niedziela, 20 maja 2018

Podróż 2016, dzień 1 i 2, podróż i Olimpic National Park a współcześnie wiosna.

Podróże po Stanach


Rozpoczynam systematyczny opis 4 podróży po pięknych Stanach Zjednoczonych. Na początek pierwsze dwa dni – dzień pierwszy to dzień podróży z Łodzi do Seattle i dalej na półwysep Olimpic, a dzień drugi to dzień spędzony w całości na tym półwyspie.

Na początek 5 zdjęć wizytówek tego dnia.





 Pierwszy dzień zakończyliśmy w hotelu „Little Creek Casyno and Resort” jakieś 100 km od Seattle. Kasyno zgodnie z nazwą hotelu było, hotel był z tych lepszych na naszej trasie, ale, mimo że plan przewidywał sporą wygraną w kasynie na dobry początek podróży, to jednak do kasyna nawet nie poszliśmy. Zmęczenie dało o sobie znać. Ten hotel był jednak spory kawałek od Łodzi. W nocy przed wyjazdem z Łodzi spaliśmy góra 1,5 godziny, o 1:45  w nocy wyszliśmy z domu i po 25 godzinach spędzonych w podróży znaleźliśmy się w hotelu. W samolotach spaliśmy pewnie następne 1,5 godz. a więc nie za dużo. Dzięki różnicy czasowej (9 godzin) w hotelu byliśmy przed 18 więc w sam raz, żeby wcześnie iść spać i zacząć kolejny  dzień normalnie.
Podróż przebiegła sprawnie, choć co tu dużo mówić była męcząca. Więc najpierw do Warszawy na lotnisko, tam dwie godziny na odprawy, kontrolę itd. Lecieliśmy z przesiadką w Amsterdamie liniami KLM. Lot do Amsterdamu odbył się zgodnie z rozkładem, byliśmy nawet nieco wcześniej. Lotnisko ogromne. Trzeba było wędrować ponad 15 minut, żeby dojść do nowej „gate”. Byliśmy tam już cztery lata wcześniej i spodziewaliśmy się bardzo ostrych kontroli, bo tak wtedy było, a w 2016 roku po zamachu na lotnisku w Brukseli sądziliśmy, że będzie jeszcze ostrzej. Ale nie. Było w zasadzie bez kontroli, nie było dodatkowego sprawdzania bagaży podręcznych, nie było prześwietlania w kabinie promieniami X, nie było zdejmowania butów, nie było obmacywania. Pozostała rozmowa z amerykańskim urzędnikiem, ale wtedy trwała 15 minut, teraz była symboliczna.
Lot był pół godziny opóźniony, ale bardzo spokojny. Szkoda że taki długi. Trwał ponad 10 godzin. Jedyne zdjęcia jakie tego dnia powstały zrobiłem w samolocie.


 Na lotnisku w Seattle musieliśmy przejść przez uciążliwe i czasochłonne procedury wjazdowe. Długie czekanie w kolejce na spotkanie z urzędnikiem imigracyjnym, który najpierw wskazując na mnie spytał żony kim jest dla niej ten młody człowiek. I tak pytał o to i tamto, ile lat jesteśmy małżeństwem, co zamierzamy robić w Stanach, a jak zwiedzać parki narodowe to jakie, ile mamy pieniędzy ze sobą, gdzie pracujemy, co robimy itp. Trwało to z 10 minut. W tym czasie obowiązkowe skany wszystkich palców, pamiątkowe zdjęcie i stemple w paszporcie. Dobra żona była przed rozmową zdenerwowana jak zawsze i było to widać, bo wtedy w charakterystyczny sposób trzyma dłoń na brodzie.

Potem dopiero odbiór walizek i jeszcze celnicy, ale tutaj to tylko chwila. Potem pojechaliśmy automatyczną kolejką lotniskową do głównego terminala, a następnie bezpłatnym autobusem do wypożyczalni samochodów (jechał ten autobus i jechał) i tam znowu było trochę czekania w kolejce. Pan obsługujący był bardzo uprzejmy, ale troszkę nas naciągnął zapewne, bo popatrzył na nasze walizki powiedział, że w wybranym „compact car” może być nam ciasno troszkę, więc on proponuje za niewielką dopłatą większy samochód na co przystaliśmy, choć dopłata nie była taka bardzo niewielka. Ale niech tam. Samochód można było sobie wybrać. Stało ich kilka z kluczykami w środku tylko wsiąść i jechać. Wybraliśmy pięknego Hundaya Sonatę. Z przestawieniem na jazdę z automatyczną skrzynią biegów kłopotów nie było. Ręka tylko nieraz szukała drążka zmiany biegów. Automatyczna skrzynia to rozwiązanie rewelacyjne.

