niedziela, 21 kwietnia 2019

Podróż 2016 - dzień 6, Valley of Fire, Las Vegas, a w "i nie tylko" wiosna i Święta Wielkanocne.

Podróże po Stanach


Dzisiaj Święta Wielkanocne. Niezbyt udane. Ja mam katar. Marta anginę. Ale jak to w Święta, jest więcej czasu, więc można napisać kolejny odcinek mojego wygasającego bloga. Wygasającego, bowiem na nową podróż póki co się nie zanosi, a do tego wielki GOOGLE zlikwidował program „google plus”, świetną aplikację, do której lubiłem zaglądać, bo można tam było znaleźć fantastyczne zdjęcia, a co więcej była to aplikacja, będąca dobrym kanałem do rozpowszechniania moich blogowych wpisów.  Ale jak się coś zaczęło, to i trzeba skończyć, mimo mniejszego grona odbiorców. Jacyś ciągle są. Codziennie kilka osób do mojego bloga zagląda. Więc ze znacznie mniejszym entuzjazmem piszę dalej.


Dzień 6 rozpoczął się w Las Vegas w hotelu „New York, New York”. Głównym punktem programu na ten dzień była „Dolina Ognia” czyli Valley of Fire. Dolina oddalona jest od centrum Las Vegas o około 90 km, czyli to żadna odległość. Byliśmy już tam w 2010 roku, ale pozostał po tej wizycie duży niedosyt. Byliśmy tam wtedy bardzo późno, nie mogliśmy być długo, bo dzień się kończył, a było tam tak pięknie, że żal było wyjeżdżać. Jest to wspaniałe miejsce, z cudownymi krajobrazami, najdziwniejszymi formacjami skalnymi i wspaniale poprowadzonymi między nimi drogami. Niektóre skały są czerwone jak ogień i stąd wzięła się nazwa doliny, ale kolorów jest znacznie więcej. Jest tam cała paleta barw od koloru białego po ciemnoszary. Dominują czerwienie, pomarańcze i beże o różnej intensywności. Może na początek cztery zdjęcia wizytówki tego dnia, czyli zdjęcia doliny i samego Las Vegas, bowiem spacer po tym mieście też był zaplanowany na drugą część dnia. 




Tym razem nigdzie się nie spieszyliśmy. Poprzedniego dnia długo łaziliśmy po mieście i różnych hotelach, tym razem miał to już być spacer znacznie krótszy. Miało być powoli i spokojnie, tak wypoczynkowo. W jakimś stopniu nam to wyszło, a w jakimś nie. Dolina Ognia wymagała sporego wysiłku.

Do Doliny Ognia trzeba jechać autostradą nr 15 na północ, a potem skręcić w prawo. Cała dolina jest ładna, ale najpiękniej jest chyba wzdłuż drogi nazwanej „white domes road”. W tej części doliny oprócz intensywnych czerwieni jest dużo barw jasnych, dzięki czemu widoki są bardziej urozmaicone. Jest tam też wytyczonych dużo szlaków do wędrówek pieszych. Mieliśmy w planie dwie takie wycieczki a może nawet trzy. Ale najpierw była  wspaniale poprowadzona droga z licznymi punktami gdzie można było zatrzymać  samochód i podziwiać.


Poniżej zdjęcie naszego podstawowego samochodu w tej podróży, którym był Hyundai Accent. Był może nadmiernie czerwony, nie pachniał nowością, ale był bardzo wygodny. Samochód wypożyczony w Seattle był o niebo bardziej elegancki, ale jakoś dziwnie bolały mnie wieczorami plecy i kto wie, czy czasami samochód nie był tego przyczyną. Od Las Vegas bóle pleców zniknęły. 

 Poniżej zdjęcia z pierwszych postojów, ale już nie jestem w stanie sobie odtworzyć, gdzie to dokładnie było. No cóż minęły 3 lata. 

