niedziela, 20 listopada 2016

Podróż 2012 - dzień 12, z północy na południe w okolice Sun Valley i jak zawsze aktualności

Podróże po Stanach


Opis tego dnia zacznę od końca. Wieczorny relaks znowu zaczął się późno, dopiero o 20:45. W końcu można było sobie spokojnie posiedzieć, spojrzeć w komputer, poczytać co tam zdarzyło się w naszym kraju, obejrzeć zdjęcia.  Na kolację zjedliśmy pyszne skrzydełka i udka kurze przygrzane w mikrofalówce i napiliśmy się białego winka. Było bardzo przyjemnie. Od początku wyprawy było przyjemnie. A wyprawa tego dnia minęła niestety półmetek. I wiedzieliśmy, że będzie nam bardzo przykro jak się skończy. Ale do tego przykrego momentu pozostało jeszcze trochę. Ten wieczór spędziliśmy w bardzo wytwornym hotelu Wood River Inn w Hailey tuż za Sun Valley. Planując trasę  przejazdu, okolice Sun Valley wydawały mi się idealnym miejscem na nocleg, ale strona booking.com nie miała w tej okolicy nic do zaoferowania oprócz jednego miejsca - Sun Valley właśnie. Ale tutaj hotele były szokująco drogie, droższe niż w Nowym Jorku. Ceny powyżej 300 $ za noc. Jakiś obłęd. Co to za miejsce, dlaczego tu jest tak drogo ? Odpowiedź można było znaleźć w Internecie i przewodnikach. Otóż Sun Valley to bardzo znana w USA górska miejscowość. To miejsce, gdzie wypoczywają gwiazdy Hollywoodu i inne sławne, bogate osoby. W rejonie Sun Valley mieszkali lub mają swoje letnie rezydencje takie sławy jak: Arnold Schwarzenegger, Mark Zuckerberg (ten od Facebooka), Mats Wilander (tenisista), Warren Buffett (magnat finasowy), Walter Annenberg (wydawca, filantrop i dyplomata), Ernest Hemingway, Tom Hanks, Oprah Winfrey, Steve Miller (gitarzysta), Demi Moore, Peter Cetera (piosenkarz, i twórca tekstów piosenek, basista), Clint Eastwood, Bruce Willis, Richard Dreyfuss, Steve Wynn (magnat finansowy, który rozbudował Las Vegas), Justin Timberlake (aktor, piosenkarz i biznesmen), Mohamed al-Fayed (egipski biznesmen, prowadzący interesy na całym świecie), Barbara Kent, czy Bill Gates. No to w tej sytuacji hotele mają prawo być drogie. Sun Valley jako ośrodek narciarski założył w 1936 niejaki Harriman, przewodniczący Union Pacific Railroad. Uznał, że w Ameryce powinien powstać ośrodek na miarę tych w Europie, takich jak St Moritz lub Davos. Wynajął człowieka, żeby ten znalazł odpowiednie miejsce w Stanach. Ten po długich poszukiwaniach wybrał Sun Valley, bo tam są idealne zbocza, mnóstwo śniegu i mało wiatru, a do tego wszystkiego niedaleko przebiegała linia kolejowa. I tak to się zaczęło. Ernest Hamingway dokończył tutaj swoją słynną powieść “Komu bije dzwon”. Twórca ośrodka, czyli Harriman, zaprosił Hamingwaya I innych sławnych celebrytów z Hollywood, żeby wypromować to miejsce. Częstymi gośćmi byli: Gary Cooper, Clark Gable, Errol Flynn, Lucille Ball,  Marilyn Monroe. I kilku członków rodziny Kennedy. Sam Hemingway mieszkał okresowo w Sun Valley I pobliskim Ketchum niemal 20 lat.  Tutaj jest też jego grobowiec.  
Poprzedni dzień – zimny, ze śniegiem i deszczem na koniec rodził obawy co dalej. Kolejna trasa wytyczona była przez tereny położone bardzo wysoko, otoczone przez jeszcze wyższe łańcuchy górskie. Pojechaliśmy tak daleko na północ, żeby zobaczyć Glacier National Park (co się raczej skończyło niepowodzeniem) i żeby mieć tą słodką świadomość, że się przejechało Stany od Meksyku po Kanadę. Ale gdyby kolejny dzień też był nieudany, to plusy związane z takim planem zostałyby przytłoczone przez minusy. Bo 12 dzień oznaczał konieczność pokonania kolejnych 750 kilometrów. A nie jest to mało. Dodatkowo nie bez znaczenia było też to, że benzyna w Stanach zdrożała przez trzy lata o 30 %. Galon można było wtedy kupić za 2,80 $, a w 2012 roku trzeba za niego zapłacić 3,80, a w miejscowościach bardziej odludnych ponad 4 $. Gdyby kolejny dzień był deszczowo – śniegowy i z zerową widocznością, to pewnie bylibyśmy bardzo rozczarowani. Na szczęście pogoda odrobiła z nawiązką dziwną „glacierową” niedyspozycję i była przez cały dzień piękna. Prawie cały czas świeciło słońce i była znakomita widoczność. A trasa była tak urokliwa, że aż nas to zaskoczyło. Miała być ładna, ale że będzie aż tak ładna, tego się nie spodziewaliśmy.
Trasę podzielić można na kilka odcinków. Najpierw był krótki odcinek z Whitefish, gdzie nocowaliśmy, do jeziora Flathead Lake.  Naturalne, piękne górskie jezioro. Bardzo nam się spodobało.


