poniedziałek, 26 grudnia 2016

Podróż 2012 - dzień 13, Craters of the Moon, samochodowe niepokoje na bezdrożach Nevady i jak zawsze nie tylko

Podróże po Stanach 

No troszeczkę pechowy był ten dzień. To był trzynasty dzień podróży więc miał prawo być dniem pechowym. Ale szczęśliwie tylko troszeczkę. Mogło być gorzej. Ale po kolei. To był kolejny dzień, kiedy mieliśmy do przejechania kilkaset kilometrów - blisko 700. Głównym punktem programu był Park Narodowy Craters of the Moon. A potem czekała nas bardzo długa droga do Nevady, dziwnego stanu, kojarzącego się głównie z pustynią, gorącem, ale gdzie są też całkiem wysokie pasma górskie i ośnieżone szczyty. Pokonywaliśmy te kilometry z duszą na ramieniu, bowiem wiele wskazywało, że nasz samochód może zawieść na środku pustyni, gdzie o pomoc będzie ciężko. Ale po kolei.

Więc najpierw byliśmy w Parku Narodowym Crates of the Moon. Dziwne miejsce. Surowe, gdzieniegdzie ponure, ale w wielu punktach piękne i wszędzie ciekawe. Trzy zdjęcia na początek.




























Na terenie należącym do Parku, i w jego okolicach, na stosunkowo płaskim terenie nastąpił wypływ lawy. Było to już jakiś czas temu. Pierwsza erupcja miała miejsce 15.000 lat temu, a ostatnia zaledwie 2.000. O tyle jest to nietypowy wulkan, że nie ma na tym terenie żadnego większego wniesienia – wyraźnego stożka wulkanicznego. Po prostu lawa wylała się z ziemi i rozpłynęła po płaskim, lub prawie płaskim terenie. Krajobrazy są tutaj typowe dla miejsc wulkanicznych. Podobne, brązowe – czarne krajobrazy są w okolicach Etny i na wyspie Big Island na Hawajach. To krajobrazy specyficzne, ciemne kolory nie każdemu będą się podobały, są mniej „radosne”, surowe, groźne.  
         Plama lawy przedstawiona jest na  poniższym zdjęciu satelitarnym ściągniętym z Google. Jak widać, plama zajmuje spory obszar.



Długość plamy przekracza 100 km.  Park Narodowy jest wydzielony tylko w części tego obszaru. Poniżej znajduje się mapa parku, na której zaznaczone są drogi asfaltowe i ścieżki do wędrówek pieszych.

CRMO loop drive map

Byliśmy przy wszystkich niebieskich punktach. Park nie jest duży i jego zwiedzanie nie zajmuje strasznie dużo czasu. Oczywiście od punktu do punktu przemieszczać się trzeba samochodem. A potem po wyznaczonych ścieżkach wędruje się pieszo. Wybieraliśmy ścieżki nie najdłuższe rzecz jasna, ale kilka kilometrów na własnych nogach przeszliśmy z całą pewnością. Podobał nam się ten park, choć krajobrazy „lawowe” są specyficzne. Dominuje kolor czarny, ciemno-brązowy, lub ciemno-szary. Są to smutne kolory, więc w zasadzie co w tym ładnego. A jednak się podobało. Krajobrazy są mocno nietypowe. Takie księżycowe właśnie.  







Ale skały, które wyglądają jakby zupełnie nie nadawały się do życia biologicznego, z czasem zaczynają porastać najróżniejszymi roślinami. Od bardzo małych, mikroskopijnych wręcz kwiatków, do całkiem sporych iglaków. Skały wulkaniczne i w tym parku zmienią się kiedyś w bardzo urodzajną glebę. Na razie rośliny dopiero rozpoczęły podbój tego surowego krajobrazu. Można mieć pewność, ze kiedyś w tym miejscu będzie zupełnie zielono.









 W miejscu oznaczonym na mapie numerkiem 4 wspięliśmy się na szczyt sporego wzniesienia. To było dosyć uciążliwe podejście. Niby nie bardzo strome, ale takie żmudne. No i oczywiście w słońcu, bo pogoda była znowu piękna. Pod nogami był drobny, czarny i osuwający się pył. Ciężko się podchodziło Ale warto było wejść na szczyt, bo rozciągał się stamtąd wspaniały widok.