Najpierw zaplanowane były zakupy. W Łodzi wygooglowaliśmy hipermarket Wall Marta i śladami redaktora Kuźniara pojechaliśmy najpierw tam, nie planując jednakże niczego na koniec oddawać. Zakupy poszły sprawnie. Kupiliśmy zapasy na trzy kolejne dni, tak żeby do Las Vegas nie trzeba już było chodzić po sklepach. I dalej w drogę. A do hotelu było jeszcze ze sto kilometrów. Jechaliśmy autostradą i mimo pięciu pasów był niestety korek. Ludzie zapewne wracali z pracy. Korek był dziwny, bo wszyscy jechali tylko wolno – 20 –  40 km na godzinę. Nieraz wydawało się, że korek się kończył bo wszyscy ruszali z pełną prędkością, ale po chwili znowu było to samo. Podróż była zatem ciężka nieco, tym bardziej, że troszkę już chciało mi się spać mimo wczesnej lokalnej pory, kupiony na kolację pieczony kurczak pachniał i wzmagał apetyt, butelki z piwem pobrzękiwały i wzmagały pragnienie, a tu wszyscy jechali jak ślimaki. W końcu z autostrady zjechaliśmy i wjechaliśmy na drogę wiodącą wokół półwyspu Olimpic, gdzie jest park narodowy, który był naszym celem. I tak dojechaliśmy do hotelu, troszkę tylko błądząc bo nie był dobrze oznakowany. Duży elegancki hotel. Z przestawieniem się na nowy czas już dzisiaj widać, że kłopotów nie będzie.

A drugi dzień podróży był bardzo udany. W całości spędziliśmy go w Parku Narodowym Olympic. Słońce świeciło przez większość dnia, nawet w deszczowym lesie przezierało przez chmury. A w deszczowym lesie pada zazwyczaj i to przez  cały rok. Zamieszczam mapę Seattle i okolic.



Jest na mapie widoczny cały półwysep Olimpic, na terenie którego są trzy interesujące rejony: pasmo wysokich gór, deszczowy las - jedyny deszczowy las strefy umiarkowanej na świecie i piękne wybrzeże Oceanu Spokojnego. Pomiędzy Seattle i półwyspem są porozrzucane liczne wyspy, pomiędzy którymi są nieraz wąskie, nieraz szerokie kanały, albo wąskie zatoki. To co najciekawsze jest w granicach Parku Narodowego Olympic, który na mapie zaznaczony jest na zielono.

Półwysep Olimpic to nie jest mały półwysep – jego obwód można ocenić na jakieś 600 km. Objechaliśmy przez dwa dni cały półwysep dookoła, wcinając się w kilku miejscach w głąb. Drugiego dnia były „zaliczone” najwyżej oceniane dwa miejsca parku, czyli Hurricane Ridge i Hoh Rain Forest. Ale cała droga jaką pokonaliśmy była cała bardzo malownicza. Góry, woda i las.  W centralnej części półwyspu są wysokie pasma górskie, pokryte przez cały rok śniegiem. Wysokość najwyższego szczytu to około 2500 metrów i jest to zarówno wysokość względna jak i bezwzględna. Góry półwyspu mają wysokość naszych Tatr, tylko że poziom zero jest tuż obok. 


Od hotelu do Port Angeles gdzie zaczynała się droga do Hurricane Ridge było dosyć daleko – jechaliśmy ponad 2 godziny, ale trasa była ładna, droga wznosiła się opadała, liczne zakręty, a przez wiele kilometrów poprowadzona była przy samym brzegu, obok Hood Canal – kanału oddzielającego półwysep od sąsiednich wysp. Piękne widoki. Szkoda, że kierowca nie może skupić się na podziwianiu krajobrazu. Pilot na podziwianiu widoków się skupił, ale mógłby jeszcze robić więcej zdjęć, ale to mu nie szło. Pilot generalnie nie lubi robić zdjęć. 









