sobota, 12 lipca 2014

Podróż 2009 - dzień 20, z San Francisco do Los Angeles

Podróże po Stanach

Dzień 20 -  więc prawie ostatni. Nasza wielka pętla, rozpoczęta trzy tygodnie wcześniej, została niemal zamknięta. Na liczniku stuknęło prawie 6000 mil, czyli około 9600 km. Ale do końca drogi zostało już bardzo blisko. Dzień był spokojny, choć długi.  Jak dojechaliśmy wieczorem do hotelu było już ciemno. Ale pobudka była później niż zwykle, późniejszy był wyjazd, a cała podróż odbywała się trochę w zwolnionym tempie. Może szkoda, bo można było zobaczyć nieco więcej. Minęliśmy sporo ciekawych miejsc. Gdybyśmy przeznaczyli na tę trasę dwa dni byłoby w sam raz. Przejechaliśmy około 600 km w tym 2/3 z widokiem na Pacyfik.  Najładniejszy odcinek drogi wzdłuż wybrzeża zaczyna się od miejscowości Monterey i ciągnie się jakieś 160 km. Są tam dosyć wysokie góry schodzące do morza, a droga – jak to w takim przypadku bywa, wije się po zboczu, ma liczne zakręty, wznosi się nieraz wysoko ponad poziom oceanu, a nieraz się do niego przybliża. Ten fragment wybrzeża nosi nazwę Big Sur.

Początek trasy był przeciętny. Najpierw jechaliśmy dosyć zatłoczonymi autostradami. Weekend się skończył, więc ludzie jechali do pracy. Było ciasno, ale korków – takich, w których więcej się stoi, a mniej jedzie - nie było. Jazda była cały czas płynna. Drogi, zjazdy, rozjazdy były dobrze oznakowane, więc bez problemu przejechaliśmy z Hayward do San Jose, a następnie do Santa Cruz leżącego już na wybrzeżu, na skraju zatoki Monterey. Zatoka kończy się z drugiej strony niepozornym półwyspem, na którym leży miasto o nazwie takiej samej jak zatoka.
 Pierwszy hiszpański statek wpłynął do zatoki Monterey w 1602 roku. W rejonie zatoki powstały wkrótce misje katolickie, a tam, gdzie teraz jest 30 tysięczne Monterey, w 1770 roku powstał hiszpański posterunek wojskowy i misja franciszkańska. Miasto rozrosło się i w latach 1776 – 1846 pełniło funkcję stolicy posiadłości - najpierw hiszpańskich, a potem meksykańskich. 
Do Santa Cruz dojechaliśmy drogą numer 17. Końcowy odcinek był ładny – las, wzgórza, liczne zakręty.  Przy Santa Cruz droga ta dochodzi do kalifornijskiej „jedynki” – drogi, która biegnie z północy poprzez San Francisco (w tym most Golden Gate) do Los Angeles i cały czas trzyma się brzegu oceanu. Jechaliśmy najpierw wzdłuż zatoki Monterey. Ale droga poprowadzona była w taki sposób, że zatoki nie było widać, poza odległym widokiem z jednego parkingu, który szczególnie nie zachwycał. Jechaliśmy więc dość szybko dalej i minęliśmy bez większego zastanowienia odjazd na półwysep i do miasta Monterey. Teraz bym pewnie tam skręcił, choć na moment, bo to ciekawe miejsce. Ale przed wyjazdem do Stanów za mało o tym półwyspie przeczytałem i go zlekceważyłem. Monterey i miejscowości leżące na półwyspie:  Pacyfic Grove, Carmel by the Sea to piękne miejscowości wypoczynkowe. Bogaci ludzie z San Francisco mają tutaj swoje rezydencje. Jest tam wiele ogromnych i pięknych posiadłości. Ich mieszkańcy jak się nudzą idą grać w golfa, bo półwysep jest znany i z tego, że jest tam bardzo dużo pól golfowych.  Wybrzeże jest tam piękne - głównie skaliste, ale są też plaże. Jest mnóstwo ptaków i przypływają stada fok. W Monterey – podobnie jak w San Francisco – jest dwupoziomowe molo, przy którym się wylegują. A w centralnej części półwyspu jest ptasia wyspa, na której przesiadują ogromne stada ptaków. Szczególnie polubiły to miejsce pelikany i kormorany. Na półwyspie wytyczona jest 17-milowa trasa widokowa, poprowadzona wzdłuż najciekawszych miejsc wybrzeża, wśród pól golfowych i rezydencji milionerów. Jest płatna, ale podobno bardzo ciekawa                                        
My niestety półwysep minęliśmy i jechaliśmy dalej na południe wzdłuż linii brzegowej. Ten odcinek wybrzeża nosi nazwę Big Sur, ma około 160 km i jest bardzo piękny. Dzikie niezurbanizowane miejsce. Minimalna ilość stałych mieszkańców, niewielka baza turystyczna, rozbójnicze i nieliczne stacje benzynowe, a przeważnie nic oprócz dzikiego, skalistego, poszarpanego brzegu oceanu.  Pierwszy raz zatrzymaliśmy się po kilku kilometrach od wjazdu na ten odcinek, a potem zatrzymywaliśmy się jeszcze dziesiątki razy. Poniżej zdjęcia z pierwszego postoju.