 W niektórych miejscach spore obszary były porośnięte drobnymi roślinkami. Wyglądało to niezwykle malowniczo. To były takie niezwykłe, dziwne łąki z pojedynczymi choineczkami.







 Potem oglądaliśmy jeszcze kilka dziur w ziemi i szczelin skąd kiedyś wypływała lawa.




      Ale najciekawszym miejscem był indiański tunel. Dochodzi się do niego z miejsca oznaczonego na mapie cyferką 7. Tunele i jaskinie lawowe to puste miejsca w ziemi powstałe na skutek specyficznego wystudzania się lawy. Zostaje skorupa na powierzchni, a pod nią wytwarza się pusta przestrzeń.
      W tunelu lawowym byliśmy wcześniej na Hawajach, ale tamten tunel był ucywilizowany. Taki bardzo równy i oświetlony. Ten tutaj był zupełnie dziki. Góra częściowo się zapadła, tak że na odcinku kilkunastu metrów tunel miał dach, potem był odcinek z docierającym z góry światłem i tak na przemian. Żadnego światła elektrycznego, a dno bardzo nierówne, zarzucone różnymi głazami. Przejście wiązało się z pewnymi emocjami. Było  fajne i stosunkowo długie.
















    W Parku są jeszcze udostępniane do zwiedzania jaskinie lawowe, ale do tego trzeba uzyskać pozwolenie, wyposażyć się w oświetlenie i odpowiedni strój, bo po pierwsze w jaskiniach jest zupełnie ciemno, a po drugie jest wiele miejsc, gdzie trzeba się czołgać. Tunel był najciekawszy, ale podobał nam się cały park. To bardzo ciekawe miejsce.

       W Visitor Center wisiała mapa całego świata, z wbitymi szpileczkami w miejsca, z których przyjechali goście. Poprosiliśmy zatem o szpileczkę i wkrótce pojawiła się ona na mapie, wbita w okolicach Łodzi. Była to druga szpileczka w obrysie Polski.
         A potem czekała nas długa podróż do miejscowości Ely w Newadzie. To już kolejny dzień, gdzie mieliśmy do przejechania długi odcinek, głównie już po pustyniach Nevady. Trasa była stosunkowo monotonna. Generalnie już nie po górach, tylko po terenie płaskim. Góry były w dalszym lub bliższym tle. Jak to w Nevadzie – długie proste drogi i pustynny krajobraz. Pustynia, ale nie piaskowa, tylko taka z suchymi trawami, albo z ubogimi, niskimi krzewinkami. Początkowo to jeszcze nie była Nevada tylko Idaho. Ale krajobrazy były podobne, z tą różnicą, ze w tej części pojawiały się często pola uprawne – bardzo specyficzne pola uprawne. Najlepiej widać to na zdjęciach satelitarnych, takich jak to poniżej.



      Czyli generalnie jest sucho, pustynnie, a nagle i niespodziewanie pojawiają się na tej zupełnie jałowej ziemi oazy zieleni. A bierze się ta zieleń z tego, że pracują non stop ogromne deszczownie. To potężne konstrukcje na kołach, szerokie na kilkadziesiąt metrów. Koniec takiej deszczowni jest najczęściej unieruchomiony w jednym miejscu i do tego miejsca dostarczana jest woda, a reszta się obraca wokół tego centralnego punktu. Z tej konstrukcji wynika kształt pola – jest to pole okrągłe. Nigdy tylko nie było nam dane zobaczyć w jaki sposób te deszczownie są obracane. Rury z wodą są cienkie, a konstrukcja długa. Ciągniecie tego za sam koniec mogłoby – tak na oko – spowodować, że cała konstrukcja się połamie. Może jeszcze kiedyś – będąc w Ameryce podejrzymy jak to się robi. 