To największe jezioro w Stanach Zjednoczonych na zachód od Missisipi. Ma ponad 40 km długości i ponad 20 kilometrów długości. Średnia głębokość przekracza nieznacznie 50m, a maksymalna osiąga 113 metrów. Wzdłuż jeziora biegnie droga 93, którą jechaliśmy. Przez około 60 kilometrów z lewej swojej strony mieliśmy widok na jezioro, a za nim widać było ośnieżone łańcuchy górskie. Z załączonych zdjęć wynika jednoznacznie, że pogoda dopisywała nam od samego rana.







Cały czas jechaliśmy drogą o numerze 93. Początkowo była ona dwupasmowa z dużym ruchem samochodowym, potem zrobiła się jednopasmowa z szerokim poboczem, a tak mniej więcej od połowy pobocze zniknęło i zrobiła się z niej zwykła droga jak ze Zgierza do Gieczna.   Trzeba powiedzieć, że drogi w Stanach są idealnie dostosowane do natężenia ruchu samochodowego. Tam gdzie trzeba, droga jest szeroka, tam gdzie wystarczy wąska – jest wąska. Na pierwszym odcinku ruch był bardzo duży i co kilkanaście kilometrów było miasteczka, gdzie pojawiało się ograniczenie prędkości do 25 lub 35 mil/godzinę. Co się rozpędziliśmy, musieliśmy hamować. Tereny piękne. Wysokie i bardzo wysokie góry z ośnieżonymi szczytami i opisane wyżej ogromne jezioro ciągnące się kilkadziesiąt kilometrów. Woda, ośnieżone szczyty – piękne zestawienie. 













A i miasteczka, które nas trochę irytowały, bo opóźniały jazdę, bardzo nam się podobały. Charakterystyczny amerykański styl – budynki z szyldami jedynymi w swoim rodzaju. I bardzo porządnie i bardzo czysto. Tutaj pod tym względem jest zupełnie inaczej niż w Nowym Jorku. Tutaj nie ma tej, typowej dla Nowego Jorku wielokulturowości, wielości ras. Tutaj murzyn, czy ktoś o urodzie południowoamerykańskiej jest ogromną rzadkością. I trudno znaleźć jakiegokolwiek śmiecia na ulicy. I pewnie istnieje tutaj związek przyczynowo – skutkowy. 



 99
Po przejechaniu około 1/3 dzisiejszej trasy droga zrobiła się jednopasmowa, bez pobocza i niezwykle wręcz piękna. I tak już zostało do końca. Oglądałem na koniec dnia, jak co dzień, zdjęcia robione w trakcie naszej podróży i stwierdzić niestety musiałem, że nie oddawały one w najmniejszym stopniu urody trasy.
Bardzo długo jechaliśmy wzdłuż rzeki łososiowej, czyli Salmon River. To było kilkaset kilometrów, bo tutaj wszystko jest większe. 200 km lub więcej wzdłuż jednej górskiej rzeki, tworzącej przełomy, porównywalne  z przełomem Dunajca. Czyli taki przełom Dunajca ciągnący się z Łodzi do Krakowa. A góry wokół dochodziły do 3600 metrów i w górnych partiach były jeszcze silnie ośnieżone. Wspaniała trasa. Warto było jechać pod Kanadę, aby wracać właśnie tędy. Poniżej mapa trasy:



Po drodze, co jakiś czas, ustawione były tablice wskazujące historyczne miejsca. To były kolejne punkty związane z ekspedycją Levisa i Clarka, o której napisałem trochę w poprzednim odcinku.







W miejscowości Challis wjechaliśmy na drogę 75 i jadąc dalej wzdłuż Salmon River zaczęliśmy wjeżdżać w głąb gór Sawtooth – co w dosłownym tłumaczeniu oznacza zęby piły. Rzeczywiście część szczytów układała się w ciągi pasujące do tej nazwy. Trasa cały czas była zachwycająca, a ruch był minimalny.  Piękne przełomy Rzeki Łososiowej, potem płaska dolina otoczona pasmami górskimi, następnie wspinaczka na przełęcz znajdującą się na wysokości 2652 metrów. Nawet na Rysach nie jest tak wysoko. Wspaniała trasa, wspaniałe widoki.







