, 30 sierpnia 2015

Podróż 2010 - dzień 20, Joshua Tree Nat. Park, droga do Los Angeles, i takie tam pomysły

Podróże po Stanach


            20 dzień zaplanowany był dosyć ambitnie. Czekał na nas przejazd z Flagstaff do Los Angeles. To była trasa licząca ponad 800 km. A po drodze zaplanowaliśmy zwiedzanie parku narodowego Joshua Tree. Trasa kończyła się w Los Angeles, blisko ścisłego centrum tej metropolii. Tam mieliśmy umówione spotkanie z naszymi znajomymi Iloną i Pawłem, którzy zaczynali tego dnia swoją podróż po Ameryce. Na początek, jak zazwyczaj, zamieszczam zdjęcie - wizytówkę dnia.

























Trasa jaka wybraliśmy była dosyć urozmaicona. Poniżej zamieszczam mapę trasy stworzoną przez Google Maps. Troszkę odbiega ona od trasy jaka rzeczywiście pokonaliśmy, ale Google nie chce mnie słuchać, rządzi się po swojemu i nie chce do końca działać tak jak bym chciał. Ale mapę zamieszczam, żeby zilustrować dystans jaki pokonaliśmy. Kółkiem znajdującym się ponad niebieską plamą jeziora oznaczony jest park Joshua Tree. 



Przez pierwsze kilkaset kilometrów jechaliśmy autostradą, potem były drogi mniej uczęszczane - poprzez suche, odludne pustynie otoczone szarymi, suchymi górami, a w końcowej części czekały na nas ruchliwe autostrady, po których tysiące aut zmierzały do Los Angeles. Jazda autostradą, na tym pierwszym odcinku, nie była szczególnie atrakcyjna - po trzech tygodniach spędzonych wśród przepięknych krajobrazów już mało co nas mogło zachwycić. Ale była to ładna, szybka trasa. Po drodze zaskoczyły nas bramki, takie jak bramki na autostradzie do pobierania opłat. Było to na granicy stanów Arizona i Kalifornia. Po raz pierwszy spotkaliśmy się z czymś takim i nie udało nam się tego zrozumieć. Kontrola niemalże jak przy przekraczaniu granicy. Pytania skąd jedziemy i po co. Dziwne. W poprzedniej i przyszłej podróży z niczym takim nigdzie się nie spotkaliśmy.

Wkrótce potem odbiliśmy od autostrady na południe w stronę suchych, pustynnych terenów. Ruch samochodowy robił się coraz mniejszy, widoki coraz bardziej rozległe i monotonne, choć piękne. Szare góry, uboga roślinność, suchy piach pozbijany w większe grudki. Ruch samochodowy był bardzo mały. Ceny na stacjach rosły i widać było, że tutaj żarty się kończą i trzeba nie bacząc na wysoką cenę zatankować bo będzie niedobrze. Jak wjechaliśmy na kolejny prosty odcinek, którego końca nie było widać, to po spojrzeniu na mapę uznaliśmy, że trzeba zawrócić i najpierw zatankować, bo będzie niedobrze. I byłoby niedobrze bo z całą pewnością zabrakłoby nam paliwa. Poniżej kilka zdjęć z tego odcinka - po zjechaniu z autostrady i przed dotarciem do Parku Joshua.



Niekończąca się droga, na której nie można dostrzec żadnego pojazdu. Niekiedy wydawało nam się, że zbudowano ją właśnie dla nas.



Takimi drogami jechaliśmy setki kilometrów. Żadnego życia, żadnych zabudować, góry i pustynia. Ale potem, gdy dojeżdżaliśmy do parku Joshua Tree National Park zaczęły pojawiać się domy. Początkowo nieliczne, pojedyncze, oddalone od siebie o kilka kilometrów, potem liczniejsze. Bardzo dużo było zupełnie porzuconych, zniszczonych, zapadniętych. To ciężkie miejsce do życia. Upał, sucho – jak i z czego ci ludzie żyją trudno dociec. Szkoda, że Główny Tłumacz Wyprawy nie lubi robić zdjęć, a że wolał być pasażerem a nie kierowcą, więc zdjęć z tego odcinka nie ma.  Poniższe zdjęcie pochodzi już z Parku. 