 
 
 

            Od drogi do brzegu było dosyć ostre zejście ścieżką wśród kwiatów. Wśród zarośli ciągle coś szurało, a niekiedy można było zobaczyć przyczynę tego szurania, czyli jakąś paskudną, szarą, łuskowatą gadzinę, przypominającą  małego  smoka. Na  skałach nieraz  przysiadło  jakieś   ogromne  ptaszysko. Ludzi nie było, ocean szumiał, coś bzyczało, kwiaty pachniały, skały wyglądały groźnie – ładnie tam było. 



 
 
 

A im dalej jechaliśmy tym robiło się jeszcze ładniej. Mapy tych terenów można znaleźć na stronie http://www.bigsurcalifornia.org/map.html Na stronie jest teź mnóstwo informacji na temat bazy noclegowej, restauracji, atrakcji turystycznych itd. Zresztą wszystkie miejscowości turystyczne na trasie mają swoje strony internetowe. Informacje o Monterey są na stronie www.monterey.org, o Pacyfic Grove – www.pacyficgrove.org, itd. Wrócę jeszcze na moment do Monterey. Jest tam bardzo atrakcyjne Monterey Bay Aquarium. Można tam obejrzeć stworzenia morskie charakterystyczne dla zatoki. Jest tam – jedyne takie na świecie – olbrzymie szklane akwarium z lasem morskich wodorostów. Jest olbrzymi basen z wydrami morskimi, jest basen, ze sztucznymi przypływami i odpływami, gdzie żyją rozgwiazdy, ukwiały i inne bezkręgowce. Monterey było kiedyś centrum sardynkowym Kalifornii. Były tam duże przetwórnie tych ryb. W latach 40 ubiegłego wieku sardynki nagle zniknęły i teraz w miejscach dawnych przetwórni są sklepy, galerie i restauracje.
Wybrzeże, wzdłuż którego jechaliśmy jest raczej niedostępne, skaliste. Wzdłuż drogi są liczne zatoczki, więc jest gdzie stanąć, popatrzeć, zrobić zdjęcia. W niektórych miejscach można zejść bliżej brzegu po stromej ścieżce. Często się więc zatrzymywaliśmy, nie spiesząc się specjalnie - bo i do czego. Od pracy wszak nieźle się odzwyczailiśmy i akurat pracy nam nie brakowało, a każdy przejechany kilometr nas zbliżał i do pracy i do nudnej codzienności.