      Mniej więcej po przejechaniu 1/3 zaplanowanej trasy pojawiły się przeszkody. Dojechaliśmy do miasteczka Twin Falls. I tutaj zaczęły się przygody, które spowodowały, że miasteczko Twin Falls nie będzie nam kojarzyło się dobrze. A jest położone w miejscu, gdzie znajdują się bardzo ładne wodospady. Nasze rozpoznanie o tej okolicy było jednak niedostateczne. Dopiero teraz przeglądając różne informacje znalazłem takie zdjęcia jak to poniżej pobrane z Wikipedii.

Shoshone falls

Niezły widoczek. Ale ten widoczek nas ominął. A szkoda trochę, bo ładny. W pobliżu miasteczka rzeka Snake River czyli Rzeka Wężowa wyżłobiła głęboki kanion, gdzie są wodospady wyższe od wodospadu Niagara. Ale stało się – ominęliśmy tę atrakcję. Miasteczko Twin Falls zaskoczyło nas złym oznakowaniem drogi. Po raz pierwszy i zarazem ostatni spotkaliśmy się z sytuacją, w której drogowskazy prowadziły nas na manowce. No w żaden sposób nie mogliśmy wyjechać na właściwą trasę. Pytaliśmy ludzi, ale i to nie pomogło. Oznaczenia drogowe były zupełnie nieczytelne. W końcu pojechałem na wyczucie. Czy to był dobry wybór ? I tak i nie. Dobry, bo droga była rzeczywiście właściwa. Niedobry, bo pojawiły się kłopoty, które zakłóciły resztę dnia i które – w minimalnym stopniu, ale jednak – zakłóciły resztę podróży. Na jednym ze skrzyżowań, z samochodu dostawczego, który jechał przed nami, wypadła duża blacha, w kształcie błotnika samochodowego. Ominąć się tego już nie dało. Mogłem tylko wziąć to pomiędzy koła. Załomotało straszliwie. Zatrzymałem się za skrzyżowaniem i przystąpiliśmy z Agnieszką do oględzin samochodu. Z przodu i z tyłu, z każdego boku i od spodu – wszystko wyglądało dobrze. Samochód, który blachę zgubił, zatrzymał się przed skrzyżowaniem, ale zanim skończyliśmy nasze oględziny – minął nas i pojechał dalej. Zachował się jak świnka jakaś. Nie przyszło nam do głowy, aby spisać numery rejestracyjne. Pojechaliśmy zatem dalej w stronę odludnych i gorących pustyń Nevady.  Samochód jechał jak zawsze, koła reagowały prawidłowo na ruch kierownicy, wszystko wyglądało prawidłowo. Gdy krajobraz wokół zrobił się już odludny, gdy miasto było już daleko za nami, nagle na wyświetlaczu komputera samochodowego pojawił się napis „check engine oil soon” czyli sprawdź wkrótce olej silnikowy. Zmroził mnie ten komunikat. Ciężko było sobie wyobrazić, żeby ten komunikat nie miał związku z łupnięciem blachą w podwozie. Mógł to być przypadkowy zbieg okoliczności, ale coś mi mówiło, że sytuacja nie wygląda najlepiej. Napis wygasiłem i póki co jechałem dalej. Ale uznałem, że jednak trzeba się zatrzymać i raz jeszcze obejrzeć ze wszystkich stron samochód, no i przede wszystkim sprawdzić poziom oleju. Zatrzymaliśmy się zatem w zatoczce i pierwsze co zrobiłem, to zajrzałem pod samochód. A tam kap, kap, kap – w tempie takim samym jak się to czyta, spadały w dół krople oleju silnikowego. Przestawiłem samochód i w miejscu, gdzie stał on wcześniej, były wyraźne ślady wycieku. No zresztą jak miało ich nie być, skoro widziałem ten wyciek na własne oczy. Organoleptycznie stwierdziłem, że to olej silnikowy. Zajrzałem pod samochód – komisyjnie rzecz jasna – kapało dalej, choć jakby mniej. Gdzie dokładnie było zlokalizowane miejsce wycieku – tego nie było widać. Pomiar poziomu oleju dał wynik jeszcze pozytywny, ale całość nie wyglądała dobrze. Trzeba było coś postanowić, a o decyzję w tej sytuacji nie było łatwo. Tak jak zawsze kupowaliśmy ubezpieczenie od wszelkiego, nawet mało