sobota, 15 marca 2014

Podróż 2009, dzień 13 i 14, Bryce Canyon, Zion i Las Vegas

Podróże po Stanach

Tym razem będzie troszkę nietypowo. Części „i nie tylko” nie będzie, a zamiast tego opiszę dwa dni podróży – dzień 13 i dzień 14. Pierwszy z nich odbiegał od normy. Był to dzień zdecydowanie odpoczynkowy - pierwszy i ostatni zarazem. Mimo że przejechaliśmy tego dnia 700 km, to zajęło nam to zaledwie 6 godzin. Doszło dziesięć minut dodatkowych na tankowanie samochodu i takie tam różne niezbędne czynności, ale nie było żadnych spektakularnych miejsc, nie było parków narodowych, dłuższych postojów. Szybki przejazd i leniuchowanie. Pierwszy taki spokojny dzień po dwóch tygodniach, ale chwila oddechu nam się zdecydowanie należała. Co prawda nie dla wszystkich może być jasne, że mówię o dniu wypoczynkowym, jeśli przejechaliśmy 700 km, ale to była prosta droga. Jechaliśmy cały czas autostradą międzystanową nr 15, która dochodzi z jednej strony do granicy z Kanadą w Stanie Montana, a z drugiej strony do granicy z Meksykiem w San Diego w Kalifornii. Po drodze są największe miasta zachodnich stanów: Salt Lake City, Las Vegas, Los Angeles.  Wyjechaliśmy po 9, a od 16 zapanowało totalne lenistwo. Krajobrazy piękne, więc wrażeń estetycznych nie zabrakło. Jazda autostradą po zachodnich stanach to czysta przyjemność, więc, mimo że przejechaliśmy dystans od Bałtyku do Zakopanego zajęło nam to tylko 6 godzin i dostarczyło miłych wrażeń. Wyruszyliśmy z Blackfoot w Stanie Idaho a dotarliśmy do Cedar City w Utah niecałe 200 mil od Las Vegas.

A na początek  zdjęcie, które bardzo lubię i które znalazło się na okładce mojego pierwszego "przewodnika". 


Nasz hotel w Balckfoot, należał do hoteli „przydrożnych”, był przy zjeździe z autostrady, a obok były jeszcze inne hotele, Mac Donaldy i hipermarket. Nasz hotel był pomiędzy autostradą a zapleczem hipermarketu. Był wyjątkowo paskudnie położony, ale przecież tam tylko spaliśmy. A rano mogliśmy zacząć dzień od zakupów, bez rozglądania się za sklepem. Wydaliśmy 35 $, ale nie robiliśmy zakupów przez dwa poprzednie dni. Muszę powiedzieć, że wysokość wydatków na zakupy żywności i rzeczy niezbędnych do funkcjonowania nie odbiegała w istotny sposób od analogicznych wydatków w Polsce. W sumie wydaliśmy na zakupy w sklepach 420 $. W tym oprócz pieczywa, serów, gotowych potraw itd., były też zakupy soli, cukru, czajnika elektrycznego, kapelusza, alkoholu, przypraw, proszku do prania, napojów, obiadów w restauracjach (były dwa obiady porządne + hamburgery w Mac Donaldzie). Może nie jest to mało, ale w całości kosztów te wydatki były najmniej istotne. Alkoholu oczywiście nie nadużywaliśmy, ale wieczorne alkoholowe wyluzowanie zawsze miało miejsce (na ogół jednoosobowe).Porównajmy te wydatki z innymi - za samo paliwo wydaliśmy około 515 $, na prezenty i różnego rodzaju pamiątki 430 $, za jedno wejście do Uniwersal Studio z parkingiem, oraz zwiedzaniem domów gwiazd i dodatkowym parkingiem 224 $, a za hotele 1404 $. Czyli sama żywność  w całości wydatków to tyle co nic.  
Droga tego dnia była bardzo ładna widokowo. Jechaliśmy wzdłuż pasma Gór Skalistych. A pogoda – tak jak widać na zdjęciu – na początku drogi nie była idealna, ale dało się z nią żyć. Nie padało, było widać góry, więc nie było powodów do narzekania. A droga – też jak widać – szeroka, równa i prawie pusta, choć do czasu.