           Pasma górskie ciągnące się równolegle do linii brzegowej są stosunkowo wysokie. Na krótkim odcinku góry wypiętrzają się do wysokości około kilometra n.p.m. A najwyższy szczyt ma 1787 metrów. Droga trawersuje zbocze opadające stromo do morza.  Rzadko ukształtowanie terenu jest takie, że można zejść i dotknąć oceanu. Na ogół uniemożliwiają to strome, niedostępne i wysokie skały. Zbocza porośnięte są bardzo bujną roślinnością. Są całe pola porośnięte kwitnącymi kwiatami.
           Plaże są nieliczne i na ogół małe.  Ale jeden parking był przy pięknej, dzikiej, i stosunkowo dużej plaży, do której można było zejść ścieżką wśród pól kwiatowych – taka dziesięciominutowa przechadzka.  A na miejscu nie było oczywiście nikogo, tylko fale oceanu, piasek, skały, wyrzucone na brzeg muszle i wodorosty. Szkoda, że dzień był taki nijaki. Nie dość, że ostatni, to jeszcze bez słońca. Przy słonecznej pogodzie zdjęcia wyszłyby pewnie znacznie lepiej.

 
 
 
 
 
 

Szkoda też, że nie było większych fal. Te, które były, zaliczały się do kategorii małych popierdółek, choć bardzo ładnie rozbijały się nieraz o skały, no i były na tyle duże, że pewnie gdybyśmy mieli deskę surfingową i potrafili surfować, to można byłoby to robić. Ponieważ deski nie mieliśmy pojechaliśmy dalej. Krajobrazy były ciągle piękne i coraz piękniejsze. 
 
 
       
             Droga poprowadzona jest w taki sposób, że dla osoby z lękiem przestrzeni podróż po niej oznacza na pewno stres. Bo są duże urwiska zaczynające się tuż przy drodze i są wysokie, ażurowe, lekkie mosty poprzerzucane ponad wodą, ze zbocza na zbocze. Most widoczny na zdjęciu jest największy i najbardziej malowniczy na wybrzeżu Big Sur. To Bixby Bridge – most łukowy o wysokości 85 i długości 218 metrów. Most budowany był w ekspresowym tempie. Wystarczył zaledwie jeden rok i trzy miesiące.

 
 
 

           Kilka kilometrów za mostem, w środku lasu, znajdowała się sympatyczna miejscowość wypoczynkowa o nazwie takiej samej jak całe wybrzeże - Big Sur. Zgodnie z powolnym rytmem tego dnia zatrzymaliśmy się na tam na trochę dłużej, pochodziliśmy po sklepach z pamiątkami  i zjedliśmy porządny obiad w gospodzie o nazwie Big Sur River Inn. To była bardzo stara gospoda, zbudowana w 1934 roku. Jedzenie, które zamówiliśmy było pyszne (32 $), obsługa szybka i bardzo uprzejma. Obok był sklep z ładnymi pamiątkami, więc kupiliśmy jeszcze kilka rzeczy zamykając ostatecznie temat pamiątek.
A dalej wybrzeże było ciągle piękne, urozmaicone, coraz bardziej strome.  Urwisko przy drodze robiło się coraz większe. A z drugiej strony drogi pojawiły się ogromne, kwitnące juki. W odróżnieniu od tych w Dolinie Śmierci były to małe roślinki, liście były bez pnia, ale za to z ogromnymi kwiatami, które sterczały do wysokości, co najmniej 2 metrów - szerokie i potężne.

 
 
 
 
 

            Na jednym z wielu postojów mieliśmy bliskie spotkanie z wiewiórkami. W wielu miejscach tych żebraków było dużo, ale tutaj pojawiło się ich tyle, że zrobiło się zabawnie. Turystka z innego samochodu zaczęła je karmić orzeszkami i po chwili było tak, jak na zdjęciach poniżej. Gatunków wiewiórek w Ameryce jest strasznie dużo. Te na zdjęciu to kalifornijskie wiewiórki ziemne. Nie mieszkają w dziuplach tylko w norach, które same sobie wykopują. Lubią trzymać się blisko nor – tak do 50 metrów. Nauczyły się, że przy turystach można się szybko i wygodnie pożywić, bo albo coś dadzą, albo coś zostawią. I tak sobie to towarzystwo wygodnie na pięknych zboczach żyje, wśród kwiatków, z widokiem na ocean i na góry. Do tego w norach mieszkają nie w parach jak Pan Bóg przykazał tylko w komunach, gdzie nie ma żadnej świętości. A wyglądają tak niewinnie.
 