Jechaliśmy tak sobie coraz dalej,  zastanawiając się - co też niezwykłego jest w Sun Valley, że ta miejscowość jest taka sławna. Czy widoki są piękniejsze, czy góry wyższe. Nie było ani jednego ani drugiego. Ale najpierw jeszcze zdjęcia z gór Sawtooth.





Sun Valley położona jest w miejscu, gdzie góry są już nieco niższe. Tutaj już nie było wokół ośnieżonych szczytów. Sama miejscowość położona jest na wysokości 1800 metrów, a najwyższe szczyty wokół dochodziły do niecałych 3000 tysięcy. Zbocza porośnięte trawami, raczej łagodne, bez urwisk skalnych. Wizualizacja poniżej pochodzi z Google Earth.

Ketchum i Sun Valley łączą się ze sobą w jeden organizm. Ketchum to miasteczko, a Sun Valley to nie widomo co. Nie ma tutaj wyraźnego centrum, zresztą najlepiej spojrzeć na kolejny obrazek z Google Earth.

Domy, pensjonaty, korty tenisowe (w środku) pola golfowe. Generalnie nie ma to duszy. Nie jest to Zakopane z tłumem turystów, niedźwiedziem robiącym zdjęcia i straganami z oscypkami. To znaczy tak się nam wydaje. Tylko przejechaliśmy główną drogą, więc może wniosek jest zbyt pochopny. Miejsce jest urocze, ale jego uroda, na tle całej trasy jaką pokonaliśmy tego dnia, jest przeciętna. To miejsce jest jednym z tysiąca równie ładnych, górskich zakątków w Idaho. A że odpoczywają tutaj sławy, no cóż – nie wzruszyliśmy się tym zanadto. Podobnie te sławy nie wzruszyły się z powodu naszej krótkiej wizyty w Sun Valley.
 Przejechaliśmy tą miejscowość ciągle jej szukając. Spodziewaliśmy się zupełnie czegoś innego,  jakiegoś centrum –  czegoś w rodzaju Krupówek. Poniżej trzy zdjęcia okolicznych gór.



Sława  tego miejsca nie wzięła się tylko z urody, ale pewnie trochę z przypadku.  Żadnej gwiazdy nie widzieliśmy, ale widzieliśmy piękne domy, pola golfowe, piękne limuzyny. A może i jakąś gwiazdę widzieliśmy, tylko jej nie rozpoznaliśmy.  Wszak my prosty lud. Na koniec opisu jeszcze trzy obrazki z centrum Ketchum.




W przewodnikach piszą, że w tej okolicy można wypoczywać na setki sposobów – organizując wycieczki piesze, rowerowe, samochodowe, konne, pływanie górskimi rzekami, wspinaczki. Można grać w golfa, tenisa, pływać, jeździć na łyżwach – latem ćwiczą tutaj na sztucznym lodowisku najsłynniejsi łyżwiarze. Zimą – wiadomo sporty zimowe. Więc gdy ktoś nie będzie miał co robić z pieniędzmi niech jedzie do Sun Valley, pozbędzie się kłopotu, a przy okazji wypocznie na różne sposoby.

Ponieważ uznaliśmy, że 300 $ za jedną noc to przesada, nasz hotel znaleźliśmy około 20 km dalej w Hailey. Odległość ta wystarczyła, żeby zapłacić ponad trzy razy mniej. A hotel był wyjątkowo elegancki, z bardzo dobrym śniadaniem. Był też w jego pobliżu duży sklep, w którym odnowiliśmy zapasy. Pogoda cały dzień była bardzo ładna. Uznaliśmy więc, że kryzys pogodowy jest już za nami. Zresztą przy wieczornym winku o optymizm nie było trudno.

I nie tylko


A teraz krótko o tym co współcześnie. Mamy 20 dzień listopada 2016 roku, a więc za troszkę więcej niż miesiąc święta Bożego Narodzenia. Wigilia znowu będzie troszkę inna niż rok wcześniej. No cóż, mam nadzieję, że wigilijny stan osobowy nie będzie się już zmniejszał, tylko za jakiś czas trend się odwróci. I dodam, że nie chodzi mi o stan zwierząt tylko ludzi. Bo póki co stan zwierząt zwiększy się o dwa nowe koty, które zamieszkały z Martą. Ale akurat kotami to my z moim przyjacielem Reksiem się nie zachwycamy. Koty mieszkały razem w jakiejś rodzinie, ale urodziło się dziecko, które miało potężną alergię na koty i koty musiały zostać oddane do schroniska. Ponieważ zawsze były razem, to i nie wypadało ich rozdzielać i Marta wzięła je razem. To Tosia i Mela. Tosia jest czarna, bardzo przyjacielska i ciekawska, a Mela wielobarwna, bardziej płochliwa i zachowująca znacznie większy dystans do wszystkiego. Ale zupełnie dzika nie jest i nie chowa się na mój widok.