prawdopodobnego nieszczęścia, tym razem tego nie zrobiliśmy. Jechać dalej strach, zostać na pustyni nie można, do Salt Lake City, skąd wypożyczyliśmy samochód było stamtąd kilkaset kilometrów, do Ely gdzie czekał na nas hotel było jeszcze jakieś 400 kilometrów i w dodatku przez odludną pustynię – no problem. Sytuacja wyglądała jednak na tyle jednoznacznie, że uznałem, że musimy dzwonić po pomoc do wypożyczalni. Agnieszka wpadła w lekką panikę, no bo jak ona ma się dogadać, co ma powiedzieć, jak ma dobrać słowa, ile powiedzieć i tak dalej. Wzięliśmy słownik, napisaliśmy na kartce zarys meldunku i podstawowe słowa w języku angielskim pasujące do opisu sytuacji, Agnieszka wzięła głęboki oddech i wykręciła numer telefonu do firmy Alamo.  Ale telefon powiedział, ze on nigdzie nie zadzwoni, bo nie ma w tym miejscu zasięgu. Trzeba było zatem zmienić plany. Nie było innego wyjścia - trzeba było ruszyć w dalszą drogę i dojechać do najbliższego miasteczka. Na szczęście nie było daleko. Zatrzymaliśmy się przed hipermarketem. Zasięg był. Ale pierwszą czynnością jaką wykonaliśmy było oczywiście zaglądnięcie pod samochód. A tam były ślady starego kapania, ale nowa kropla żadna się nie pojawiła. Sprawdziłem poziom oleju - był właściwy, choć przy każdym uruchomieniu silnika pojawiał się ten sam groźny komunikat.  W tej sytuacji, postanowiliśmy na razie nie dzwonić do wypożyczalni, tylko pojechać jeszcze dalej, do miejscowości Wells. Tam nasza droga krzyżowała się z droga prowadzącą do Salt Lake City. Tam mieliśmy podjąć ostateczną decyzję co dalej, ewentualnie zanocować. Oczywiście zmiana miejsca noclegu zrujnowałaby palny na dalsze dni, ale trzeba było tę sytuację przyjąć z pokorą i nie denerwować się nadmiernie. Ot przygoda.
Do Wells było kilkadziesiąt  kilometrów, dookoła były ładne suche krajobrazy, ale jazda wyjątkowo nas nie cieszyła, w najmniejszym stopniu.  Cały czas towarzyszyła nam obawa czym się to skończy. Obmyślałem też intensywnie wielowariantowe plany dalszego działania. W Wells zatrzymaliśmy się na uboczu i z dużą nieśmiałością zajrzeliśmy pod samochód. Kapania nie było. Samochód był suchy. Więc co to było i co to jest – skąd ten uparcie pojawiający się komunikat o potrzebie sprawdzania poziomu oleju. I wtedy dotarło do mnie, że może ja coś źle czytam. I rzeczywiście. To co uparcie czytałem jako: „check engine oil sonn” tak naprawdę było komunikatem o potrzebie wymiany oleju „change engine oil soon”. Samochód przejechał już tyle kilometrów, że samochód upomniał się o wymianę oleju. Ponieważ zdarzyło się to tuż po łupnięciu blachy o podwozie, nastąpiło skojarzenie, które dało w efekcie błędne odczytanie komunikatu.  A więc może nie jest tak źle, może w ogóle nie jest źle. Może alarm był zupełnie zbędny. Wszystko byłoby zupełnie pięknie, gdybyśmy nie widzieli wcześniej na własne oczy szybko spadających na ziemię kropli. Oczywiście  uleciała gdzieś pewność, którą wcześniej miałem, że był to olej silnikowy. błogosławieństwem okazał się brak zasięgu telefonicznego w miejscu, gdzie zatrzymaliśmy się pierwszy raz.  Dzwoniąc wtedy do wypożyczalni narobilibyśmy sobie niezłych i zupełnie niepotrzebnych kłopotów, w tym zapewne finansowych.

Wyglądało na to, że planów nie musimy zmieniać i możemy jechać dalej na południe stanu Nevada.  Oczywiście niepokój w nas silny pozostał, ale brak kapania i inny sens komunikatu mocno nas uspokoił. Po drodze oczywiście zatrzymywaliśmy się jeszcze kilka razy kontrolując stan „podsamochodowy”.