Hurricane Ridge to droga wcinająca się w stronę pasm górskich na znaczną wysokość – około 1550 metrów nad poziomem morza. Taką różnice poziomów musiał pokonać samochód. Ale najpierw musieliśmy przy wjeździe na drogę kupić wejściówkę do Parku. Ceny się nie zmieniają. Roczny bilet wstępu do wszystkich parków narodowych kosztuje 80 $. Gdyby ktoś chciał zwiedzać tylko ten jeden park musiałby zapłacić 20 $. Przy takich planach jak nasze zdecydowanie bardziej opłaca się kupić bilet na wszystkie parki. 80 $ to spory wydatek, ale biorąc pod uwagę co za to można mieć – to tyle co nic. W ramach opłaty wszystkie parkingi wewnątrz parków są już bezpłatne, w każdym są bezpłatne mapy i gazetki parkowe, strażnicy prowadzą wykłady i udzielają wszelkiej pomocy, kursują bezpłatne autobusy. Przy kupowaniu karty wstępu była miła niespodzianka. Pani spytała skąd jesteśmy i gdy powiedzieliśmy zaczęła mówić po polsku. Dopiero wówczas zauważyłem, że ma identyfikator z imieniem Marysia. Wyemigrowała z Polski w 1976 roku. Miło było załatwiać formalności po polsku. 

Droga wznosiła się ostro w górę i miała same zakręty. Miła trasa z pięknymi widokami. Na końcu otworzył się widok na ośnieżone pasma górskie. Krajobrazy rzec by można tatrzańskie. W zasadzie można by było pojechać w Tatry  - jest bliżej. Ale deszczowe deszczowych lasów w Tatrach nie ma. A mieliśmy ochotę je zobaczyć. Góry na półwyspie są piękne.  Na końcu drogi zostawiliśmy samochód i poszliśmy na dłuższą wycieczkę na szczyt Hurricane 1755 metrów – około 5,5 km w obie strony. Piękna spokojna ścieżka ze wspaniałymi widokami. Na końcu szeroki widok na pasma górskie, a z drugiej strony na ocean. 




































Przyszły dwie „black tail deer” czyli takie nie wiadomo co – trochę przypominało to sarnę, a trochę kozice. Spacerowały spokojnie mając za nic turystów. Jedna nawet nie wstydziła się wcale i załatwiła potrzebę fizjologiczną. Bardzo nam się ta wycieczka podobała. Umiarkowanie męcząca, piękne widoki, piękna przyroda, dużo kwiatów, super.































Ponieważ prognozy na następny dzień były liche postanowiliśmy załatwić tego dnia drugą główną atrakcję czyli Hoh Rain Forest. Półwysep w wielu miejscach porośnięty jest lasem deszczowym. Lasy deszczowe w klimacie umiarkowanym raczej nie występują. Półwysep Olympic jest wyjątkiem. Tu prawie cały czas pada, więc lasy są inne zupełnie inne. Uznaliśmy że nie ma na co czekać – jedziemy do deszczowych lasów. Ale najpierw  musieliśmy pokonać jeszcze wiele kilometrów. Droga poprowadzona była między innymi wzdłuż jeziora Lake Crescent. To piękne jezioro o długości 19 km. Ocenia się, że w najgłębszym miejscu ma głębokość 300 metrów, a średnią głębokość oceniono na 91 metrów.




 A deszczowe lasy to coś niesamowitego. Żeby dojechać do punktu Hoh Rain Forest, gdzie zaczynają się szlaki piesze i gdzie jest Visitor Center trzeba minąć miejscowość Forks na zachodnim wybrzeżu półwyspu i po około 10 kilometrach skręcić w lewo. Trudno opisać urodę tych lasów, a nawet zdjęcia nie oddają tego co się czuje chodząc po takim lesie. Ogromne drzewa – niewiele ustępujące sekwojom. Ogromne paprocie, wszędzie mchy i porosty pokrywające konary drzew. Jest to sceneria w której mieszkają zazwyczaj czarownice, sceneria pasująca do filmów grozy. Wspaniałe miejsce. Szczęśliwie prawie nie padało. Gdy wysiadaliśmy z samochodu zaczęło dosyć konkretnie padać, więc odpowiednio się ubraliśmy, ale po 10 minutach przestało i do końca nie padało. Przeszliśmy dwa szlaki (ścieżki) – łącznie około 4 kilometrów, zachwycając się cały czas. Ale opowiedzieć się nie da, Trzeba zobaczyć zdjęcia, a najlepiej pojechać samemu i zobaczyć. 









































































A na koniec trasa drugiego dnia naszej podróży.