      Drzewa Joshua występują w wielu miejscach w zachodnich stanach USA. Widzieliśmy takie drzewa między innymi w rejonie Doliny Śmierci. Drzewa Joshua to juki krótkolistne. Większość takiej rośliny to charakterystyczne pień, od którego odrastają ramiona pokryte małymi listkami. Wyglądają jak kaktusy. Są piękne.  A w parku Joshua Tree National Park jest ich mnóstwo. Ale nie tylko to decyduje o urodzie tego miejsca. Gorąco, sucho, pustynia ale i kolorowe rośliny, malownicze skały, błękitne niebo – to wszystko składa się na urok tego parku. 
       Plan parku pobrany z Wikipedii przedstawiony jest poniżej. Ta i inne mapy w lepszej rozdzielczości można znaleźć na stronie internetowej parku www.nps.gov/jotr 

Joshua tree national-park map

W parku spotykają się dwie pustynie – Colorado i Mojave. Byliśmy w najczęściej odwiedzanej części parku – wjechaliśmy przy OasisVisitor Center, a wyjechaliśmy przy Joshua Tree Visitor Center. Odbiliśmy na przełęcz Keys View pokonując różnicę poziomów 1000 metrów, w wielu miejscach się na krótko zatrzymywaliśmy i zrobiliśmy jedną ładną nieco dłuższą wycieczkę. Warunki w Parku były bardzo trudne. Temperatura sięgała zapewne 40 stopni. Pora na nieco więcej zdjęć. 










Niektóre drzewa zaskakiwały wielkością. Ich wysokość przekraczała 10 metrów.





Jak to zazwyczaj bywa w miejscach bardzo gorących, turystów było bardzo mało. Można było w spokoju zachwycać się roślinami i krajobrazami. 




Mimo napiętego programu i ogromnego upału nie odmówiliśmy sobie wycieczki pieszej. Było niesamowicie gorąco. I trochę smutno było, bo przecież to był ostatni dzień wśród amerykańskich niezwykłych krajobrazów. Pozostał przed nami tylko jeden dzień – dzień wyjazdowy – w scenerii wielkiego miasta. Ale póki co cieszyliśmy się jeszcze tą ostatnią wycieczką. 










A potem pozostały nam trzy godziny jazdy do centrum Los Angeles z umiarkowanymi korkami po drodze. Przez ostatnie kilkadziesiąt, a może przez ponad 100 km, na drodze panował straszny tłok i obowiązywała dosyć duża prędkość. Trzymaliśmy się środkowych pasów, bo po drodze było dużo rozjazdów. I nie było reguły – raz odjazdy były z prawego pasa, innym razem z lewego. Ale oznakowanie autostrad było perfekcyjne. Po przyjeździe do Polski, wkrótce potem pojechałem do Warszawy. Wiedziałem, gdzie mam dojechać, znałem rozkład miasta i strasznie błądziłem. Zezłościłem się wówczas strasznie. No bo jak to tak. W obcym kraju, w mieście gdzie tablice informacyjne są w obcym języku, gdzie nie zna się języka, gdzie ruch jest kilka, lub kilkanaście razy większy, w mieście, które jest dziesięć razy rozleglejsze, ja wjeżdżam do samego centrum i dojeżdżam pod sam hotel bez najmniejszego błądzenia, a w Warszawie błądzę, jakbym całe życie mieszkał na wsi.  No nienormalne to jest jednak.  Ale to tak na marginesie. Im bliżej było centrum tym tłok był większy. Po raz pierwszy poruszaliśmy się po Los Angeles w korku. Ale jak już wspomniałem, trafiliśmy pod hotel od pierwszego podejścia. Hotel był na 4 lub 7 ulicy - już nie pamiętam, praktycznie w centrum. Lokalizacja idealna, natomiast standard hotelu był podły. Prowadzili go ludzie o urodzie meksykańskiej. Pokoje były mocno zaniedbane. Ale cena i położenie to w pełni rekompensowały. Oczywiście miło by było spędzić tą ostatnią amerykańską noc w luksusie, ale trzeba było zachować rozsądek. Hotel wybieraliśmy zresztą wspólnie z Iloną i Pawłem, którzy wkrótce też przyjechali. Podróżowali z przygodami. Samolot odleciał z Warszawy z opóźnieniem, musieli zmieniać samolot na inny, krótko mówiąc na początku mieli pecha. Ale później ich podróż przebiegała bez zakłóceń, a była jeszcze dłuższa od naszej. Oni spędzili w Stanach cały miesiąc. Nieźle brzmi taka opowieść – umówiliśmy się ze znajomymi w Los Angeles.
            Posiedzieliśmy najpierw razem w pokoju hotelowym, dzieląc się pierwszymi wrażeniami. Tequila, kupiona dwa dni wcześniej, mocno się w tym momencie przydała. Byłem przygotowany na spożywanie jej z sokiem oraz  w postaci nieskażonej – wybraliśmy ostatecznie wariant drugi. A potem ruszyliśmy do miasta coś zjeść. Do ścisłego centrum szliśmy zaledwie kilkanaście minut obserwując w jednym miejscu natężenie ruchu na śródmiejskiej autostradzie, po której wcześniej jechaliśmy.