Im bliżej jednak Salt Lake City tym ruch robił się większy, a krajobraz coraz mniej atrakcyjny. Mimo, że Salt Lake City to Góry Skaliste i miejsce zimowej olimpiady to było raczej paskudnie. Ludzie psują krajobraz taka jest prawda. Zakłady przemysłowe, reklamy, magazyny, brzydkie budynki, plątanina dróg – góry w tym wszystkim straciły mocno na urodzie. Zrobił się tam też straszny tłok na autostradzie, mimo, że zamiast dwóch pasów ruchu w jedną stronę potrafiło być w porywach do dziesięciu. Tłok, ale pasów ruchu było tyle, ile akurat potrzeba.

Poza rejonem Salt Lake City droga piękna. Cały czas góry, w tym ośnieżone szczyty Gór Skalistych i mało śladów działalności ludzkiej.  Bardzo malownicze krajobrazy. Droga spokojna, mały ruch, szybka jazda. 



       Tak więc mimo, że nie było zaplanowanych żadnych superatrakcji dnia, to sama droga była niezłą atrakcją. 
           Salt Lake City minęliśmy, choć zasługiwało na zwiedzanie, ale ten poważny błąd nadrobiliśmy trzy lata później.  A dalsza trasa była coraz piękniejsza i znowu pusta. A te ich ciężarówki strasznie nam się podobały - są dużo ładniejsze niż europejskie.
           Podliczając na koniec dnia przejechane kilometry i stany, wyszło nam 6698 km i 8 stanów. A na koniec jeszcze dwa zdjęcia z naszego hotelowego pokoju i widok z hotelowego okna na piękne góry i na zwyczajną stację benzynową. 







A dla lepszej orientacji przedstawiam mapę dnia i od razu mapę dnia kolejnego.


 A ten kolejny dzień zakończyliśmy w Las Vegas. Nieźle brzmi takie zdanie. Był to zdecydowanie najdłuższy dzień w podróży. Z hotelu wyjechaliśmy o 7:30, a do pokoju hotelowego w Las Vegas dotarliśmy gdzieś na godzinę 21:40, ale to inna strefa czasowa, więc była godzina 20:40. Potem krótki odpoczynek i jeszcze kasyno i takie tam kręcenie się po hotelu, które zajęło jeszcze ze dwie godziny. Ale po kolei. W planie były dwa parki narodowe: Bryce Canyon i Zion oraz 540 km do przejechania. Trochę dużo jak na jeden dzień. Ale udało się. Obydwa parki były piękne i dobrze się stało, że żadnego nie ominęliśmy. Zresztą prawda jest taka, że wszystkie parki, gdzie byliśmy były piękne. 
Pogoda w ciągu całego dnia była z gatunku „zachmurzenie małe i umiarkowane wzrastające do dużego z przelotnymi opadami deszczu”. Znowu dopisało nam szczęście, bo obydwa parki najlepiej wyglądają w słońcu i gdy w nich byliśmy słońce świeciło. A największe zachmurzenie i przelotny deszcz były w czasie przejazdów. Najpierw pojechaliśmy do Parku Bryce Canyon. W przewodniku po USA autor wyraził opinię, że gdyby ktoś miał czas, aby odwiedzić tylko jeden park narodowy w Stanach to powinien wybrać właśnie ten. Śmiała teza, bo co wtedy z Yellowstone, co z Wielkim Kanionem, parkami: Arches, Badlands, Yosemite. Ale Bryce Canyon przepiękny - może rzeczywiście najpiękniejszy. Ale najpierw trzeba było do tego parku dojechać.


Droga z Cedar City była ładna i pusta. Kanion z brązowo czerwonymi skałami, las, samotny motocyklista przed nami – bardzo ładnie. Ten motocyklista był przez dłuższy czas jedynym – oprócz nas – użytkownikiem drogi. Na początku drogi nr 12, po lewej stronie jest sklep z pamiątkami. Polecam ten sklep. Bardzo duży wybór indiańskich ładnych wyrobów, od bardzo tanich do bardzo drogich, ale pięknych. Zwróciliśmy na ten sklep uwagę i postanowiliśmy do niego zajrzeć w drodze powrotnej. Przecież do tej pory nie znalazłem swojego tomahawka.


