niedziela, 19 lipca 2015

Podróż 2010 - dzień 18, Mesa Verde, Bisti Badlands i jak zawsze nie tylko

Podróże po Stanach

Nasza druga podróż po Stanach zbliżała się powoli do końca i wcale nam się to nie podobało. Nawet na moment nie przemknęła myśl, że mogłoby się to już wszystko skończyć, bo podróż zbyt długa, że już się nuży. Wręcz przeciwnie - ciągle był w nas niedosyt, że za szybko, że za pobieżnie, że w każdym miejscu należałoby być co najmniej dwa razy dłużej.

Osiemnastego dnia naszej podróży wjechaliśmy po raz pierwszy do kolejnego stanu - do Nowego Meksyku. Głównym celem podróży był Park Narodowy Mesa Verde. To park odmienny od tych wcześniej przez nas odwiedzanych. Bo nie walory krajobrazowe są w tym przypadku najważniejsze. W tym parku najważniejsze są ślady dawnych indiańskich kultur. Poniżej zdjęcie - wizytówka dnia.



 
Ale na ten dzień mieliśmy do przejechania kolejne kilkaset kilometrów, bo wszak za kilka dni musieliśmy znaleźć się na lotnisku w Los Angeles, a to było jeszcze bardzo, bardzo daleko. Hotel tego dnia czekał na nas w miejscowości Gallup, a po drodze mieliśmy zgodnie z planem odwiedzić jeszcze jedno miejsce - Bisti Badlands. Status tego miejsca nie był do końca przez nas określony. Nie jest to bowiem ani park stanowy, ani narodowy. W Internecie były bardzo zachęcające zdjęcia dziwnych form skalnych, które tam można spotkać, a ponieważ było to po drodze, postanowiliśmy tam podjechać. Cała trasa zaznaczona jest na mapie poniżej.



           Mesa Verde to miejsce gdzie kiedyś (w XIV wieku lub wcześniej) osiedlili się Indianie pueblosi i mieszkali w tym miejscu około 100 lat. Teren jest wyżynny, generalnie płaski, poprzecinany kanionami o stromych ścianach. I właśnie na tych ścianach Indianie budowali swoje puebla. Są one zachowane w niezłym stanie, ale są trudno dostępne. Zawsze były zresztą trudno dostępne. To zagadka dla historyków, dlaczego  mając tyle wygodnych płaskich miejsc i do tego żyjąc z uprawy ziemi, Indianie mieszkali w miejscach tak trudnych do życia. Wyjście z domu i powrót do domu oznaczał niezłą wspinaczkę. A przecież w odróżnieniu od turystów Indianie pokonywali tą drogę dźwigając ciężary. Oczywiście najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem  są walory obronne. Ale nie wszyscy badacze się z tym zgadzają. A jeszcze większą zagadką dla nich jest powód, dla którego Indianie opuścili te miejsca. Włożyli wiele wysiłku, aby te swoje osady zbudować i nagle po stosunkowo krótkim czasie je porzucili. Dziwne.

Mapa Parku Mesa Verde pochodząca z Wikipedii przedstawiona jest poniżej.


Map of Mesa Verde National Park

Najbardziej popularnymi miejscami, godnymi zwiedzenia są trzy miejsca: Clif Palace, Balcony House i Spruce Tree House. Dwa pierwsze są trudno dostępne, dlatego zwiedza się je z przewodnikiem. Płaci się za to dodatkowego – choć niewielkiego – pieniążka i dostaje się bilet na określoną godzinę. To niewątpliwie minus, podobnie jak zwiedzanie w grupie. Ale przewodnik i ściśle określona maksymalna ilość osób to środki wprowadzone ze względów bezpieczeństwa. Zwiedzanie z przewodnikiem ma też plusy. On opowiada sporo ciekawych rzeczy. Te trzy najciekawsze miejsca są w dolnej części mapy. Jak widać z mapy są one w dużej odległości od wjazdu do parku i od Visitor Center. Z krajobrazowego punktu widzenia park nie jest super interesujący, co nie znaczy, że nie jest ładny. Teren parku to płaskowyż poprzecinany kanionami, niezbyt głębokimi. Zdjęcie poniżej jest dosyć typowym obrazem terenów parkowych. 