 Kolor zieleni roślin jakie można spotkać w tym suchym i gorącym miejscu wydaje się być nienaturalny. Ale zdjęcia nie przekłamują. Takie te kolory były.


Na zdjęciu poniżej są przedstawione indiańskie malowidła naskalne. W Dolinie Ognia można takich malowideł sporo spotkać. Najwyraźniej Indianie lubili malować na skałach. To takie indiańskie hobby czy coś więcej ? Te tak zwane petroglify są niewątpliwie dziwne. Oprócz rysunków zwierząt są również figury geometryczne i dziwne stwory nie pasujące ani do wizerunku zwierząt ani ludzi. Ale więcej tego typu obrazków będzie w części poświęconej wycieczkom do Horseshoe Canyon i Chaco Canyon, gdzie w dużej ilości namalowano również stworzenia nie z tej ziemi, czyli kosmitów. 

Poniżej łuk skalny, ale taki sobie. Nie taki łuki skalne się widziało w innych miejscach :)

 I I tak sobie jechaliśmy podziwiając krajobrazy, ale i samą drogę, wijącą się malowniczo pośród skał, wznoszącą się w górę i opadającą w dół. Poniższe zdjęcie dobrze to ilustruje. Drogę widzimy na pierwszym planie ale widać ją też w głębi zdjęcia, w dwóch miejscach. Dolina nie była zawalona samochodami i turystami. Troszkę ich było, ale częściej można było zrobić zdjęcie pustej drogi, niż drogi z jadącymi samochodami. 


 Im dalej prowadziła droga "white dome road" tym robiło się ładniej. Barwy skał zrobiły się zdecydowanie jaśniejsze, bardziej pastelowe. W podróży 2010 wjechaliśmy do parku z innej strony i przejechaliśmy przez cały. Ta część wydała nam się wtedy najładniejsza i dlatego postanowiliśmy właśnie w tej części spędzić teraz więcej czasu. Poniżej seria zdjęć zrobionych z samochodu i z parkingów rozlokowanych wzdłuż drogi. 













 Przyszła pora na zaplanowane wycieczki piesze. Zaczęliśmy  od ścieżki Fire Wave – ogniste fale. Nawet nie była ona taka długa. W jedną stronę poszło całkiem dobrze, ale powrót był już ciężki. Przypomniał się Tytus Canyon w Dolinie Śmierci w 2010 roku, kiedy to Agnieszka po powrocie przypominała nadgotowanego prosiaczka. Tym razem zabawa w opiekanie prosiaczka się powtórzyła. Opiekanie było dwustronne – gorąca ryflowana patelnia od dołu i słoneczne płomienie od góry. Prosiaczek zrobił się najpierw różowy a potem czerwony i wyglądało to już źle. Ratunku w postaci cienia nie było nigdzie. Dopiero pod koniec ścieżki pojawiły się wyższe skały i można było znaleźć niewielkie zacienione miejsce. Usiedliśmy tam nabierając sił. Agnieszka musiała nie najlepiej wyglądać bo przechodzący turyści patrzyli na nią z troską. Cała ścieżka w obydwie strony to zaledwie 1,5 mili, czyli około 2,5 km. Niewiele, ale upał był zabójczy. Do tego troszkę podchodzenia w górę, troszkę schodzenia do dołu,  a my byliśmy zupełnie nieprzyzwyczajeni do upałów i wędrówek. Ale pomocy nie trzeba było wzywać, jakoś doczłapaliśmy się na parking. Wrażenia super. Temperatura zapewne sięgała 40 stopni. Temperatury w czerwcu są najwyższe i osiągają poziom 47 stopni. Poniżej zdjęcia z pierwszej pieszej wycieczki. 







 Trasę  wytyczały z rzadka rozmieszczone słupki. Oj nie byłoby dobrze zagubić się w tym upale. Patrząc na cień słupka,  na cienie roślin, widać że ich prawie nie ma. Słońce świeciło z samej góry. 

 Skały po których szliśmy były twarde i pomarszczone.