 
         
          Jak skończyły się największe zakręty i góry się spłaszczyły pojawiła się następna atrakcja tej drogi – słonie morskie. To coś podobnego do foki tylko od niej dużo większe. Leżało to w dużej masie na plaży. Jeden słoń obok drugiego, lub jeden na drugim, rozleniwione. Co rusz któryś zgarnął płetwą piasek i posypywał siebie i sąsiadów. Albo drapał się płetwą po całym cielsku. Przeciągały się, ziewały, generalnie totalnie nic nie robiły. Nazwa wzięła się od dużych – słoniowatych rozmiarów tych ssaków, oraz od pysków przypominających trąbę. Samce osiągają długość do 6 metrów. Największy samiec, który dał się zmierzyć i zważyć miał 6,9 metrów długości i ważył 5 ton. Samice są znacznie mniejsze. 80 % czasu słonie morskie spędzają w wodzie. Potrafią wytrzymać pod wodą 80 minut. Nurkują do głębokości 1500 metrów. Do tego wszystkiego, mimo pozornej niezgrabności, poruszają się po lądzie z prędkością większą niż człowiek. Drażnić więc ich nie należy bo dogonią, a jak dogonią to wystarczy, że tylko przygniotą. Zżera toto ryby i różne głowonogi. Wylegujące się na plaży słonie wyglądały na stworzenia żyjące bez najmniejszych trosk. Samce muszą, co prawda ze sobą walczyć, ale potem tworzą haremy i już się nie biją, tylko zajmują zupełnie czymś innym. Te najbardziej wojownicze zgarniają dla siebie nawet do 40 samic. A wszystkie piękne. Proszę zresztą spojrzeć na zdjęcia.

 
 
 
 