 Ściany kanionów są strome, tak że zejście na dno wydawało się zadaniem trudnym. Tylko po co schodzić w dół i wchodzić pod górę, skoro tej płaskiej „góry” jest wystarczająco dużo do życia. Można było tutaj  rozstawić swoje wigwamy i wygodnie sobie żyć. Ale Indianie, którzy zamieszkiwali te tereny wymyślili inny sposób na życie. Postanowili zbudować kamienne mini miasta, z ułożonymi piętrowo domami, wieżami obronnymi i miejscami publicznych spotkań. A żeby było trudniej, te swoje mini miasta budowali na stromych zboczach kanionów we wnękach skalnych.  W Parku Mesa Verde zachowały się one w najlepszym stanie. Ale takich miejsc na terenie stanów Nowy Meksyk, Utah, czy Arizona jest znacznie więcej. Dużo zachowało się w Kanionie de Chelly, w którym byliśmy następnego dnia, a dużo tego typu miejsc zniknęło bezpowrotnie pod wodą gdy w miejscowości Page zbudowano tamę i utworzono jezioro Powella. Jezioro jest przepiękne, ale jego budowa spotkała się z protestami, bo pod wodą znalazło się wiele śladów dawnych kultur.
              Najpierw pojechaliśmy do Clif Palace. Miejsce imponujące. Zresztą zdjęcia najlepiej to oddają. Pierwszych kilka zdjęć zrobionych jest z poziomu płaskowyżu. Clif Palace prezentuje się z tej perspektywy szczególnie uroczo. Widać grupy turystów, które zwiedzały to miejsce przed nami. Turyści stoją dookoła okrągłej „kivy” – miejsca spotkań starszyzny plemiennej, i miejsce o znaczeniu religijnym.







         A poniżej zdjęcia z naszej wycieczki do tego niezwykłego pałacu. Po drodze drabinki i chyba też poręcze i łańcuchy, ale szczegółów nie pamiętam. Zejście i podejście jest w każdym razie na tyle dobrze zabezpieczone, że każdy w miarę sprawny człowiek może się na taką wycieczkę wybrać.





Ta okrągła budowla poniżej to wspomniana wcześniej kiva - miejsce spotkań o znaczeniu religijnym. Zachowały się kamienne wnętrza, nie zachował się dach. Nie były to bowiem miejsca od góry otwarte, tylko zadaszone. Obradujący lub modlący się Indianie siedzieli sobie w kręgu na kamiennych siedziskach. 






 Poniżej zdjęcia dowody, że tam byliśmy.





 Poniżej zdjęcia z drogi powrotnej, na górę.




 Jak widać przy wychodzeniu jest dosyć ciasno, więc nie dbając o szczupłą sylwetkę można w takim miejscu utknąć. Wycieczka trwała około godziny. A potem powędrowaliśmy na miejsce zbiórki drugiej wycieczki do Balcony House. Tutaj dostęp był jeszcze trudniejszy i ekspozycja była jeszcze większa. Do ruin wchodziło się po bardzo wysokiej drabinie. Grupa przypominała trochę wspinającą się po zboczu grupę małp, bo wchodzenie było wieloosobowe. Tutaj osoby z lękiem wysokości wybierać się nie powinny. Drabina robi wrażenie, a ustawiona jest nad przepaścią. Byłoby gdzie lecieć. Ale dla nas osób, które przeszły Orlą Perć w Tatrach taka drabina to był mały pikuś.






 A poniżej już zdjęcia ze zwiedzania. Oglądaliśmy skalne mieszkania, kivy, przeciskaliśmy się  przez ciasne przejścia. Osada miała wiele zakamarków i przewężeń, przez które, trudno nieprzyjacielowi byłoby się przedrzeć. Ale życie w takim miejscu łatwe z całą pewnością nie było. My byliśmy latem, mieliśmy przewodnika i drabiny. A Indianie zimą mieli mróz, musieli wcześniej zgromadzić zapasy opału i - co szczególnie trudne, musieli wszystko co potrzebne do życia znosić po stromych urwiskach. Pewnie dlatego długo w takich warunkach nie wytrzymali i poszli sobie szukać lepszego miejsca do życia.  Przewodnik omawiał miedzy innymi teorie na temat przyczyn budowy osad w tak trudnych miejscach. Walory obronne wysuwały się na plan pierwszy, choć pewności na ten temat wśród badaczy nie ma. Nieznany jest też powód raptownego opuszczenia osad. Budowle powstały z niemałym przecież trudem, a były zamieszkane tylko przez około 100 lat. Nagle z nieznanych powodów Indianie je opuścili. Może powodem była klęska klimatyczna, może wyjałowienie gleby, a może uznali, że mają dość ciągłego wspinania się po stromych zboczach. Zachowały się po nich malownicze, ciekawe, skalne pamiątki.








 Poniżej żadne z nas, my jesteśmy szczuplejsi.

 Dużo szczuplejsi - proszę spojrzeć.

 A dalej już zdjęcia z drogi na górę. Stromo i duże ekspozycje. Ale nikt nie utknął.