Powyżej jeszcze jedno zdjęcie z motocyklistą a poniżej Red Canyon. Ten kanion był położony tuż przed Parkiem Bryce i był niesamowity. Nigdzie, ani wcześniej ani później nie widzieliśmy równie czerwonych skał. Ale zatrzymaliśmy się tutaj tylko na moment. 



A wkrótce potem wjechaliśmy do Parku Bryce. Jest to niezwykle miejsce, gdzie na ogromnym obszarze występują skupiska jedynych w swoim rodzaju skał zwanych hoodoo. Park należy do małych parków, jego powierzchnia to „tylko” 145 km2. Odwiedza go rocznie około milion osób, a więc sporo. Tłoku jednak nie było. Bryce Canyon nie jest prawdziwym kanionem, bo jego dnem nie płynie rzeka. Niezwykłe ukształtowanie terenu to efekt erozji chemicznej i termicznej. Przez ponad 200 dni w roku w ciągu doby występują zarówno temperatury dodatnie i ujemne. W ciągu dnia woda wpływa w drobne szczeliny i nocą zamarza powodując rozsadzanie skał. Dodatkowo skały są wapienne, a padające deszcze mają odczyn kwaśny. Powoduje to rozpuszczanie skał. Skały hoodoo, z których słynie park mają wysokość od 1.5 do 45 metrów wysokości, są wysokie i „szczupłe” a jest ich tysiące. Dodatkowo występują też inne ciekawe formacje skalne – naturalne łuki, groty o średnicy do 19 metrów, skalne mosty i szczeliny skalne tzw. slot canyons. Są długie do 300 metrów i bardzo wąskie. Ich głębokość dochodzi do 60 metrów, przy szerokości w niektórych miejscach rzędu 5 metrów.

 Od 1200 roku na terenie parku zamieszkiwali Indianie z plemienia Pajutów. Według wierzeń Pajutów powstanie skał hoodoo nie ma nic wspólnego z erozją termiczną i chemiczną. Według legendy indiańskiej tereny te zamieszkiwali „legendarni ludzie”, którzy raz przybierali postać ludzką, raz zwierzęcą (ptaków, jaszczurek i innych zwierząt). Tak naprawdę nie byli ludźmi, tylko mieli moc, która pozwalała im przybierać ludzką postać. Było ich bardzo wielu. Ale generalnie wszyscy ci legendarni ludzie byli bardzo źli. Walczyli też ze sobą. Bóg - Kojot, w którego moc i potęgę wierzyli Indianie za karę pozamieniał ich w skały hoodoo I tak powstał Bryce Kanion. Skały mają kolory od białego, poprzez złoty, brązowy, czerwony i wszystkie odcienie pośrednie.


Powyżej zamieszczam plan Parku Bryce pochodzący ze strony internetowej parku www.nps.gov/brca. Zwiedzanie parku, to wytyczone punkty widokowe, pomiędzy którymi jeździ bezpłatny autobus i szlaki piesze – jest ich w tym parku wyjątkowo dużo. Autobus jeździ w głównej części parku – Bryce Amphitheater Region. Droga asfaltowa jest znacznie dłuższa. Do dalszej części parku można już dojechać tylko własnym samochodem. Parkingi są zresztą również przy tych punktach widokowych, gdzie jeździ autobus. Jak nie ma tłoku, można spokojnie jeździć własnym samochodem. My jeździliśmy autobusem, bo nie byłem pewien, czy będą wszędzie parkingi. Ale parkingi były i jak my byliśmy, problemu z zaparkowaniem by nie było. Droga główna przez park wiedzie jakby górą, niedaleko niej jest krawędź, z której otwiera się widok w dół, gdzie stoją te dziwne skały. Tam są punkty widokowe i łącząca je ścieżka górna. Różnica poziomów pomiędzy punktem widokowym a dołem kanionu wynosi tak na oko od 100 do 400 m. My zdążyliśmy odwiedzić 4 najważniejsze punkty widokowe i przeszliśmy jedną trasę pieszą, czyli zeszliśmy jakieś 300 metrów w dół kanionu, przeszliśmy dołem kanionu jakieś 3 km pomiędzy hoodooami i wróciliśmy na górę. Z góry kanion wygląda pięknie, ale z dołu chyba robi jeszcze większe wrażenie. Jest to miejsce, w którym można zapewne spędzić tydzień nie nudząc się, chodząc po różnych szlakach i jeżdżąc po nich konno, bo są i szlaki do przejażdżek tego typu. Nam musiało starczyć 3,5 godziny, bo następny park czekał.