Zjedliśmy porządną kolację z winem i mimo że było to centrum Los Angeles, a lokal był elegancki, nie  kosztowało nas to więcej niż kolacja na Piotrkowskiej w Łodzi. A potem był jeszcze niewielki spacer po mieście i ostatni pełen dzień naszej wycieczki po Stanach dobiegł końca. 









I nie tylko

            W tej części wyjątkowo nie będzie żadnych zdjęć. Bo tym razem nie mam nastroju do ich wybierania, nie mam też do powiedzenia nic wesołego. Ostatni miesiąc to zdecydowanie zły miesiąc. Zaczęło się od kradzieży samochodu, ale to przyjęliśmy ze względnym spokojem. Toż to tylko rzecz, w dodatku ubezpieczona od kradzieży. Policja wdrożyła śledztwo, po czym je umorzyła. Można się tylko dziwić, że w mieście, gdzie na każdym niemal skrzyżowaniu są kamery, może zniknąć bez śladu samochód.  Ciekawe, czy te kamery coś zapisują, czy ktoś to przegląda, analizuje, szuka, sprawdza podejrzane miejsca, używa psa tropiącego. Pewnie nie – przecież trzeba wypełnić różne formularze, napisać postanowienie o wszczęciu dochodzenia, zawiadomić być może prokuraturę, potem napisać postanowienie o umorzeniu, na szukanie, przeglądanie zapisów z kamer pewnie brakuje czasu.
            Główne zmartwienie zaczęło się dwa tygodnie temu. W nocy zadzwonił telefon, a taki nocny telefon nigdy nie oznaczał niczego dobrego. Taki telefon był zawsze sygnałem, że u rodziców żony pojawił się jakiś kryzys zdrowotny i trzeba do nich jechać. Tym razem było jednak inaczej niż zazwyczaj. Dramatycznie gorzej. To nie było osłabienie, nie było zbyt niskie, albo zbyt wysokie ciśnienie, nie był to ani niski, ani wysoki poziom cukru. Mój dobry teść dostał udaru mózgu. Bardzo sympatyczni i fachowi ratownicy medyczni nie mieli żadnych wątpliwości. Powiedzieli, że udar jest ciężki i trzeba się liczyć ze wszystkim. A ja na dobrą sprawę nie wiedziałem nawet dobrze co to jest udar mózgu. Teraz już wiem i to aż za dobrze. W końcu codziennie od ponad dwóch tygodni odwiedzam oddział neurologiczny. Wizyty w takim miejscu pokazują świat zupełnie z innej strony. I widać to, czego nie widać na co dzień. Widać czym może być starość, i widać jakie okrutne choroby mogą dopaść i niszczyć ludzi w młodym, lub względnie młodym wieku. Można się napatrzeć na staruszków leżących nieruchomo, z otwartymi ustami i można zobaczyć młodych ludzi, którzy nie wiedzą gdzie są, mówią w sposób niezrozumiały, mają podłączone cewniki i założone pampersy.
            Mam nadzieję, że mój dobry teść da radę i zwalczy najgorsze objawy choroby. Nie poddaje się i walczy już drugi tydzień dzielnie, robiąc małe postępy. Ale czy kiedykolwiek będzie mówił, czy kiedykolwiek stanie na nogach ? Szpital robi dużo, żeby najgorsza faza choroby minęła. Nie ma tutaj postawy „olewającej” bo wiek zaawansowany, bo już się człowiek nażył. Szpital walczy z chorobą stosując różne środki i mam nadzieję, że zakończy się to dobrze. Obserwuję też pracę pielęgniarek i personelu pomocniczego. To bardzo trudna, odpowiedzialna i bardzo ciężka praca. Powinna być wysoko wynagradzana.