Kontrola techniczna nie wykazywała żadnych usterek. Coraz zatem spokojniejsi jechaliśmy dalej. Krajobrazy Nevady są jak widać bardzo surowe. Suche płaskie przestrzenie porośnięte ubogimi roślinkami, i siwo-szare łańcuchy górskie, gdzieś tam w oddali. Sucho i gorąco.  Minęliśmy po drodze dwa mini miasteczka nie mogąc się nadziwić jak w takim otoczeniu można mieszkać. I nie chodzi tylko o warunki klimatyczne, ale również o to, z czego a takim miejscu żyć, gdzie robić zakupy, jak nie zwariować w grupie mieszkańców, która liczy zaledwie kilkadziesiąt osób. Ale wszak to nie nasz problem. Jak sprawdziłem na Wikipedii, w jednej z mijanych osad (zaznaczonej na mapie zachodnich stanów kółeczkiem) mieszka obecnie zaledwie 20 osób i jest to już bardziej miasteczko duchów niż ludzi. 



















Ely gdzie był nasz hotel jest większym miastem, choć zdecydowanie podupadłym. Liczy około 4000 mieszkańców. Były tutaj kopalnie miedzi i srebra i spory w związku z tym przemysł. Ale wydobycie przestało się opłacać, więc kopalnie zostały zamknięte, a dzień po ich zamknięciu przestały kursować pociągi. Miasteczko jest takim małym Las Vegas. Jest tu dużo hoteli, a w każdym z nich kasyno. Oczywiście nie ma porównania z hotelami Las Vegas. To są po prostu małe hotele z małymi kasynami, bez większych atrakcji. Ale jak ktoś sobie życzy przegrać trochę pieniędzy, to zdecydowanie może to w Ely zrobić. Miasto było kiedyś najpopularniejszym miejscem gdzie można było wypocząć na trasie pomiędzy Kalifornią a Sun Valley i tutaj zatrzymywało się wiele sławnych osobistości. A my mieszkaliśmy w historycznym hotelu Nevada, który ma całe cztery piętra, i przez wiele lat był najwyższym budynkiem w całym stanie. Ma prawie 100 lat, co na amerykańskie realia, zwłaszcza zachodnich stanów jest kawałkiem historii. Poniższe zdjęcia pochodzi z Wikipedii bo zmęczeni kłopotami samochodowymi nie mieliśmy głowy do robienia zdjęć.

Ely Nevada - Hotel Nevada


Mieszkali tutaj sławni ludzie: Gary Cooper, Ingrid Bergman, prezydent Lyndon Johnson i wielu innych. Teraz powinni dopisać do wydarzeń ważnych nasz pobyt, ale tego zapewne nie zrobią. Kasyno znajdujące się w Hotelu Nevada jest zapewne największym kasynem w Ely. Jest czynne na okrągło 24 godziny na dobę. Recepcja była w środku kasyna, meldowaliśmy się więc w otoczeniu licznych automatów do gry, w takim ogólnym harmidrze. Dostaliśmy nawet jakieś bony na drinki do baru. Ale po trudnym dniu nie mieliśmy chęci na zwiedzanie kasyna i bony zostały nie-wykorzystane.  Nie chciało nam się już nic robić. Popatrzyliśmy sobie tylko z hotelowego okna na kasyna znajdujące się z drugiej strony ulicy. Pokoik hotelowy był mały i coś uparcie co jakiś czas hałasowało. Ale biorąc pod uwagę emocje samochodowe jakie przeżyliśmy tego dnia, nie był to powód do zmartwienia. Oczywiście samochód, który postawiliśmy na dużym hotelowym parkingu został przeze mnie szczegółowo sprawdzony. Kapania nie było, poziom oleju był prawidłowy, wszystko wyglądało dobrze. Tylko zagadka – co kapało na drodze – nie została w najmniejszym stopniu wyjaśniona.



A na koniec mapa z naniesioną trasą 13 dnia.