           Wspomniałem wcześniej o rozbójniczych stacjach benzynowych na wybrzeżu Big Sur. Są tak rzadko rozmieszczone, że stosują ceny o 50 % wyższe od przeciętnych. Zamiast 3 $ za galon tam benzyna kosztowała 4,4 $ za galon !!!.
W pobliżu miejscowości San Simeon (jest na obydwu zamieszczonych wcześniej mapach) znajduje się kolejna duża atrakcja tej trasy. Nie zwiedziliśmy jej a szkoda. Jest to Hearst Castle –niezwykła posiadłość magnata prasowego Hearsta. Urodził się on w 1863 roku, a szczyt bogactwa i sławy osiągnął w roku 1920. Miał tyle pieniędzy, że nie bardzo już wiedział, co z nimi robić. Gdy miał 24 lata dobry tatuś przekazał mu jedną gazetę a on po kilkudziesięciu latach miał 20 gazet, 13 magazynów, 2 wytwórnie filmowe, 8 rozgłośni radiowych i mnóstwo nieruchomości. Na jednej z nich postanowił zbudować świadectwo swojego bogactwa. Posiadłość położona jest na porośniętym palmami wzgórzu na powierzchni ponad 18000 m2. Główna budowla – La Casa Grande, przypomina z zewnątrz XVI wieczną hiszpańską katedrę. W środku jest ponad 100 pomieszczeń o łącznej powierzchni 5640 m2. Wnętrza to skrzyżowanie Muzeów Watykańskich, pałacu królowej angielskiej i starożytnych pałaców rzymskich i greckich. Wnętrza wypełnione są antykami, dziełami sztuki, starymi starodrukami. Hearst kupował wyposażenie rezydencji z wielu źródeł, m.in. poprzez domy aukcyjne zajmujące się handlem dziełami sztuki. Wchodził taki Hearst do domu aukcyjnego i mówił „poproszę wszystko”. Sprowadzał też ogromne ilości mebli, dzieł sztuki, rzymskich kolumn, rzeźbionych sufitów, bogato zdobionych drzwi, perskich dywanów z zagranicy – głównie z Włoch i Francji. Do San Simeon przychodziły całe wagony kolejowe wypełnione dziełami sztuki.
Oprócz La Casa Grande są jeszcze trzy wille o powierzchni od 200 do 500 m2 o ładnych nazwach: Casa del Mar (dom morza), Casa del Manta (dom gór), Casa del Sol (dom słońca) – wszystkie tak samo piękne i tak samo pełne dzieł sztuki.  To z założenia były rezydencje dla gości. A goście przyjeżdżali tłumnie – aktorzy i reżyserzy z Hollywood, politycy. Jeden z gości – Bernard Shaw powiedział kiedyś – „Bóg zrobiłby to tak samo, gdyby tylko miał pieniądze”. Wśród atrakcji Hearst Castle są również baseny. Jeden z nich jest wewnątrz głównego budynku i urządzony jest w stylu starożytnego Rzymu, a więc są wspaniałe mozaiki, marmury, posągi bogów i alabastrowe lampy, mające dawać złudzenie świecącego księżyca. Drugi basen jest na zewnątrz, jest w stylu grecko rzymskim, z potężną kolumnadą i widokiem na ocean.
Hearst Castle w zamian za ogromny odpis podatkowy został przekazany władzom Kalifornii i jest dzisiaj udostępniony do zwiedzania. Jest kilka tras wycieczkowych, którymi wędruje się z przewodnikiem. Szczegóły są na  stronie zamku – www.hearst-castle.org. Można tam poznać trasy, zobaczyć zdjęcia, zarezerwować bilety i poznać ich ceny. Ciekawe jest to miejsce i żałuję, że nas tam nie było. Ale pewnie wtedy nie zjedlibyśmy wytwornego obiadu. Więc nie ma czego żałować –  tym bardziej, że na zwiedzanie i tak pewnie zabrakło by nam czasu.
 Po słoniach morskich musieliśmy zdecydowanie przyspieszyć jazdę, bo zrobiło się późno. Ale jeszcze raz zjechaliśmy z autostrady i przejechaliśmy przez miejscowość Santa Barbara, bo tak ładnie się nazywała – prawie tak ładnie jak Santa Monica. Jest to znana miejscowość, bardzo ładna, ale i bardzo droga. Mieszkają tam gwiazdy filmowe w rezydencjach z dachami pokrytymi czerwonymi dachówkami. Rezydencje stoją wśród palm, przy pięknych, dużych plażach z widokiem na góry. 


 


Z Santa Barbara do Camarillo nie było już daleko.  W końcu pojawił się nasz hotel – bardzo sympatyczny, ładnie oświetlony. Pan hotelarz był na początku bardzo zasadniczy, chciał albo pokazania karty kredytowej, albo wpłaty kaucji, ale jak już skończyliśmy formalności, wyszedł zza swojego kontuaru, uścisnął nam mocno dłonie i życzył miłego pobytu. Takie gesty – choć drobne, zapadają w pamięć. No i był to zdolny człowiek, bo jak żona zapytała następnego dnia o kubki do kawy – przez nieuwagę po polsku –  podał kubek od razu. A poniżej mapa dnia.