         
Punkty widokowe, do których dotarliśmy były w głównej części parku. Mapa tej części zamieszczona jest powyżej.
      Zaczęliśmy zwiedzanie od Sunset Point. Tam jest największy parking i tam zostawiliśmy samochód. Z punktu widokowego na krawędzi kanionu zobaczyliśmy po raz pierwszy skupiska hoodoo. Legendarni ludzie może byli kiedyś źli, ale to co z nich zrobił Wielki Kojot było niezwykle piękne. 






W punkcie widokowych Sunset Point zaczyna się szlak Navajo Loop. Wyglądał z góry tak niezwykle, że nie sposób było nim nie pójść. Szlak poprowadzony jest jedną z wąskich szczelin skalnych nazwaną Wall Street. Poniżej początek szlaku.







Szlak prowadził w dół pod dużym nachyleniem pomiędzy wysokimi ścianami. Doszliśmy w ten sposób na dno kanionu. Pogoda była piękna, słońce i błękitne niebo. I strasznie piękne skały, wyższe od najwyższych drzew. Niektórzy „legendarni ludzie” stoją w rzędach, siedzą, tworzą grupy, którym można przypisać jakąś historię. Wszystko zależy od wyobraźni. 










Pajutowie nazywają skały angka-ku-wass-a-wits, co oznacza „twarze pomalowane na czerwono”. Ale tylko nieraz ta nazwa dobrze oddaje rzeczywistość. Często szczyty skał są jasne, wręcz białe, jakby porcelanowe. Doszliśmy do rozwidlenia szlaku. Mogliśmy od razu wracać na górę idąc dalej szlakiem Navajo Loop, albo iść dalej do ogrodów królowej ścieżką „Queens Garden Trail”. Wybraliśmy drugi wariant, bo Bryce Canyon z dołu wyglądał jeszcze lepiej niż z góry. Wspaniały szlak. Zgodnie z przewodnikiem przejście tej trasy zajmuje 3 godziny. Ale to przesada, my przeszliśmy tą trasę w jedną godzinę i 45 minut. A szliśmy bardzo wolno. To był spokojny, leniwy spacerek, z częstymi przerwami.   A chodziliśmy jak żółwie nie dlatego, że nie mieliśmy siły, ale dlatego, ze było tam tak niesamowicie pięknie. Tysiące różnorodnych skał, różnych form, kolorów. To było chyba najbardziej fotogeniczne miejsce na naszej trasie.























Zdjęcie powyżej przedstawia korowód postaci. Główna z nich gra na fujarce i niosą ją w lektyce. A z tyłu idzie ktoś bardzo chudziutki i z bardzo małą główką. 











Z Sunrise Point doszliśmy krawędzią kanionu do Sunset Point podziwiając wciąż wspaniałe i rozległe widoki. W Parku Bryce są wytyczone szlaki, które można przemierzać konno. Na mapie zaznaczone są zielonymi kropkami. Przejażdżka konna, na dużych wysokościach, wąską ścieżką, tuż przy urwisku i wśród kolorowych skał musi być niezapomnianym przeżyciem. Ale nasza trasa piesza była też zachwycająca. 



Ostatnie z powyższych zdjęć przedstawia już inne formacje skalne. Po dojściu do Sunset Point wsiedliśmy do bezpłatnego autobusu i podjechaliśmy do następnego punktu widokowego – Inspiration Point. To bardzo strome urwisko i rozległy widok na labirynt utworzony przez tysiące skał hoodoo. Są widoczne też z tego miejsca liczne naturalne łuki i groty. Całe ogromne zbocze wygląda jak ser szwajcarski. 