I nie tylko

       Dzisiaj drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Jest i tak samo jak co rok i jednak inaczej. W tym roku jak zawsze z Martą pojechaliśmy na Rynek Bałucki na targ choinkowy.  Jak zawsze śpiewaliśmy po drodze naszą choinkową piosenkę, ale w odróżnieniu od lat ubiegłych, kupiliśmy nie jedną, ale dwie choinki. Jedna stanęła u Marty. Udała się wyjątkowo. Koty były zachwycone.
      Wigilia też była u Marty.  Reksio zaraz po przyjściu pożarł kilka pierniczków zerwanych z choinki. Sznureczków nie znaleźliśmy, więc chyba sznurki też pożarł. Koty Marty Reksia szanują, nie boją się go, a i on nie przejawia w stosunku do kotów żadnych złych zamiarów. Pełna zgoda. To całkiem udane koty, zwłaszcza czarny kot Tosia. To bardzo ciekawski, przyjacielski kot, który lgnie do ludzi. Poniżej zamieszczam kilka świątecznych wigilijnych zdjęć.   














     W Święta nie wypada pisać o sprawach politycznych, nie mniej trzeba krótko odnotować, że sprawy w Polsce idą w złym kierunku. Nasza totalna opozycja, która nie może się pogodzić się, ze nie ma na nic wpływu, a nie ma z tego prostego powodu, że przegrała wybory, robi wszystko, żeby nie było spokojnie. Okrzyki „wolne media” w sytuacji, kiedy w TVN-ie w „Wyborczej” w „Onecie” i wielu innych wiodących mediach trwa nieustanna walka z PiS-em, brzmią żałośnie. Demonstracja za demonstracją, pochody, agresja, aż w końcu zablokowanie obrad Sejmu i tegoż Sejmu wielodniowa okupacja, bez szacunku do Świąt Bożego Narodzenia. Lepper w porównaniu z obecną opozycją wydaje się być wzorcem parlamentarnych zachowań. Z drugiej strony nawet komentatorzy sympatyzujący z drugą stroną piszą o poważnych błędach PiS-u, o nadmiernej bucie, o wszczynaniu niepotrzebnych sporów i nieporadności Marszałka Kuchcińskiego. Tak, zdecydowanie głupoty po tej stronie nie brakuje. I na pewno otrzeźwienia z żadnej strony nie widać.   Więc nie będzie lepiej, nie będzie spokojniej, spory będą się nasilały. Szkoda.
       Dzisiaj wybraliśmy się zwiedzić nowy dworzec Łódź – Fabryczna. Nawet babcia Marty w swojej zabawnej peruwiańskiej czapce się wybrała. Myślę - jestem przekonany, że jest to najpiękniejszy dworzec w Polsce. Perełka. To najwyższa półka i to nie tylko w skali kraju. Brawo Łódź.
       Dworzec Łódź – Fabryczna położony jest blisko kompleksu EC-1, gdzie jest najnowocześniejsze w Europie Planetarium, gdzie powstają nowe, nowoczesne obiekty. To będzie miejsce ściągające turystów z całej Polski i miejmy nadzieję, że nie tylko z Polski.
    Dworzec Łódź – Fabryczna grał w wielu filmach, między innymi w filmie „Przypadek” z Bogusławem Lindą. Kto nie widział, powinien zobaczyć – polecam. Ileż to razy zaczynałem tam swoją podróż, odprowadzałem na pociąg, czekałem na przyjazd. Wiele różnych wspomnień. Ale nie zawsze i nie dla każdego, ten dworzec zachował się dobrze we wspomnieniach. Smrodek poczekalni, śpiący na ławkach bezdomni, zimno, siermiężność, odwołane pociągi. Jakby to nie wyglądało wcześniej, niedobrze by było, gdyby nie został po starym dworcu żaden ślad. Dobrze się zatem stało, że w hali głównej odbudowano elewację starego dworca. To pozwala zachować ciągłość historii. Wszak dworzec powstał w 1866 roku, a w 1930 roku powstał budynek dworca, który przetrwał do czasu obecnej, jakże udanej modernizacji.  Więc jeszcze raz powiem na koniec – BRAWO ŁÓDŹ. A teraz zdjęcia.