            Niektórzy mówią, że starość się Bogu nie udała. Ale chyba nieładnie tak mówić o Szanownym Stwórcy. Mógł w tym planie być jakiś zamysł, którego nie dostrzegamy. Może jednak nie było, tylko temat starości i chorób jawił się jako niegodny uwagi. Tak wyszło i tak jest. Ale może można to zmienić i ustawić wszystko od nowa.  Niech nie będzie nowotworów, udarów, wylewów, zawałów, stwardnień rozsianych, demencji starczej, stóp cukrzycowych i innych ciężkich chorób oraz niech starość nie będzie nigdy upokarzająca. Tylko tyle. Cóż by to szkodziło. Wszak człowieka można doświadczać, poddawać próbom, wodzić na pokuszenie, sprawdzać na tysiąc innych sposobów, bez ciężkich chorób i złej starości. Może warto troszkę inaczej urządzić życie naszego ludzkiego gatunku. Wszak Szanownemu Stwórcy pozostało by jeszcze wiele kryteriów do oceny ziemskiego życia człowieka. Nie chodzi mi o rewolucję, człowiek niechby dalej był niedoskonały, niechby dalej posiadał tysiąc wad - mógłby żyć moralnie lub niemoralnie, mógłby kraść lub rozdawać majątek biednym, żyć w klasztorze lub w domu publicznym, być wiernym przysiędze małżeńskiej, lub nieco błądzić, lub zupełnie się łajdaczyć, mógłby dalej trafiać do nieba lub piekła.
            Popuśćmy zatem wodze fantazji i spróbujmy zaplanować świat lepszy choć nie idealny. Pomysł pierwszy - człowiek rodzi się, po roku osiąga stan pełnej dorosłości, żyje na nic nie chorując, nie zmieniając się fizycznie, a dokładnie w wieku 100 lat umiera. Niezłe, ale nie wymagajmy zbyt wiele. Zresztą to dobre dla robotów, a nie dla człowieka. Niech nie zmienia się zbyt wiele. Niech będzie dzieciństwo i dojrzewanie, wiek dorosły i zaawansowany i wcale nie muszą zniknąć wszystkie obecne minusy zdrowotne naszego życia. Niech zatem dzieci mają te swoje kolki, a młodzież trądzik na twarzy. Niech pozostaną przeziębienia i grypy, niech od czasu do czasu bolą nas plecy i zrobi się „zimno” na ustach, zaboli brzuch, lub głowa. Niech mężczyźni z wiekiem w mniejszym lub większym stopniu łysieją, niech rosną im brzuchy, wiotczeje skóra, a nawet niech mają problemy ze sprawnością seksualną i łykają viagrę :) Niech wyglądają nawet – tak jak obecnie to bywa - żałośnie i nieatrakcyjnie gdy stoją w grupkach w zaawansowanym wieku pod sklepem alkoholowym, w młodzieżowych czapeczkach, sandałkach założonych na długie skarpety i szortach odsłaniających niezgrabne krzywe, białe nogi. Kobiety też nie muszą być zawsze piękne i zgrabne. Niech robią im się zmarszczki, cellulit,  rozstępy na skórze, niech rosną im nadmiernie pupy i grubieją nogi, niech krótko mówiąc tracą z wiekiem na atrakcyjności. Przecież nie może załamać się przemysł farmaceutyczny i medycyna. Niech istnieją zatem dalej suplementy diety,  kremy, witaminy i tysiące innych medykamentów opóźniających starzenie i wydłużających sprawność fizyczną i każdą inną. Zamiast szpitali niech rozrastają się ośrodki spa, siłownie, baseny, sauny itd. Bo starzenie może pozostać. Niech obniża się z wiekiem sprawność fizyczna i intelektualna, tylko bez przesady. Zamiast wejść na Giewont w dwie godziny wejdźmy tam w cztery godziny. Głupiejmy na starość ale umiarkowanie – tak powiedzmy maksymalnie do 75 procent swojego intelektualnego szczytu. Możemy na starość nie mieć już tylu pomysłów i energii. Na wszystko zgoda. Tylko niech znikną udary, nowotwory i wszystkie te mniej lub bardziej straszne choroby, które prowadzą do przedwczesnej śmierci, cierpienia, czy niesprawności.
            A ludzie niech żyją sobie tak co najmniej dziewięćdziesiąt lat i odchodzą spokojnie we śnie do innego świata (pewnie trzeba będzie wydłużyć wiek emerytalny). Jedni niech przeżywają tylko to minimum, inni niech żyją dłużej – niech każdy ma nadzieję, że będzie w tej drugiej grupie. A jakby tak jeszcze na trzy miesiące przed końcem każdy otrzymał sygnał, że to już na niego pora, byłoby super. Można by jeszcze nieźle te trzy miesiące wykorzystać – na pisanie testamentów, na przyjęcia pożegnalne, zamykanie działalności gospodarczej, porządkowanie dokumentów, przyjęcia w gronie znajomych i rodziny, spożywanie alkoholu, jeszcze jeden wyjazd do Stanów, załatwienie zawsze odkładanych spraw, rozmowę na którą nigdy nie było czasu.  