Z Inspiration Point nie ma zejścia między skały – to zbyt strome urwisko. Wiedzie tylko ścieżka brzegiem urwiska do następnego punktu widokowego Bryce Point. A tam nowy rozległy widok na tysiące skalnych postaci.







A potem musieliśmy podjąć szybką decyzję – czy jedziemy do następnych punktów widokowych, czyli dalej zwiedzamy Park Bryce, czy jedziemy do Parku Zion. Czas płynął bowiem nieubłaganie i było jasne, że na wszystko czasu nie starczy. Do Parku Zion było jeszcze 140 km, a stamtąd do Las Vegas następne 270 km. A przecież mieliśmy być jeszcze w sklepie z pamiątkami. Wybraliśmy Zion, bo opisy tego parku były bardzo ciekawe. Według opisów przewodnikowych Zion przypomina raj na ziemi. Osadnicy mormońscy, tak się zachwycili tym miejscem, że nazwali ten obszar małym Syjonem (Little Zion) i stąd wzięła się nazwa parku. Park zajmuje obszar 593 km2 i odwiedza go rocznie 2,5 mln turystów. Na terenie parku wytyczonych zostało 240 km szlaków turystycznych, a więc jest gdzie pochodzić. Jest to park górski – utworzony ze skał czerwonego piaskowca. Skały poprzecinane są malowniczymi kanionami, w tym najładniejszym utworzonym przez Rzekę Dziewiczą. Obszar parku charakteryzuje się bardzo dużymi różnicami względnej wysokości od 1100 do 2700 metrów). Z tego powodu występuje tutaj szczególnie duże bogactwo roślin (900 gatunków). Na terenie parku żyje 78 gatunków ssaków, 291 gatunków ptaków, 44 gatunki gadów i płazów. Żyją tutaj m.in. pumy, rysie, skunksy, kojoty, skorpiony, czarne wdowy, grzechotniki, tarantule, orły. Czytając wcześniej takie opisy i oglądając piękne zdjęcia w internecie głupio byłoby tutaj nie zajrzeć, choć na chwilę. Więc pojechaliśmy. Po drodze zgodnie z planem mieliśmy jeszcze postój w sklepie z wyrobami indiańskim. Ładne rzeczy robią ci Indianie, choć mieszkają byle jak. Było tam mnóstwo biżuterii, ceramiki, minerałów, malowidła na piaskowych tabliczkach i na kamieniach, łapacze snów, łuki, strzały, pióropusze, i inne cudowne wyroby. Były też tomahawki, jeszcze większe i jeszcze piękniejsze niż ten, który mnie zachwycił w drodze do Wielkiego Kanionu. Był też niestety jeszcze droższy. Ale tym razem – za zgodą, a nawet za silną namową żony – został kupiony. 


Główna część Parku Zion ma kształt litery T. Tutaj przyjeżdża większość turystów. Oprócz tego miejsca, w parku udostępnione są jeszcze dla ruchu samochodowego dwa inne obszary – Kolob Terrace i Kolob Canyons. Szczegóły na stronie parku www.nps.gov/zion. Z tej strony pochodzi zamieszczona powyżej mapa.




Literkę T w głównej części tworzą dwa kaniony. Wzdłuż obydwu są drogi asfaltowe, po jednej można jeździć własnym samochodem, po drugiej – odchodzącej w kierunku północnym - bezpłatnym autobusem. Ta droga, po której jedzie się własnym samochodem jest zdecydowanie ładniejsza. Przynajmniej nam się podobała bardziej. To droga numer 9, którą wjeżdża się od strony wschodniej do Parku. Niestety w tej części nie było słońca i zdjęcia wyszły takie sobie. Droga poprowadzona jest śmiało, są ostre zakręty, serpentyny i dwu – trzykilometrowy tunel, ale tak wąski, że mieszczą się z trudem dwa samochody, a jak ma przejechać większy autobus, albo auto z przyczepą kampingową ruch w drugą stronę jest wstrzymywany a kierowca większego auta ma do zapłacenia 25$. Ponieważ ruch był mały zorganizowany był w sposób wahadłowy. Najładniejsze na pierwszym odcinku były dziwne góry, kolorowe, raczej gołe, ale z powierzchnią całą w bruzdach, szczelinach – bardzo malownicze. Ale cała droga do Visitor Center, położonego w miejscu gdzie schodzą sie dwie drogi, była na najwyższym poziomie.