I nie tylko

Wiosna przyszła w tym roku późno, ale jak już przyszła to na dobre. Nagle zrobiło się bardzo ciepło, temperatury z zimowych zrobiły się letnie. W odróżnieniu od lat poprzednich, po ociepleniu zima już nie atakowała, nie było przymrozków i żadne uprawy nie ucierpiały. Rolnicy mogą być zadowoleni. Ale nie są, bo podobno w tym roku nie ma kto zbierać truskawek. Zbieracze z Ukrainy zawiedli.
Słońca tej wiosny nie brakuje, ale miały miejsce gwałtowne ulewy. Między innymi w Łodzi było oberwanie chmury. Łódź została dosłownie zatopiona.  W wielu miejscach ulice i chodniki znalazły się pod wodą. Topiły się samochody i tramwaje. Miasto zostało sparaliżowane. Dwa zdjęcia, które zrobiła Marta poniżej.




W polityce bez większych zmian. Teraz tematem numer jeden jest protest niepełnosprawnych. Okupują Sejm już od miesiąca. Cała opozycja bardzo się martwi ich złą sytuacją. Wygląda na to, że za rządów SLD i Platformy żyło im się świetnie, dostawali wszystko co chcieli, a potem przyszedł zły PiS i sytuacja niepełnosprawnych gwałtownie się pogorszyła. PiS najwyraźniej odebrał im to co wcześniej mieli. Stąd takie zatroskanie opozycji. Wczoraj pod Sejmem, w którym trwa protest rodziców i ich niepełnosprawnych dzieci, pojawiły się zatroskane panie związane z opozycją i urządziły happening. Ustawiły na taczkach portrety marszałków Sejmu, Senatu i portret Prezydenta i rzucały w nie jajkami. Taka zabawa. Pojawił się wśród rozbawionych pań niepełnosprawny młody człowiek (niepełnosprawny również intelektualnie) to i on dostał jajka i został zachęcony do rzucania. Panie go mocno  dopingowały. „Pięknie trafiłeś w marszałka, rzuć teraz w Prezydenta”. No cóż. Taki mamy klimat.   
Rządzący w wielu obszarach działają głupio i te ich działania mogłyby stać się przedmiotem uzasadnionej, merytorycznej, poważnej krytyki. Ale to by było mało medialne, trudne do zilustrowania memami przez „sok z buraka”. Ludzie tego nie kupią. Jak mówił kiedyś ulubiony dziennikarz dzisiejszej opozycji Tomasz Lis – „w telewizji nie może być poważnie, bo jak będzie poważnie to te barany wezmą pilota i przełączą na inny program”. Więc trwa ciągle ta sama nawalanka. Obrzydło mi to całkowicie i coraz rzadziej włączam telewizor. Wiem, że nie usłyszę nic nowego i że będą wałkowane wciąż te same tematy – inne w TVN i inne w TVP.  
Dzisiaj jednym z tematów dnia był bojkot przez przedstawicieli opozycji programu „Woronicza 17”. Powodem bojkotu było to, że prowadzący program – redaktor Rachoń, wybiera tematy tylko niewygodne dla opozycji i jest stronniczy, broni rządzących i atakuje opozycję. Czy redaktor Rachoń jest stronniczy – oczywiście że jest. Ale jak mawiał Woland фокус в этом, że przed Rachoniem i przed zmianą władzy program prowadziła równie stronnicza Karolina Lewicka i robiła dokładnie tak samo. A  wtedy i teraz mistrzostwo świata w stronniczym pokazywaniu rzeczywistości ma niezmiennie TVN. To wybitnie propagandowa telewizja dla której celem numer jeden jest doprowadzenie do osłabienia PiS-u. Można oczywiście powiedzieć, że to telewizja prywatna i ma prawo mieć taką linię, a TVP jest telewizją publiczną i ona powinna być obiektywna. Powinna, ale nie jest i być w obecnej sytuacji nie może. Musi być przeciwwagą do innych telewizji i najpopularniejszych serwisów internetowych. Zresztą w oczach opozycji TVP byłoby obiektywna dopiero wtedy gdyby stała się drugą TVN.  Tak było przed zmianą władzy. Do normalności w środkach masowego przekazu jest bardzo daleko i można się obawiać, że normalności w tym zakresie nie będzie nigdy.

Ale zostawmy politykę. Wiosna to może najpiękniejsza pora roku, wszystko budzi się do życia, kwitnie i zachęca do robienia zdjęć. Więc powstało ich w ostatnim czasie sporo i teraz się nimi podzielę.














































I na koniec przyjaciel. Od dłuższego czasu jego kondycja się pogarsza. Jest lepiej niż było jeszcze kilka tygodniu temu. Ale nie jest to okaz zdrowia i energii. I coraz częściej psisko jest smutne i zamyślone jak na poniższym zdjęciu.




I na tym ten wpis kończę.