piątek, 29 maja 2015

Podróż 2010 - dzień 16, Bryce Canyon, a współcześnie wiosna i rower

Podróże po Stanach

         Rano pożegnaliśmy Las Vegas. Wyjazd był dużo spokojniejszy w porównaniu z wjazdem do tego niezwykłego miasta, bo rano ruch w Las Vegas był niewielki. A naszym celem podróży była miejscowość Torrey przy parku narodowym Capitol Reef. Jednak główną atrakcją 16 dnia podróży był Park Narodowy Bryce Canyon – jedno z najpiękniejszych miejsc w Stanach. Zachwycił nas rok wcześniej na tyle mocno, że postanowiliśmy odwiedzić go raz jeszcze. To niezwykle piękne miejsce. W przewodniku Pascala po zachodnich stanach autorzy pozwolili sobie nawet na wygłoszenie opinii, że to najpiękniejszy park narodowy USA.  Ja takiej opinii bym nie wygłosił, bo nie potrafię wskazać jednego miejsca piękniejszego od innych. Ale gdybym miał wskazać pięć najpiękniejszych miejsc, to zapewne Bryce Canyon znalazłby się na liście.



         Cała podróż liczyła tego dnia około 600 kilometrów (do samego parku Bryce było ponad 400) i była piękna. Pierwsze 320 kilometrów jechaliśmy autostradą. Dookoła cały czas były niezwykle piękne góry. Ale potem było tylko ładniej.




           Park Bryce Canyon należy do małych parków, jego powierzchnia to „tylko” 145 km2. Odwiedza go rocznie około milion osób, a więc sporo. Podobnie jak rok wcześniej, tłoku jednak nie było. Bryce Canyon nie jest prawdziwym kanionem, bo jego dnem nie płynie rzeka. Niezwykłe ukształtowanie terenu to efekt erozji chemicznej i termicznej. Przez ponad 200 dni w roku w ciągu doby występują zarówno temperatury dodatnie i ujemne. W ciągu dnia woda wpływa w drobne szczeliny i nocą zamarza powodując rozsadzanie skał. Dodatkowo skały są wapienne, a padające deszcze mają odczyn kwaśny. Powoduje to rozpuszczanie skał. Skały hoodoo, z których słynie park mają wysokość od 1.5 do 45 metrów wysokości, są wysokie i „szczupłe” a jest ich tysiące. Dodatkowo występują też inne ciekawe formacje skalne – naturalne łuki, groty o średnicy do 19 metrów, skalne mosty i szczeliny skalne tzw. slot canyons. Są długie do 300 metrów i bardzo wąskie. Ich głębokość dochodzi do 60 metrów, przy szerokości w niektórych miejscach rzędu 5 metrów. 

      Od 1200 roku na terenie parku zamieszkiwali Indianie z plemienia Pajutów. Według wierzeń Pajutów powstanie skał hoodoo nie ma nic wspólnego z erozją termiczną i chemiczną. Według legendy indiańskiej tereny te zamieszkiwali „legendarni ludzie”, którzy raz przybierali postać ludzką, raz zwierzęcą (ptaków, jaszczurek i innych zwierząt). Tak naprawdę nie byli ludźmi, tylko mieli moc, która pozwalała im przybierać ludzką postać. Było ich bardzo wielu. Ale generalnie wszyscy ci legendarni ludzie byli bardzo źli. Walczyli też ze sobą. Bóg - Kojot, w którego moc i potęgę wierzyli Indianie za karę pozamieniał ich w skały hoodoo I tak powstał Bryce Kanion. Skały mają kolory od białego, poprzez złoty, brązowy, czerwony i wszystkie odcienie pośrednie.


        Przed Parkiem Bryce byliśmy jeszcze w sklepie z wyrobami indiańskimi i trochę kupiliśmy pamiątek. Ale najchętniej wynieślibyśmy pół sklepu. Piękne rzeczy tam były. Ale niektóre koszmarnie drogie – potrafiły kosztować nawet kilkaset lub ponad tysiąc dolarów. To w tym sklepie rok wcześniej kupiliśmy piękny tomahawk, który wisi w domu na honorowym miejscu. Chodząc po sklepie usłyszeliśmy po polsku pytanie, czy jesteśmy z Polski. Zadał je sympatyczny pan, który bardzo się ucieszył ze spotkania z rodakami. Był to Amerykanin polskiego pochodzenia, który znał dobrze Łódź i który najwyraźniej tęsknił za krajem. Było to bardzo miłe spotkanie – zarówno dla nas jak i dla naszego rozmówcy.
           W Parku Bryce mieliśmy zaplanowaną trasę pieszą. I udało nam się ją zrobić. Piszę - udało się, bo pogoda zrobiła się mniej jednoznaczna. Chmurzyło się. Ale jak dojechaliśmy do parku zrobiło się już ładnie. Cienka powłoka chmur, przebijające się przez chmury słońce, pogoda w sam raz na wędrówkę. Nasza trasa liczyło 9 km i miała mnóstwo zejść i podejść. Po wędrówkach po hotelach Las Vegas poprzedniego dnia byliśmy trochę zmęczeni ale daliśmy radę. Trudno mi ocenić ile kilometrów zrobiliśmy w Las Vegas, ale mogło to być nawet ze 20. Prosty przykład – dzisiejsze wymeldowanie. Długa droga przez hotel na parking, żeby zanieść część rzeczy, potem znacznie dłuższa droga do recepcji, bo przez całe kasyno i znowu na parking. Wyszło jak nic 1,5 km. Takie są te hotele. 
            Wracając do parku Bryce – wycieczka była przepiękna. Rozpoczęliśmy ją w punkcie o nazwie Bryce Point. Jest on na końcu trasy obsługiwanej przez bezpłatne autobusy. W tym miejscu rozpoczyna się trasa piesza i konna jednocześnie, która ma kształt zamkniętej pętli, a nazywa się ona Peekaboo Loop Trail. Ta trasa jak i cały Park to miejsce bajkowe. Skały są niezwykłe i trzeba koniecznie wejść pomiędzy nie, żeby poznać do końca ich urodę. Pojedyncze postacie, całe grupy, wielkie ściany z grotami i oknami. Cudowne kolory. I piękna roślinność. Ponieważ do skał się schodzi w dół, więc odcinek końcowy oznaczał podejście. Męcząca była ta końcówka, ale warto było.    Zdjęć powstało dużo i ograniczając się nieco dużo ich też zamieszczam, bo bardzo mi się podobają.







































