 A poniżej koniec ścieżki z jasnymi skalnymi falami.




 Agnieszka już nie miała siły wejść na ten malowniczy kopczyk, a ja wchodziłem dwa razy.

 Powrót był tą samą drogą i jak już wspomniałem był wyjątkowo ciężki

 Kolor twarzy turystki idealnie dopasował się do koloru skał.

 Roślinki sobie nic z upału nie robiły i żyły w tym trudnym do życia miejscu, ale nie były to okazałe roślinki







 Ta pierwsza wycieczka wzbudziła we mnie niepokój, jak to będzie dalej. Przecież zaplanowane były znacznie dłuższe dwie wycieczki do rysunku supernowej w Chaco Canyon i do „kosmitów” w Horseshoe Canyon. Czyżby trzeba było z nich zrezygnować ? Tam też czekało na nas słońce, wysokie temperatury  i rozgrzane skały. Głupio by było zrezygnować z głównych punktów programu. Wypadało tylko liczyć, że z czasem się przyzwyczaimy i do upałów i do wędrówek. Powstał jednak dylemat, co zrobić z drugą zaplanowaną wycieczką . Temperatura ciągle rosła, Agnieszka nie dałaby rady na 100 %. A zrezygnować ciężko bo wycieczka atrakcyjna – „white sands loop”. W tej sytuacji podjęliśmy jedyną słuszną decyzję. Przy kolejnej ścieżce Agnieszka pozostaje na parkingu, z wodą, pod wiatkami dającymi cień, a ja drugą ścieżkę pokonuję sam. Nie bardzo jej się ten pomysł podobał, ale się zgodziła. 








Druga ścieżka była jeszcze gorsza niż pierwsza, bo różnica poziomów była większa i temperatura jeszcze wzrosła. Samochód pokazywał potem w porywach 41 stopni C. Wszystko by było nieźle, ale oznakowanie ścieżki w pewnym miejscu zrobiło się niejednoznaczne, a potem zniknęło. Poszedłem na wyczucie korytem suchej rzeki, ale podświadomie czułem, że to nie ta droga. Uspokajały mnie jednak liczne ślady butów innych turystów. Ścieżka była z gatunku „loop trail” czyli miała być zamkniętą pętlą. I tak sobie lazłem i lazłem, bo trudno było podjąć decyzję o powrocie tą sama drogą. Oczywiście szedłem sam, nikogo wokół w zasięgu wzroku nie było, więc spytać nie było kogo. Na szczęście nadeszli z naprzeciwka chłopak z dziewczyną i wymachując rękami dali jednoznacznie do zrozumienia, że to nie ta droga, bo koryto suchej rzeki kończy się pod stromymi skałami i dalszej drogi nie ma. Z rozmowy wniknęło, że i oni poszli nie tak, bo ścieżka była źle oznakowana. Więc cóż, trzeba było wrócić tą samą drogą. Jakoś wróciłem. Ale łatwo nie było. 


Poniżej charakterystyczny dla tej ścieżku zespół skał, z jedną skałą w kształcie ludzkiej twarzy, a nieco dalej atrakcyjny wąski wąwóz.








Zabrałem ze sobą na tą samotną wycieczkę za mało wody, mimo dobrych rad, że biorę za mało,  więc jak wróciłem wypiłem od razu dwie kolejne butelki.  I trzeba było jeszcze dobrych dziesięciu minut, żebym doszedł do siebie. Przygoda super. Na pewno mój brzuch po tej wycieczce zmniejszył się znacząco. Po tej przygodzie, o trzeciej pieszej wycieczce już nie myśleliśmy. Z atrakcji Valley of Fire ciszyliśmy się już tylko malowniczą drogą.