Plan chyba niezły, gdyby jeszcze ktoś zechciał wprowadzić go w życie.  

sobota, 8 sierpnia 2015

Podróż 2010 - dzień 19, Canyon de Chelly, Petryfield Forest i nie tylko

Podróże po Stanach

Dzień piękny, spędzony aktywnie, z pięknymi krajobrazami, tylko smutny trochę, bo jeden już z ostatnich. No i sama końcówka rozczarowała. Nie zobaczyliśmy Meteor Crater. Kiedyś niedaleko miejsca gdzie nocowaliśmy, czyli w pobliżu Flagstaff,  uderzył potężny meteor. I zrobił ogromny krater. 1200 metrów średnicy i 150 metrów głębokości. Chcieliśmy obejrzeć łobuza. Drugi raz mieliśmy okazję to uczynić, bo rok wcześniej nocowaliśmy w tym samym miejscu. Planowanie było jednak wówczas mocno niedoskonałe i krater nie znalazł się w planie podróży. W tym roku obejrzenie krateru  w planie się zmieściło i jadąc do naszego punktu noclegowego zjechaliśmy z autostrady i wjechaliśmy na drogę prowadzącą do krateru.  Jechaliśmy szybko, za szybko, a może nawet dużo za szybko, więc gdy na drogę wyskoczył umundurowany człowiek i wyraźnymi gestami dał do zrozumienia, że musimy się zatrzymać, byliśmy pewni, ze przekroczyliśmy dozwoloną prędkość i kara nas nie minie. Ale nie był to policjant, to by strażnik krateru i nie zatrzymał nas żeby ukarać. On nam powiedział ni mniej ni więcej, że jedziemy za późno, bo krater za moment zostanie zamknięty. Zaprasza jutro. Oj nieładnie to sobie wymyślili, zamykać taką wielką dziurę o 7 wieczorem. Strasznie nieładnie. Ale cóż było robić. Zaświtała nam jeszcze nieśmiało myśl, że może pojedziemy tam następnego dnia rano, ale to oznaczało extra 110 km, a kolejny dzień był zaplanowany dosyć ekstremalnie – do przejechania ponad 800 km, po drodze park narodowy i do tego wieczorny wjazd do ruchliwego centrum Los Angeles i spotkanie z moją koleżanką ze studiów Iloną i jej Pawłem, którzy rozpoczynali swoją podróż po Stanach w dniu w którym my tę podróż kończyliśmy. Więc powrót do krateru następnego dnia był raczej niemożliwy. Ale i inne porażki w tej podróży miały miejsce. Wędrujących kamieni w Dolinie Śmierci nie widzieliśmy, na Diamont Head na Hawajach nie weszliśmy, Doliny Katedralnej nie było, drugiej części Canylonlands też, Bisti Badland obejrzane zostało tyle o ile, a na koniec ten krater. No słabo to wypadło :) Ale to tak żartem, bo mimo tych porażek :) mieliśmy świadomość, że to bardzo udana podróż. Pomyślałem sobie nawet, że nikt nie jest w stanie zwiedzić i zobaczyć więcej niż my w tym samym czasie. Ale tutaj byłem w błędzie. Proszę zajrzeć na blog Pani Agnieszki Surowiec http://photo-atelier-pa.blogspot.com/2013/11/meteor-crater-sedona-red-rock-i-grand.html. W tym odcinku jej bloga opisana jest między innymi wizyta przy Meteor Crater. Wiec kto ciekawy jak ten krater wygląda proszę zajrzeć na blog Pani Agnieszki.

                Po tym przydługim wstępie na temat tego czego nie zobaczyliśmy, pora przejść do opisu tego co udało się zobaczyć. Na początek dwa zdjęcia wybrane jako wizytówki dnia, a za nimi mapa z trasą jaką przejechaliśmy. 