        A poniżej zdjęcia z ostatniej skalnej osady, którą zwiedzaliśmy, która nosi nazwę Spruce Tree House. To pueblo znajdowało się też pod nawisem skalnym, i też było zbudowane przy pionowej ścianie skalnej, ale nie było pod nim wysokiego urwiska. Tutaj turyści mogli przychodzić i zwiedzać sami. Było tam dużo dobrze zachowanych pomieszczeń i były – podobnie jak w dwóch poprzednich miejscach – kivy. Te okrągłe budowle, najczęściej schodzą poniżej poziomu głównego. Te które się zachowały w Mesa Verde były na ogół bez sufitu, ale tutaj był i sufit i można było wchodzić do środka, pod czujnym okiem strażnika parku, który był tutaj oddelegowany, aby pilnować porządku. On decydował ile osób i kiedy mogło wejść do wnętrza kivy.









            Na ostatnim zdjęciu widoczne jest wnętrze kiwy – bez dachu. W jednym osiedlu takich miejsc spotkań było zawsze kilka. A potem czekała na nas jeszcze bardzo długa droga do hotelu. Przejechaliśmy tego dnia grubo ponad 500 kilometrów. Malownicza trasa, choć nie tak malownicza i nie tak pusta jak się spodziewałem. Było troszkę miejsc zamieszkałych, było trochę pól uprawnych, z ogromnymi deszczowniami, i było trochę krajobrazów przeciętnych, płaskich, słabo urozmaiconych.
           A po drodze podjechaliśmy do Bisti Badlands, występującego również pod nazwą Bisti/De-Na-Zin Wilderness. Tak do końca nie mieliśmy pewności, czy miejsce to jest ogólnie dostępne. Droga dojazdowa wyglądała na prywatną, była nieutwardzona, niedaleko niej stał dom mieszkalny. Czuliśmy się tutaj nieswojo i nie zabawiliśmy długo, zresztą czasu było już niezmiernie mało.  Ale krótki czas pobytu wynikał w dużym stopniu z tego, że czuliśmy się w tym miejscu jakoś dziwnie niepewnie. Stał na końcu drogi samochód, ale żywego ducha tam nie spotkaliśmy. Słowo „wilderness” można przetłumaczyć jako dzicz, czyli środowisko naturalne na Ziemi w mało znaczącym stopniu naruszone przez działalność człowieka, lub też ostatnie nietknięte obszary naszej planety, nad którymi ludzie nie sprawują kontroli, nie budują osiedli, dróg i linii przesyłowych. Takich obszarów w USA zaliczonych do kategorii „wilderness” jest 762. Generalnie są to miejsca dostępne, po których można wędrować, jeździć konno, ale nie można palić ognisk. Istnieją państwowe agencje zajmujące się nadzorem nad tymi terenami.
W Bisti Badlands są gołe surowe skały, pozbawione roślinności. Skały – podobnie jak w Parku Narodowym Badlands w Dakocie, który znajduje się setki mil na północ – są zbudowane warstwowo. Jest tam mnóstwo różnych ciekawych form skalnych. Fantastyczne zdjęcia można znaleźć w internecie. Ale obszar jest duży, map żadnych nie ma, ścieżek nie ma, drogowskazów nie ma, więc zwiedzanie tego miejsca jest trudne. Dziwnych form w postaci słoni, grzybów itd. nie widzieliśmy, ale miejsce mogło się podobać. Surowe i piękne. Poniżej kilka zdjęć. 











 Oczywiście żyją tutaj groźne stwory tarantule, węże, skorpiony, więc trzeba uważać. Poniżej dwa zdjęcia „internetowe” pokazujące niezwykłe formy skalne, jakie można tutaj spotkać.  Zdjęcia pobrane z Wikipedii.

Bisti view

Sphimx at Bisti badlands

My takich perełek nie spotkaliśmy. Trochę szkoda.