I tak to koty wypełniły pierwszy etap zmian wokół Marty. Czyli: nowe mieszkanie, nowe meble, nowa praca, nowe koty i nowa fryzura. Starego pewnie troszkę szkoda, ale to co nowe jak na razie bardzo udane (pomijając koty, bo jak mówi Reksio one nie są do niczego nikomu potrzebne).

Listopad to miesiąc nieciekawy. Ciemno, zimno, nieprzyjemnie, przybywa mi zawsze w listopadzie kolejny rok, więc ten miesiąc zasługuje na miano najgorszego miesiąca w roku. W tym roku na dodatek dużo pada, a Reksio po raz pierwszy musiał zrozumieć, że weterynarz to jednak zasługuje na odrobinę zaufania. Psisko stało się niemrawe, apatyczne, niechętne do jedzenia, a w końcu spuchł mu pysk. Spuchł do tego stopnia, że jedno oko stało się wąską szparką. Przyczyna do końca nie została ustalona, ale psisko zostało uśpione (przejściowo) prześwietlone, miało usunięte dwa zęby, a reszta zębów została wyczyszczona. Musiało też chodzić przez kilka dni na zastrzyki. Na razie jest dobrze. Wygląda też na to, że pies zrozumiał, że weterynarz mu generalnie pomaga i że gabinet weterynaryjny to nie jest miejsce, gdzie robi się zwierzętom krzywdę z nieznanych powodów. Więc zachowanie psa w gabinecie się zmieniło. Wchodzi jak zawsze do środka śmiało. Ale już nie chce pana doktora zjeść gdy ten tylko wstanie. Nie szarpie się przy zastrzykach. Pozwala się badać. Jedyne co mu pozostało, to drobna próba ataku na pana doktora po drugim zastrzyku. Postęp jest zatem duży.

W polityce bez większych zmian. Wiadomo Trybunał Konstytucyjny jak zawsze, wiadomo, że dla miłośników „soku z buraka” cokolwiek zrobi „kaczor” jest złe, podłe, głupie i cały świat się nami martwi, a dla drugiej strony, wszystkie „platfusy” to złodzieje, których należy pozamykać. Nowym elementem są protesty z powodu zamiaru likwidacji gimnazjów. Gimnazja spotykały się z powszechną krytyką - również, a może szczególnie, w środowisku nauczycieli. Teraz jednak ich likwidacja według tych samych środowisk jest zła. Trudno nadążyć.  Żona miała i ma kontakt z klasami przychodzącymi do zajęcia do planetarium, więc jej opinia na temat gimnazjów zawsze była jednoznaczna. Utworzenie gimnazjów było według niej wielkim błędem.  

A jeśli chodzi o politykę to trudno nie odnotować zwycięstwa Trumpa w USA. Jego wygrana została przyjęta podobnie jak zwycięstwo PiS-u w Polsce. Demokracja tak, ale pod warunkiem, że wygrywają nasi, czyli ci których popierają wpływowe media, prawnicy, aktorzy i ludzie z górnych półek drabiny społecznej. A tu taka niespodzianka. A przecież wszystkie sondaże mówiły zupełnie coś innego. W Polsce miał wygrać Komorowski – wygrał Duda, miało nie być Brexitu – jest Brexit, miała wygrać Clinton – wygrał Trump. Co do cholery z tymi ludźmi się porobiło, głosują jak uważają, a nie tak jak im się mówi. Zgroza.

Uważam, że w każdym środowisku politycznym są ludzie wartościowi i durnie, ludzie ideowi i dbający o swój jedynie interes, żadni władzy dla samej władzy, sprawni menedżerowie i tacy co spieprzą wszystko za co się wezmą. Można się spierać w którym środowisku jest więcej tych mądrych i ideowych, a w którym jest więcej tych podłych i głupich. Ale dla mnie jedno jest pewne – władza musi się co jakiś czas zmieniać. Bo inaczej tworzą się społeczeństwa kastowe, a władza trwająca zbyt długo z całą pewnością się zdegeneruje.


Ale dosyć polityki. A ponieważ w tej części nie było żadnego zdjęcia więc pora na zdjęcie. 


Moja Ciocia Marta. Skończyła 99 lat. Spotkaliśmy ją, jak co roku na cmentarzu 1 listopada. Obeszła cały cmentarz z torbą pełną zniczy, paląc je na grobach, była na mszy – normalnie jak co roku. Było troszkę jednak inaczej. Siąpił deszcz. A ciocia chodziła bez parasolki, mówiąc – a po co parasolka, przecież mam chustkę J Ale ciocia, nieprawdaż ?