             






                Przejechaliśmy łącznie około 570 km. Podróż rozpoczęliśmy w Nowym Meksyku a skończyliśmy w Arizonie. Najpierw byliśmy w Canyon de Chelly. Piękny kanion. Teren rezerwatu Indian Navajo. Kanion piękny, ale trochę odmienny od innych, bo na dole Indianie coś tam uprawiają. Dno kanionu nie jest wysuszone na wiór, fragmentami jest tam zielono.





         Ale nie rolnictwo jest chyba głównym źródłem dochodu.  Na górze kanionu i na dole kwitnie handel pamiątkami. I są to pamiątki oryginalne a nie sprowadzane z Chin. Najładniejsze pamiątki, albo - nie najładniejsze tylko najbardziej oryginalne, - kupiliśmy właśnie tutaj. Kanion jak to kanion – był w dole. Ładny był, piękny był nawet – ale po tylu zwiedzonych kanionach, trudno było nam się zachwycać tak, jakby był to pierwszy widziany przez nas kanion. Wzdłuż krawędzi kanionu poprowadzone są dwie drogi, wzdłuż których rozmieszczone są punkty widokowe. Krajobrazowo te punkty widokowe wiele się nie różniły, ale widoki wszędzie były bardzo ładne. Kanion to miejsce historyczne, gdzie było wiele osad indiańskich typu pueblo, gdzie toczyło się wiele bitew, gdzie dochodziło do prawdziwych masakr, o których można przeczytać w przewodnikach. Wiele ruin osad indiańskich pod nawisami skalnymi można było dostrzec gołym okiem lub przez lornetkę, ale były to ruiny znacznie gorzej zachowane niż  w Parku Mesa Verde. Do tego wszystkiego był upał, wygrzewające się na słońcu jaszczurki, ciekawie było. Poniżej seria zdjęć z północnej strony kanionu.






A kolejne zdjęcia pochodzą już z południowej strony. Nie byliśmy rzecz jasna we wszystkich punktach widokowych. Zajęłoby to zbyt dużo czasu, ale żeby pogłębić doznania zeszliśmy na dno kanionu i wróciliśmy na górę. Taka 5 kilometrowa wycieczka, z ostrym zejściem, a potem z równie ostrym podejściem. Jak już pisałem, w kanionie jest wiele miejsc, gdzie Indianie budowali swoje osady – puebla pod nawisami skalnymi. Nasza trasa doprowadziła do takiej waśnie ruiny osiedla indiańskiego. Mimo palącego słońca, wiszącego na strasznie błękitnym niebie bez jednej chmurki, wycieczka poszła nam bardzo dobrze. Dobra żona nieźle dała radę. Co jakiś czas wspominała, że nieźle się trzyma - mogłaby być co prawda jeszcze szczuplejsza, ale przecież jak widzi niektóre amerykanki i ich rozrośnięte tyłki to gdzie jej do nich. No i miała rację. 



















       Niedaleko ruin puebla do których zeszliśmy było bardzo dużo straganów. Piękne rzeczy mieli na nich ci Indianie, ci Navajo. Kupiliśmy od nich jeszcze trochę drobiazgów na pamiątkę i na prezenty, ostro wcześniej licząc pieniążki, które nam pozostały do końca podróży. Ja kupiłem dla siebie piękną figurkę misia – symbol siły, na którym – tym, misiu, były namalowane symbole ochrony (protection) i piękna świata Indian Navajo. Agnieszka też odeszła od straganów zadowolona. I w tym zadowoleniu bez problemu wdrapała się na wysokie zbocze kanionu.









          A potem pojechaliśmy do świata skamieniałych drzew. Był to Park Narodowy Petryfield Forest, gdzie skamieniałych drzew były setki, a może tysiące. Całe pnie, z zachowanymi kolorami kory i drewna. I wszystko w pięknym otoczeniu. Bardzo surowym. W wielu miejscach przypominało to Bisti Badlands.  I znowu były wycieczki piesze. I robienie zdjęć. Piękne i interesujące miejsce.
                Park składa się z dwóch części. Te dwie części przecięte są autostradą. W części północnej skamieniałych drzew nie widzieliśmy. Wzdłuż tworzącej pętelkę drogi rozlokowane są punkty widokowe na Painted Desert – malowaną pustynię. Dzikie, surowe, choć wielobarwne krajobrazy. Jechaliśmy wzdłuż tej pustyni w 2009 roku i zachwycaliśmy się nią po raz pierwszy. Teraz po tylu wrażeniach zachwycaliśmy się bardziej umiarkowanie.  
                Na jednym z punktów widokowych Agnieszka chciała upewnić się jak się dojeżdża do Meteor Crater. Zaczepiła strażnika. A ten jakby po angielsku nie rozumiał.  „ME-TE-OR crater”  żona mówi, a ten nie rozumie. Zakłopotany był, że nie może pomóc. Wstyd mu wręcz było. Ale w końcu odgadł. Ucieszył się. „MI – TI –OR crater” powiedział i sprawa się stała jasna. No może żona nie popisała się wymową, ale mógł się szybciej dobry człowiek domyślić.
                Poniżej seria zdjęć przedstawiających Painted Desert.