I nie tylko

Dzisiaj o urokach okolic Tomaszowa Mazowieckiego i Spały, gdzie spędziłem poprzedni weekend. To bardzo ładny rejon, przez który przepływa rzeka Pilica, gdzie są przepiękne lasy spalskie ze starym drzewostanem. Polubili tą miejscowość sportowcy, którzy mają tutaj bazę wypoczynkowo - treningową. W Spale, w której klimat jest podobno bardzo zdrowy jest duża baza noclegowa. W weekendy bywa tłoczno. Kiedyś ten klimat zapewne taki zdrowy nie był, bowiem w pobliskim Tomaszowie Mazowieckim były ogromne zakłady chemiczne – Wistom.  Kto ma troszkę już lat to pamięta takie nazwy jak anilana czy wiskoza. Włókna wiskozowe były produkowane właśnie w Wistomie w Tomaszowie Mazowieckim. Jako młody pracownik Instytutu Włókien Chemicznych bywałem w tym zakładzie, próbując rozwikłać tajemniczy problem czarnych osadów. Pamiętam doskonale jak zaskoczył mnie ogrom tego zakładu, te tłumy pracowników przekraczających portiernię. Pamiętam groźnie wyglądających strażników pilnujących, aby czasami ktoś nie wyniósł czegoś z zakładu, na przykład wiskozowej włóczki. Ach jacy ci strażnicy byli ważni, jakie robili poważne miny, jakie mieli groźne mundury i czapki z paskiem zakładanym pod brodą. A wewnątrz zakładu były ulice, skrzyżowania, duży ruch pojazdów zakładowych. Zakład powstał w 1912 roku i w latach świetności pracowało tam 10 tysięcy osób. Pamiętam jak przygnębiające wrażenie na mnie zrobił. Wielkie śmierdzące hale produkcyjne, z tysiącami rur, w których panował mrok, a z góry coś kapało. Idąc taką halą można mieć było obawy, czy czasem nie skapnie na głowę coś, co tę głowę rozpuści.  I niemal wszędzie czuło się zapach siarki – bo do produkcji  był używany albo dwusiarczek węgla albo dwutlenek siarki – już nie pamiętam.  Zakład zasmradzał cały Tomaszów Mazowiecki. Teraz już tego nie robi, bo zostały z niego tylko ruiny. Na gruzach powstają jakieś nowe obiekty, ale dominują plenery idealne do kręcenia filmów katastroficznych, o zagładzie ludzkości. Ciekawa historia. Tomaszów Mazowiecki rozwinął się jako miasto dzięki Wistomowi, a potem gdy zakład upadł, Tomaszów też mocno podupadł.
Ale ja przecież miałem pisać nie o tym, tylko o urokach rejonu, o Pilicy i lasach spalskich. Lasy są stare, głównie liściaste, pełne zwierzyny wszelkiego rodzaju. Sam król Jagiełło zatrzymał się tutaj na dłużej ze swoim wojskiem i urządził ogromne polowanie, żeby nie umrzeć z głodu na polach grunwaldzkich. Lasy Spalskie wydały się również atrakcyjne dla hitlerowskiej armii i wybudowano tutaj w 1941 roku liczne schrony, które teraz można zwiedzać.
A ja zostałem zaproszony na spływ Pilicą. Spływ zaczął się w Tomaszowie Mazowieckim a zakończył się w Inowłodzu. Choć można powiedzieć też, że skończył się sympatyczną biesiadą, przy wódeczce. Ale pora na zdjęcia.




           Początkowo rzeka meandruje pośród łąk. Jest pięknie i pusto. Mimo pięknej pogody nie widzieliśmy zbyt dużo kajaków na tym pierwszym odcinku. Większy ruch zaczął się dopiero w okolicach Spały i tam też rzeka wpłynęła w las. Jeszcze w obrębie Tomaszowa jest jedyny trudny odcinek w rejonie żelaznego mostu, który „grał” w wielu filmach. Tam rzeka płynie szybko, jest wzburzona, chlapie do środka kajaków. No ale płynąłem z wybitnym fachowcem od spływów więc byłem spokojny. Poza tym miejscem, na całym odcinku do Inowłodza innych groźnych miejsc już nie ma. Można więc za żelaznym mostkiem nawet otworzyć jakąś jedną, czy drugą puszkę z piwem, choć rzecz jasna nie można piwa pić, bo przepisy i zasady bezpieczeństwa na wodzie zabraniają tego :) 





  
W lasach wokół Spały przeważają drzewa liściaste i podobno najpiękniej spływa się jesienią, zamglonym rankiem wśród kolorowych drzew. Ale i latem jak widać na zdjęciach jest pięknie.