 Wracając autostradą wyrzuciło mnie z niej w stronę miasta zdecydowanie za wcześnie. Ale co tam. Hotele były widoczne, a zwłaszcza nie sposób było nie zauważyć charakterystycznej wieży hotelu „Stratosphere, więc było wiadomo jak się należy dalej kierować. W ten sposób przejechaliśmy cały Las Vegas Bulwar.  Takie zwiedzanie samochodowe i trochę w korku, bowiem po raz pierwszy, dopiero w tej czwartej naszej podróży widzieliśmy poważny wypadek. Przejechaliśmy tysiące kilometrów i wcześniej wypadków nie widzieliśmy, ten był pierwszy. 











Powyższe zdjęcia z samochodu robił Główny Tłumacz Wyprawy.

 Po powrocie uznaliśmy, że idziemy na obiad. Więc na ulicy Broadway w Hotelu New York, New York (wewnątrz hotelu są ulice przypominające ulice Nowego Jorku) w  barze „Burger Bar” zjedliśmy burgery z frytkami. Były bardzo dobre. Cena co prawda nie była już równie dobra, ale raz nie zawsze.

A wieczorem była jeszcze krótka wycieczka po naszym hotelu i hotelu MGM i to tyle. Były tylko dwa hotele do przejścia, ale zapewne ze dwa kilometry przedreptaliśmy.  Hotel MGM jest jednym z największych hoteli w Las Vegas, o ile nie największym. Przez kasyno się idzie i idzie i końca nie widać. Może jeszcze nawet jakiegoś dolara w tym kasynie przegrałem. Lipa z tymi automatami.   



  Poniżej statua wolności, troszkę mniejsza od oryginału, stojąca przed naszym hotelem.


 A poniżej zdjęcia sprzed hotelu MGM z ogromnymi limuzynami stojącymi przy głównym wejściu do hotelu.



 Mieliśmy okazję zobaczyć występ Coperfielda - słynnego magika, ale nawet nie zainteresowaliśmy się, czy są jeszcze bilety i za ile.


 Powyżej nasz hotel w całej okazałości. Dzień miał być wypoczynkowy, był nie do końca taki, ale niewątpliwie był bardzo udany.

I nie tylko


A co dziś tu i teraz. Normalnie. Jak to na wiosnę. Pięknie. Zaczynają kwitnąć mlecze, czyli za moment będzie ten jedyny moment, kiedy świat wokół nas stanie się najpiękniejszy. Bo on  jest najpiękniejszy na wiosnę właśnie, wtedy gdy kwitną drzewa owocowe i mlecze na zielonych trawnikach. I tutaj pozwalam sobie zachować zdanie odrębne i nie zgodzę się z bliską mi osobą, która na pierwszym miejscu stawia  klimaty jesienne.

Jak zawsze, od kilku już lat, myślę sobie przy tej okazji – ile jeszcze wiosen uda mi się zobaczyć.  No ile  ? Może ktoś wie ? Pewnie nikt. Podzielę się zatem tym co udało się zobaczyć w tym roku. Zdjęcia były robione na działce, w parku i przy okazji pierwszej 30 kilometrowej wycieczki rowerowej.





























Wyjaśniam - kot jest obcy, ale przychodzi bez zaproszenia na naszą działkę i się mnie nie boi w najmniejszym stopniu, co nie jest dla kotów typowe. A kapliczki stoją w Lesie Łagiewnickim w Łodzi i pochodzą z XVII i XVIII wieku.

A co poza wiosną ? Jak zwykle – bez rewelacji.  W Polsce strajk nauczycieli, zagrożone matury. Wkrótce odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego. Rozsądek się nie liczy, ważny dla każdej partii jest jak najlepszy wynik wyborczy. Dlatego uroczyście została ogłoszona piątka Kaczyńskiego. Schetyna obiecywał, że 500 + na każde dziecko to nie jest żaden problem. Kaczyński uznał, że Schetyna ma rację to sam dał, dorzucając przy okazji trzynastą emeryturę dla emerytów, o czym Schetyna też chyba kiedyś wspominał. Teraz Schetyna mówi, że podwyżka 1000 zł dla nauczycieli to też żaden kłopot i jak dojdzie do władzy to da.  Ale tym razem Kaczyński chyba nie da, bo nauczycieli to on chyba za bardzo nie lubi. Pewnie z wzajemnością.