Poniżej ostatnie dwa zdjęcia z pierwszej części trasy, a kolejne pochodzą już z drugiego etapu wycieczki – wycieczki autobusowo-pieszej. W tej drugiej części był bardziej typowy kanion z bardzo wysokimi, brązowymi ścianami, porośniętymi w dolnej części kępami roślin, kwiatów, kaktusów. Dojechaliśmy autobusem do końca drogi i poszliśmy na krótką pieszą wycieczkę w górę kanionu. Ładne miejsce. Wyszło na szczęście znowu słońce i zrobiło się jeszcze piękniej. A w drugą stronę wracaliśmy trochę autobusem, a trochę pieszo wzdłuż drogi. Ciekawostką tej drogi był czerwony asfalt. Bardzo ładnie komponował się z otoczeniem. Cały pobyt w parku zajął nam trzy i pół godziny. Na pewno szkoda byłoby tu nie przyjechać, bo też bardzo urocze miejsce, choć z tych dwóch parków na pewno Bryce Canyon ładniejszy. Ale trzeba też powiedzieć, że widzieliśmy tego Ziona tyle, co i nic.  Jest tam przecież tyle szlaków górskich skąd widoki pewnie są niezwykle piękne. Nie można mieć jednak wszystkiego co się chce. Więc zdjęć wysokogórskich nie mieliśmy okazji zrobić.













         Węża spotkaliśmy. Nie przedstawił się, więc nie wiemy czy był jadowity. Zrobiliśmy mu zdjęcie to będzie miał pamiątkę, choć nie chciał specjalnie pozować, więc zdjęcie wyszło kiepskie.




Urocze miejsce. A potem pozostała nam jeszcze droga do Las Vegas, głównie autostradą, ale cały czas bardzo piękną widokowo. W ogóle cała trasa była atrakcyjna i nie było brzydkich miejsc nawet przy samym Las Vegas. Wokół tego miasta kasyn i hazardu nie ma fabryk, magazynów i innego paskudztwa. Część autostrady przechodziła przez bardzo wysokie pasmo górskie. Droga poprowadzona była dnem bardzo wąskiego, wysokiego kanionu o szaro – brązowych ścianach. 


W drodze do Las Vegas żona zaczęła intensywnie czytać opis hotelu i zaczęła się coraz mocniej denerwować.
- Jak my tam się znajdziemy, przecież z opisu wynika, że jest tam 2444 pokoi hotelowych.
- No – przecież to jeden za największych hoteli w las Vegas z najwyższą wieżą i wielkim kasynem.
- Ale co z parkingiem.
- Jakiś pewnie jest.
- A nie było innych hoteli takich jak zawsze, gdzie wiadomo co i jak,
- No były, ale były droższe i poza centrum i bez kasyna,
- Ale z opisu wynika, że za dwie noce cena podstawowa to 316 $ a my mamy zapłacić 50$,
- To chyba dobrze – okazja,
- Coś za duża ta okazja, żeby nam robić nie kazali, a łóżka nie dali w piwnicy,
- Będzie dobrze,
- Ja się z nimi nie dogadam, będą o coś pytać, coś oferować,
- Dogadasz się,