 Za Spałą ruch kajakowy zrobił się bardzo duży, ale dzień być ciepły, deszcz nie padał, zaczęły się wakacje, więc i ludzi głodnych wypoczynku było dużo.





 Spływ zakończył się w Inowłodzu, mieście położonym pośród lasów, mieście ciekawym, wartym zwiedzenia. Jest tam piękny kościół romański pod wezwaniem Świętego Idziego z XII wieku i ruiny zamku zbudowanego przez Kazimierza Wielkiego w XIV wieku. Niestety brakło czasu na zwiedzanie, bowiem umówiona biesiada czekała. Polecam Karczmę Spalską, dobre potrawy, a wódka nie szkodzi zdrowiu, co prawda pod warunkiem, że jej się nie nadużywa. Polecam też hotel Prezydent w Spale. Miło, czysto, ładnie, duży teren z pięknym stawem, który ładnie prezentuje się na zdjęciach.




            A na koniec weekendowego wypadu pomaszerowałem pieszo do Konewki (około 5 km przez piękny spalski las). W Konewce znajdują się bunkry zbudowane w 1941 roku przez armię niemiecką. W Spale mieściło się dowództwo jakiejś tam grupy wojsk niemieckich, obok w Nowym Glinniku było lotnisko, więc dodatkowo zbudowano bunkier o długości 380 metrów, z torami kolejowymi, tak że mógł tam wjechać i ukryć pociąg sztabowy. Czy bunkier był w tych celach wykorzystywany, czy tylko miał być, czy był w nim Hitler, tego dokładnie nie wiadomo. Obok głównego bunkra jest jeszcze kilka innych. Wszystko ukryte jest w lesie i połączone korytarzami technicznymi. Bunkry nie są do końca zbadane, bowiem podziemne części zalewane są wodą niewiadomego pochodzenia, której nie można zlikwidować. Istnieje wiele różnych fantastycznych teorii mówiących o przeznaczeniu bunkrów. Niektórzy mówią o tym, że tutaj ukryta jest bursztynowa komnata, inni o tym, że pracowano tutaj nad tajną bronią, że pod ziemią jest jeszcze wiele pomieszczeń, kryjących liczne tajemnice. O tym, że przeznaczenie bunkrów mogło być inne niż tylko do obsługi pociągów sztabowych może świadczyć to, że z Tomaszowa Mazowieckiego dociągnięto kabel elektryczny, o przekroju, który wystarczyłby do zasilania 10 tys. miasta. Jednocześnie wyposażenie bunkrów pomocniczych było daleko większe niż by to wynikało przy przyjęciu, że całość ma służyć wyłącznie ochronie pociągów sztabowych. A jeszcze dziwniejsze jest to, że na zdjęciach, które robią turyści wychodzą niekiedy świetliste kule, duchy jednym słowem. I to bezsporny fakt, że coś takiego ma miejsce i to nie tylko w Konewce, ale również w pobliskim Jeleniu, gdzie znajduje się drugi tego typu kompleks bunkrów. Ale mnie nie udało się żadnego ducha sfotografować. Choć w lesie wokół Konewki straszy podobno duch żołnierza i psa. Więcej na ten temat można przeczytać na stronie http://www.zamkilodzkie.pl/pliki/konewka.htm.  

          Na powyższym zdjęciu bunkier główny, a obok niego jest korytarz boczny, poprzedzielany gazoszczelnymi drzwiami. Już tutaj było mokro i raz się nieźle wchlupnąłem.

 A poniżej bunkry techniczne i bunkier główny widoczny z zewnątrz.



           No i na tym się mój weekendowy wypad zakończył. Pora było wracać do hotelu, żeby wymeldować się na czas. Polecam wypad w te okolice.