We Francji spaliła się katedra Notre Dame. Kilka lat temu powstał raport mówiący o tym, że tak się może stać, ale raport został utajniony zgodnie z zasadą „po co babcię denerwować”. Macron obiecuje że w pięć lat odbuduje. Patrząc na to, jak długo jest budowana Sagrada Familia w Barcelonie, to jakoś w te pięć lat nie wierzę. Francja podupada na wielu frontach. „Żółte kamizelki” niszczą co tydzień Paryż, a uczestnik szkolenia ADR-owskiego opowiadał ostatnio na kursie, że na parkingach  okradanie tirów jest na porządku dziennym, i co nietypowe dla innych krajów, we Francji usługi seksualne oferuje na parkingach więcej prostytutek męskich niż żeńskich. Dziwny ten świat się robi.

Spłakałem się w sobotę mocno przy okazji tarcia chrzanu. U nas zawsze na śniadanie wielkanocne jest zupa chrzanowa. Pewnie mało kto zna ten rarytas. Zupa chrzanowa na Wielkanoc to jak karp na Boże Narodzenie. Bez jednego i drugiego ani rusz. Zupa wyszła znakomita, jak zawsze. Rok wcześniej tylko się nie udała, ale to przez to, że chrzan kupiony był w Tesco a nie na rynku. Chrzan trzeba kupować na rynku. Wcześniej święciliśmy koszyczki. Oczywiście było też malowanie pisanek w Wielki Piątek. W tym roku malowali wszyscy, łącznie z Babcią. Wszyscy malowali, ale jakoś wszystkim nie wychodziły w tym roku te pisanki najlepiej. Trudno, liczy się tradycja. Jak to zaniedbam to już będzie po mnie.





Wczoraj postanowiłem przeforsować swój plan i porwać Babcię Marty do parku. Porwanie się udało. Gdyby wycieczka była poprzedzona negocjacjami w tej sprawie, to zapewne nic by z tego nie wyszło. A dzięki zaskoczeniu sprawa zakończyła się sukcesem. Był piękny wiosenny spacer i siedzenie na ławeczce nad stawem. Park Julianowski w Łodzi to być może najpiękniejszy park w Polsce.

















Główną moją lekturą stała się Kronika Getta Łódzkiego. Niesamowite świadectwo tego co działo się w Łodzi w czasie II wojny światowej w getcie łódzkim. I to wszystko działo się w mojej dzielnicy, na moich ulicach. Nie da się tego opisać w kilku zdaniach. Nieco więcej na ten temat zamieściłem w poprzednim nadzwyczajnym odcinku mojego bloga. Szkoda, że historia getta łódzkiego jest prawie zupełnie nieznana. Może spróbuję pisać na ten temat w osobnym blogu. Zobaczymy.  A póki co zdjęcia z największego żydowskiego cmentarza w Europie, czyli z cmentarza w Łodzi przy ulicy Brackiej.


































Cmentarz powstał w 1892 roku i pochowanych jest tutaj około 160.000 osób. Na cmentarzu odbywają się pochówki do tej pory. Na tak zwanym polu gettowym (zdjęcia bez nagrobków tylko z tabliczkami) pochowanych jest około 43000 osób, które zmarły w getcie z głodu i wycieńczenia w czasie wojny. Większość mieszkańców została wymordowana przez Niemców w obozach zagłady w Chełmnie nad Nerem i Oświęcimiu - Brzezince. 

Drugą pozycją czytaną przeze mnie ostatnio, choć nie po raz pierwszy, są „Dzienniki” Stefana Kisielewskiego.  Ciekawe świadectwo życia w czasach Gomułki i Gierka. Do tego ciekawe refleksje człowieka będącego mniej więcej w moim obecnym wieku.

I to by było dzisiaj na tyle.  Dołączam dla wszystkich życzenia świąteczne.