I nie tylko

            Ostatnie dni upłynęły na śledzeniu regat żaglowców The Tall Ships Races. Nie, nie stałem się miłośnikiem żeglarstwa, ani kibicem zawodów żeglarskich, zainteresowanie wynikało z faktu, że w regatach brali udział żeglarze Marta i Arek. Jakoś nie potrafią zrozumieć, że człowiek jest stworzeniem lądowym. W ocenach owszem życie powstało, ale potem bardziej rozwinięte i inteligentne formy przeniosły się na ląd. Bo na lądzie jest po pierwsze bezpieczniej a po drugie ciekawiej. I zdjęcia z mojego bloga są tego najlepszym dowodem. Jeszcze pływanie przy brzegu można zrozumieć. Widać coś więcej niż wodę. Ale pływanie po morzach i oceanach, gdzie widać tylko mniej lub bardziej wzburzoną wodę, gdzie może rozpętać się burza i gdzie nie ma bezpiecznego schronienia, toż to należy ocenić jako niepotrzebne igranie z losem i nudy. Woda i woda. Nie ma lasów, nie ma kanionów, nie ma gór, nie ma łąk. Woda i ciasny jacht z ciasnymi kojami, małym kibelkiem i brakiem komfortu sanitarnego. Ale można tłumaczyć. Wszelkie rozsądne argumenty zostały odrzucone i Marta z Arkiem stali się członkami dziesięcioosobowej załogi jachtu o trudnej dla obcokrajowców nazwie „Rzeszowiak”, a Marta została nawet mianowana drugim oficerem. Oczywiście nie omieszkali opowiedzieć, że jacht jest dosyć pechowy i że były już na nim dwa wypadki śmiertelne przy sztormowej pogodzie. Jedna osoba zginęła, uderzona złamanym masztem, a druga chciała się ewakuować w czasie sztormu na prom, lub coś podobnie dużego, ale jej nie wyszło. Więc jedno było pewne - jacht Rzeszowiak nie gwarantuje bezpieczeństwa.
            Ich rejs zaczął się w Dublinie, popłynęli do Belfastu i w okolicach Belfastu była linia startu. Bo okazuje się, że coś takiego jak linia startu istnieje, tylko nie jest namalowana na wodzie, ani oznaczona bojami – jest wyznaczona wirtualnie.  Podobnie jest z linią mety. Ta była wyznaczona w pobliżu norweskiego miasta Alesund. Obydwie linie należy rzecz jasna przekroczyć. Po drodze są jeszcze wyznaczone punkty, które trzeba minąć z określonej strony, a poza tym można płynąć jak wygodniej. Oczywiście w regatach trzeba korzystać z wiatru i żagli, a silnika używać nie należy.
            W takich to właśnie regatach uczestniczyli Marta z Arkiem. Zajęli 6 miejsce w klasie C, przepłynęli pięknie całą trasę, nie popsuł im się żagiel, ani nie uszkodził maszt, a takie przygody innym załogom się przytrafiały i przekroczyli z poczuciem dobrze wypełnionego zadania linię mety. Szczęśliwie wrócili już do domu, więc zdecydowanie żyje mi się znowu spokojniej.  
            Pora na jakieś zdjęcia z rejsu. Powstało ich bardzo dużo, ale przecież to mój blog, a nie blog mojej córki. Zacznę od zdjęć Marty żeglarza. Na jednym z nich triumfalnie dmie w trąbkę przy przekraczaniu linii mety.





 Druga grupa zdjęć jakie wybrałem to zdjęcia przedstawiające urodę jachtów. Tutaj nie dyskutuję, widok płynącego jachtu pod żaglami jest niewątpliwie godny polecenia. Tylko oczywiście lepiej to oglądać stając wygodnie na brzegu.











Trzecia grupa to zdjęcia, które chyba pokazują jak to wygląda, gdy wiatr wieje mocno a fale są wysokie.  No cóż, jedno z moich najgorszych wspomnień sięga szkoły podstawowej. Postawiono na boisku karuzelę. Taką malutką, z kilkoma siedzeniami i kółkiem w środku, od którego należało się odpychać rękami. Zupełnie nieroztropnie usiadłem na krzesełku jak inni i dobrze się to nie skończyło. Jakoś przeżyłem, ale było ciężko już do końca dnia. Myślę, że na jachcie na takich falach mogłoby być jeszcze gorzej. 



I na koniec zdjęcia z Alesundu. Ładnie się prezentuje ta miejscowość na tle fiordu.  





        Można by było jeszcze zamieścić zdjęcia z Belfastu i Dublina, ale przecież to nie była moja wyprawa.
      A co jeszcze się dzieje współcześnie? Ciągle jeżdżę na rowerze i całkiem nieźle mi idzie. Pobiłem swój rekord, pokonując jednego dnia 86 kilometrów. Uważam, że to całkiem niezły wynik. I muszę tu dodać, że pokonałem ten dystans ze średnią prędkością prawie 9 węzłów, a w porywach z prędkością 20 węzłów, a jacht Rzeszowiak płynął najszybciej z prędkością około 7 węzłów, a średnio z prędkością zaledwie 4 węzłów. Więc mój rower jest zdecydowanie szybszy od jachtu Rzeszowiak. Jeżdżę też dosyć często rowerem do pracy, około 30 km w obie strony. To całkiem sympatyczny środek komunikacji. Lato jest raczej chłodne, choć nie można tego powiedzieć o ostatnich dniach. W polityce krajowej po wyborach prezydenckich ciągle gorąco – zbliżają się wybory parlamentarne, referendum, jest Kukiz, który się trochę zaczyna gubić, pani premier Kopacz jeździ pociągiem, pani Szydło autobusem, lewica się jak zawsze łączy i dzieli, pojawił się "mocarz", którym trują się młodzi ludzie i którymi ponownie zainteresowali się politycy.  
           A na koniec kilka zdjęć z działki, działkowych kwiatków.