       W pobliżu obecnej autostrady, na terenie parku, przebiegała kiedyś słynna droga 66. Jedynym śladem, jaki po niej pozostał są słupy telegraficzne. Pozostawiono je na pamiątkę.  Po samej drodze  nie został już w tym miejscu najmniejszy ślad. Przyroda zatarła wszelkie ślady.


      Gdyby zebrać skamieniałości z Parku Petryfield Forest i sprzedać na giełdach można by zostać bardzo bogatym człowiekiem. Jest tego mnóstwo. W wielu miejscach leżą ogromne skamieniałe pnie drzew, lub drobne odłamki. Przy wjeździe turyści są uprzedzani, że nie wolno nic zbierać i wywozić, bo za to są przewidziane ogromne kary. Każdy też dostaje formularz, na którym mógł donieść na innych turystów, gdyby coś zauważył. Obywatelski obowiązek nakazuje zanotować numer samochodu, jakim porusza się taki łobuz i dostarczyć taką notatkę do strażnika parku. Przy wyjeździe, każdy też jest pytany przez strażnika jak minął dzień. A strażnik jest zapewne psychologiem, który na podstawie tonu wypowiedzi wyczuje, czy turysta jest porządnym turystą, czy chce coś wywieźć.
      Na początku zwiedzania drugiej części parku zachwycaliśmy się krajobrazami, ale skamieniałych drzew nie mogliśmy dostrzec. Aż pomyślałem, że to jakaś lipa z tymi drzewami. Krajobrazy były jednak z absolutnie górnej półki. 









 Przez jakiś czas towarzyszył nam kruk, który pilnował, abyśmy trzymali się właściwej drogi. Był sympatyczny i dał się fotografować. I można powiedzieć, że od pierwszego spotkania z krukiem zaczęły pojawiać się też skamieniałości. Nie spodziewaliśmy się ani tak sympatycznego kruka, ani tak wielu skamieniałości. Bo pojawiły się one w ilości wprost niezwykłej. Okruchy drzew i całe ogromne pnie. Wyglądały tak, jakby były dopiero co ścięte. Zachowały barwę i strukturę drzewa.
 







A kruk przemieszczał się z nami od jednego punktu widokowego do następnego i pozował coraz lepiej. 





Jest to miejsce, które warto odwiedzić. Wspaniałe skamieniałości na tle pięknych surowych krajobrazów. Kolejna grupa zdjęć dobrze to ilustruje. Agnieszka przy okazji prezentuje na zdjęciach swój świeżo nabyty indiański naszyjnik.










































O nieudanym końcu napisałem na początku. No cóż. Wrażenia innych osób, które widziały Meteor Krater i pokazywały nam jego zdjęcia są letnie. Nie jest to miejsce, które zachwyca urodą, ale mimo wszystko szkoda. Gdybyśmy byli krócej na zakupach, które robiliśmy po drodze, pewnie byśmy zdążyli. Nie przypuszczaliśmy, że coś takiego można ogrodzić. A zakupy na końcówkę podróży kupić musieliśmy, zwłaszcza Tequilę na powitanie w Los Angeles Ilony i Pawła. 

I nie tylko

            A teraz tradycyjnie o tym co tu i teraz, choć też nie tyko. Jest niedziela 08 sierpnia i być może jest to najgorętszy dzień w historii naszego pięknego kraju. W Łodzi jest dzisiaj  co najmniej 36 stopni w cieniu. Trudno żyć w tych warunkach. Upały trwają już dobry tydzień i mają jeszcze potrwać.

           Mamy nowego prezydenta, który właśnie został zaprzysiężony. Mniej więcej połowa rodaków jest z tego zadowolona, a druga połowa uznaje ten fakt za nieszczęście. Chociaż takie stwierdzenie to przekłamanie. Myślę, że najwięcej jest osób, którym jest to zupełnie obojętne. A ja nie przyznam się do jakiej grupy należę, żeby nie wywoływać niechęci części czytelników.
               