  



  
          Końcowa trasa to widokowa droga nr 12 – długość 189 km. Bez miast po drodze, bez wiosek po drodze, bez pól uprawnych, bez zakładów przemysłowych, bez przydrożnych drutów. Tylko droga i piękna przyroda, jakieś pojedyncze samochody i motocykliści. Po drodze było kilka odjazdów w bok do parków stanowych, ale nie było już na nie czasu. Najpierw droga przechodziła przez tereny podobne do parku Bryce. Potem były góry kremowe. A potem góry w kolorach lodów – waniliowych, kakaowych, kremowych, kawowych – wszystkie możliwe kolory.





Po górach  kolorowych zrobiły się góry porośnięte lasem. Ale las był inny niż dotychczasowe. Nie było drzew iglastych, lub było ich niewiele. Głównie rosły drzewa liściaste. Były to chyba brzozy, ale inne niż nasze. Liście były drobne, a zieleń taka wiosenna, świeża, bardzo jasna. Zimno się zrobiło – tak około 8-10 stopni. No ale wjechaliśmy na wysokość około 3000 metrów. Piękna trasa, piękny dzień. 








I nie tylko

                Ostatnio pisałem o zamiarze kupna roweru. Myślałem o tym z pewną nieśmiałością. Nie byłem pewny czy to na pewno dobry pomysł. Głupio by było zamieścić tydzień po zakupie ogłoszenie w rodzaju „nowy rower sprzedam, bo kupiłem, ale nie mam siły na nim jeździć”. Ale rower zaskoczył mnie pozytywnie. Pamiętam jak po kilkunastu latach przerwy wsiadłem na swój stary rower marki Jubilat i po krótkiej jeździe po leśnych ścieżkach uznałem, że to mi się wcale nie podoba. Tym razem było zupełnie inaczej. Współczesne rowery to jednak zupełnie coś innego. Na pierwszej wycieczce, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, przejechałem 20 km. następnego dnia to samo. Uznałem więc, że do pracy pojadę rowerem – 16 km w jedną stronę. Udało się. I tak sobie 2 – 3 razy w tygodniu jeżdżę do pracy rowerem. Podoba mi się. Tydzień temu postanowiłem spróbować dłuższej trasy i prawie 42 kilometry przejechałem jednym ciągiem.

            Wiosna nieźle się już rozwinęła. Bzy przekwitły, kończy się sezon na konwalie, kwitną głogi i zaczynają o tym myśleć jaśminy i akacje. Aparat fotograficzny jest w związku z tym w użyciu i trochę nowych zdjęć powstało. Ale nie mogę ich zamieścić, bo pożyczyłem Marcie aparat wraz z kartą pamięci, na której owe zdjęcia były. Ale żeby było jednak wiosennie zamieszam kilka starych zdjęć, zrobionych dwa lata temu.










Wracając do Marty to ona wyjechała na kurs ratownictwa morskiego. Zupełnie dziecku odbiło. Kurs ma polegać na tym między innymi, że będą ją z jachtu wrzucać w ubraniu do zimnego morza a potem ratować. Świetny pomysł tylko niezbyt odpowiedzialny. Absolutnie mi się to nie podoba.
Na koniec przyszło mi do głowy, że zaprezentuję moje rodzeństwo. Akurat mieliśmy spotkanie na którym wszyscy byli, więc można uwiecznić jak wyglądaliśmy w maju 2015 roku.
Poniżej po kolei siostra Anna z mężem, brat Wojtek z żoną, brat Jurek z żoną i na koniec ja z Agnieszką.





            No nie jest to już może młodzieżowe spotkanie, ale cóż począć czas leci.


A na koniec chyba należy wspomnieć, że Bronisław Komorowski musiał się pogodzić z porażką w wyborach prezydenckich. Wygrał Andrzej Duda. Nie oceniam, żeby nie zrazić do siebie części czytelników.