No i tak sobie rozmawialiśmy. W samym Las Vegas pod hotel „Stratosphere” podjechaliśmy dosyć sprawnie. Tylko raz mnie strąbili. Ale tam było z sześć pasów ruchu w każdą stronę i trzeba było skręcić dwa razy w lewo. No i ciemno już było. Potem parking. Problem. Parking był ogromny - tak na oko trzy parkingi w Galerii Łódzkiej. Przejechaliśmy wjazd, troszkę błądziliśmy w tą i w tamtą, w końcu musieliśmy pytać uprzejmych panów valetów, tych co to otwierają drzwi gdy gość pod hotel podjeżdża, odprowadzą samochód na parking i pewnie wtedy trzeba im dać jakiegoś pieniążka. Ale my tylko grzecznie spytaliśmy gdzie wjazd, i że damy sobie już radę no i jakoś zaparkowaliśmy. I do środeczka. A za drzwiami od razu wielkie kasyno, stoły, setki automatów do gry, sklepy, restauracje, na oko żadnej recepcji. Musieliśmy znowu pytać. Stres w dobrej żonie narastał, ale ja zachowywałem spokój, no bo przecież co - z dużego miasta jesteśmy - 800.000 mieszkańców - to czego mamy się obawiać. Recepcja była, nawet wszystko poszło sprawnie i dobrze. Trzeba było trochę tylko odstać w kolejce.  Pytania rozumieliśmy. Wybraliśmy pokój na wyższym piętrze (18). Do pokoju trafiliśmy. Pokój był bardzo ładny. Jeszcze raz trzeba było iść na parking po walizki, tym razem poszło bez problemu, nawet znaleźliśmy krótszą drogę. Potem wreszcie kolacja, trochę ogólnego uspokojenia, jakiś alkohol i trzeba było pójść do kasyna zobaczyć choć z grubsza na czym to polega. Ale to trudne. Ludzie siedzą przy automatach coś naciskają, żadnej instrukcji, ciężko. W końcu wybraliśmy automat, gdzie stawką jest 25 centów. Akurat takie monety mieliśmy. Dziurka jest, więc wrzucamy. Przyciskamy wszystko co możliwe. Nie działa. Ale podglądam a pieniążek nie wleciał tylko w szparce jest. Więc chcę go kluczykiem od samochodu popchnąć dalej, bo po spożyciu alkoholu miałem w sobie większą śmiałość, ale żona powiedziała wtedy stanowczo, żebym się uspokoił i poszliśmy dalej obserwować, co ludzie robią. Wyszło na to, że szparka jest generalnie na banknoty. Wsadza się np. 50 $ to ma się 200 szans na wygraną. Dlatego monety nie przyjęło. A niech ją sobie teraz wydłubią jak nie dali czytelnej instrukcji.  Miałem 5 $ to wsadziliśmy w szparkę innym automacie. Łyknęło strasznie łapczywie. I co naciśniemy przycisk to nic się nie chciało wykręcić dobrego. 5$ przeputane. A niech tam. Pojechaliśmy na wieżę, która jest główną atrakcją tego hotelu. Wjazd kosztował 14 $, ale my w ramach naszej rezerwacji mieliśmy nielimitowany ilościowo i darmowy wstęp na wieże i bilety na dwa przedstawienia (dwie osoby wchodzą, bilet kupuje jedna osoba). Wieża ma taras widokowy na poziomie około 300 metrów i do tego 68 metrową iglicę. Widok w nocy niesamowity. Jedno wielkie morze świateł. Fantastycznie. Nie miałem jednak ze sobą aparatu fotograficznego, więc nie mam z tej wizyty żadnej pamiątki. Na wieży ludzie robili zdjęcia, ale w kasynie nikogo robiącego zdjęcia nie widzieliśmy. Opowiem jeszcze o atrakcjach na wieży, z których nie skorzystaliśmy. Atrakcja pierwsza. Ramię z 50 metrów długie. Na końcu 4 wózki. Ramie się wychyla gwałtownie w dół. Wózki lecą w dół, poza wieżę rzecz jasna, prosto w przepaść i tak z różną intensywnością kilka razy, nawet z dodatkowym wytrząsaniem. Potem karuzela. Wysuwane ramię poza wieżę i wózki jak na karuzeli. Ramię wysuwa wózki poza wieżę, i dopiero zaczyna się to kręcić. Tak że ci, co się na karuzeli kręcą, mają pod sobą 300 m. I wystrzelenie wózków w górę wzdłuż iglicy i swobodne spadanie. W najwyższym punkcie wózek jest na wysokości około 350 metrów. No to w takim hotelu zamieszkaliśmy, po bardzo długim i pełnym atrakcji dniu. I na koniec zdjęcie z hotelowego pokoju.