          Jeśli ktoś żyje w przekonaniu, że złodzieje kradną tylko auta niemieckie, a francuskich to na pewno nie, nie ma racji. Zapewniam, że na przykład piękne białe C3, w porządnej łódzkiej dzielnicy, zaparkowane wśród bloków, potrafi przepaść bez śladu. I zapewniam, że to bardzo przykra rzecz wyjść z domu, żeby wsiąść do auta, a auta nie ma. Oczywiście pojawia się wtedy nadzieja, że może zaparkowane było w innym miejscu, że to niemożliwe przecież, że trzeba obejść całą okolicę i poszukać. Można szukać, ale jak nie ma, to nie ma. Dobra żona za bardzo o swoje piękne auto dbała, za często myła. Spodobało się złodziejowi. Jak zgłaszaliśmy kradzież dowiedzieliśmy się, że tego dnia to już drugie zgłoszenie kradzieży C3. I policjant, który aresztował Reksia mówił, że kradzieże francuskich aut są coraz częstsze. No właśnie, warto o aresztowaniu żony i Reksia też wspomnieć. Otóż oni przechodzili przez ulicę w miejscu niedozwolonym. Policja bardzo dba o bezpieczeństwo, więc żona z Reksiem zostali zatrzymani przez zaczajony patrol. No można mieć wątpliwości, czy nie lepiej by było, żeby tenże patrol szukał naszego citroena, można się zastanawiać, czemu gdy na bardzo ruchliwym skrzyżowaniu popsuje się sygnalizacja, nigdy żaden policjant nie kieruje ruchem, ale widocznie tropienie przestępstw tego rodzaju jak popełniła Agnieszka z Reksiem ma priorytet. Policjant poprosił o dokumenty, ale żadne z nich nie miało. Więc szanowni policjanci  zapakowali żonę i Reksia do radiowozu i zawieźli do domu, gdzie mogli spisać dane z dowodu osobistego. Kudły Reksia w wozie policyjnym jeżdżą zapewne do dzisiaj.
      Reksio w tym zdarzeniu nie popisał się zupełnie, bo nie miał kagańca i mógł policjantów potraktować tak jak na to zasłużyli. Zachował się jak ciapa, a nie jak wilk. Za to w innym zdarzeniu działał już jak prawdziwe wilczysko. Otóż podjechaliśmy w trójkę do Marty i Arka na działkę. Kot Kotangens wychodził właśnie z lasu, gdy Reksio wyskoczył z samochodu. Kot zamiast podbiec i się przywitać zaczął uciekać do lasu. A Reksio, jak to Reksio, jak coś ucieka - trzeba gonić. I pobiegli przez chaszcze, gęstwinę, jeżyny i ślad po nich zaginął. Oczywiście Marta widziała już jak Reksio przybiega rozradowany z zagryzionym kotkiem w pysku, ale takiego dramatu nie było. Kot uciekł na drzewo. A całe zdarzenie wzięło się z głupiej decyzji podjętej przez kota o ucieczce. Winy psa w tym zdarzeniu nie ma żadnej :)

         I na koniec trochę wspomnień. Przypomniał mi się Mierzyn. Instytut Włókien Chemicznych, w którym wtedy pracowałem, miał tam swój ośrodek wypoczynkowy. Jeździliśmy tam kilka lat pod rząd. Pierwszy raz w roku 1985 a ostatni w roku 1993. Ładne wspomnienia. Nie było tam kanionów, nie było czerwonych skał, ani skamieniałych drzew, tylko normalne sosny, ale to miejsce wspominać zawsze będę miło. Łowienie ryb z brzegu i z łódki, zbieranie grzybów, budowanie szałasów, wieczorne biesiady piwne w gronie sympatycznych znajomych, bieganie, pływanie, a nawet żeglowanie.  Bieganie nieźle mi się rozwinęło. Doszedłem do dziesięciu kilometrów.  Ciekawe to były czasy. Takie już się nie powtórzą. Ale nie sposób to dobrze opisać w publicznym blogu. Zamieszczam poniżej kilka zdjęć. 

















Zdjęcia są odzyskane ze starych negatywów, a występują na nich przede wszystkim w grupie wiekowej młodszej: Marta, Kasia, Michał, Maciek i Kuba, a w grupie wiekowej starszej oprócz mnie i żony: Ewa, Ania, Jacek i Sławek.