środa, 26 grudnia 2018

Podróż 2016 - dzień 5, Las Vegas, Święta Bożego Narodzenia

Podróże po Stanach


Dziś drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Czas na odpoczynek i dobra okazja, żeby napisać kolejny odcinek mojego bloga. W drugiej części będzie głównie aktualny meldunek świąteczny, a w pierwszej opis piątego dnia naszej podróży, w którym opuściliśmy północno-zachodni zakątek USA i polecieliśmy samolotem do Las Vegas.  Już po raz trzeci Las Vegas znalazło się na trasie naszej podróży. Zdecydowały o tym głównie względy logistyczne, ale jest to tak atrakcyjne miejsce, że z przyjemnością umieściłem to miasto na trasie naszej czwartej amerykańskiej wyprawy. Na początek jak zawsze kilka zdjęć – wizytówek tego dnia. 











W podsumowaniu tego dnia w przesłanej do Polski wiadomości napisałem, że „nieźle się trzeba natyrać żeby odpocząć”. Ten dzień był tego dobrym przykładem. Wstaliśmy po 4 rano a z hotelu wyjechaliśmy o 5:30. Oczywiście trochę za wcześnie, ale przecież czekał nas lot do Las Vegas, a w razie spóźnienia samolot by na nas nie poczekał. A przecież po drodze czekało na nas zdanie samochodu, dotarcie do właściwego miejsca na lotnisku, uciążliwa kontrola bezpieczeństwa, spotkanie z automatami wydającymi karty pokładowe itd. Jazda na lotnisko i zdanie samochodu poszły jako tako. Ale potem na lotnisku miotaliśmy się bardziej niż zwykle. To strasznie duże lotnisko z 6 terminalami porozrzucanymi na dużym obszarze i kolejką wewnętrzną, kursująca pomiędzy nimi. Jakoś nam nie szło. Potrzebowaliśmy pomocy, której nam udzielano, lepiej lub gorzej. Ostatecznie do samolotu trafiliśmy. Czekając na kontrolę bagażu przewędrował pomiędzy czekającymi w kolejce pies tropiciel. Moją torbę fotograficzną miałem postawioną na ziemi. Pies tropiący koło wszystkich przechodził nie zatrzymując się, a przy mojej torbie stanął i długo, a nawet bardzo długo ją wąchał. W końcu odszedł. A potem była ta głupia kontrola, której nie cierpię. Wyjąć aparat, wyjąć laptop, zdjąć pasek, zdjąć kurtkę, zdjąć buty, położyć to wszystko na tackach wraz z torbami, przejść przez te wykrywacze metali, pozbierać wszystko do kupy, no nie znoszę tego. Jeszcze kobieta od kontroli paszportów postawiła na naszych kartach pokładowych duże znaki „X” i długo tłumaczyła, że nie musimy zdejmować butów, a potem druga stanowczo zażądała : „take your shoes”. Jak pokazałem „x” na karcie powtórzyła, tylko bardziej stanowczo : „take your shoes”. Za to lot był wspaniały. Niebo nie było zachmurzone, więc było na co patrzeć. Widzieliśmy piękny szczyt Mount Rainier, zaraz potem Mount St. Helens. Obydwa wyniosłe, potężne, ośnieżone i groźne. Mount Rainier położony jest 87 km na południowy wschód od Seattle ale można powiedzieć, że góruje nad miastem - jest przy dobrej pogodzie doskonale widoczny. Ma ponad 4300 metrów wysokości w stosunku do poziomu morza i niewiele mniej w stosunku do podstawy. Jest to szczyt wulkaniczny – ostatnia erupcja miała miejsce pod koniec XIX wieku. Nieco dalej bo 154 km od Seattle znajduje się Mount St. Helens zaliczany do czynnych wulkanów. Obydwa szczyty położone są w Górach Kaskadowych. Ostatnie erupcje Mount St. Helens miały miejsce w latach 2004  - 2008 i w 1980 roku. Zwłaszcza ta wcześniejsza w roku 1980 była szczególna. Zacytuję fragment opisu znajdującego się w Wikipedii:
Wulkan St. Helens rozsławiła spektakularna erupcja w niedzielę 18 maja 1980 roku. Była jedną z pierwszych erupcji przewidzianych przez służby wulkanologiczne – poprzedziło ją powstanie wybrzuszenia na północnym stoku i liczne trzęsienia ziemi. Jedno z nich spowodowało osunięcie się całego północnego boku góry, co było największym zarejestrowanym osuwiskiem w historii. Wywołane tym zmniejszenie ciśnienia zapoczątkowało erupcję. Wulkan stracił wówczas 400 m wysokości (obecnie jego wysokość to 2550 m). Na wieść o przewidywanym wybuchu do Seattle, zaczęły ściągać setki wulkanologów i pasjonatów wulkanów z całego świata.
Erupcja wyrzuciła w powietrze prawie jedną trzecią objętości góry i miała siłę około 400 megaton trotylu  –  20 tys. razy większą niż pierwsza bomba atomowa, zrzucona na Hiroszimę. Spowodowała też całkowite zniszczenie ponad 600 km² lasu, a kolejnych 300 nieodwracalnie zmieniła. Słup popiołu miał wysokość 18 kilometrów, 800 tys. metrów sześciennych pyłu i popiołu spadło tylko na samo miasto Yakima. Dzięki zainstalowanym instrumentom pomiarowym i badawczym erupcję przewidziano na ponad dwa tygodnie wcześniej, udało się ewakuować prawie całą okolicę i w jednej z największych katastrof naturalnych XX wieku zginęło tylko 57 ludzi, głównie drwali i samotników mieszkających w borach sosnowych niegdyś pokrywających zbocza wulkanu. Zniszczonych zostało 250 domów. Była to najbardziej śmiertelna i kosztowna erupcja wulkanu w historii Stanów Zjednoczonych.

Od 1980 roku wulkan St. Helens sporadycznie daje oznaki aktywności. Założony wokół niego pomnik narodowy jest jedną z głównych atrakcji turystycznych północno-zachodnich Stanów Zjednoczonych.











A potem były pustkowia zachodnich Stanów – Oregonu i Nevady, gdzie nie było nic, tylko płaskowyże z ogromnymi szczelinami, surowe góry, nieraz droga po której nic nie jechało. Trasa lotu poniżej.




Piękne widoki. Surowe szaro - bure krajobrazy, z nielicznymi osadami jak ta na drugim zdjęciu. Kilkanaście zabudowań i jedna wielka pustka wokół. Jak tam żyć ? I dlaczego ktoś wybiera takie miejsca do życia - duża zagadka. 


Las Vegas i okolice miasta prezentowały się jeszcze lepiej bo samolot był już nisko. Las Vegas jest miastem ładnym, uporządkowanym. Nie ma tutaj dzielnic przemysłowych z typowym dla takich miejsc bałaganem. Przemysł Las Vegas to przemysł rozrywkowy, czyli w centrum są  hotele, kasyna i w zasadzie nic więcej. A na obrzeżach zadbane osiedla domów jednorodzinnych, za którymi jest już tyko pustynia. Żadnych blokowisk, żadnych wysokich budynków. Domy są w piaskowym kolorze, pokryte ładną dachówką w ceglanym kolorze. Zdjęć nie robiłem, żeby nie naruszać zasad bezpieczeństwa. Więc zamiast tego dla ilustracji zdjęcie takiego osiedla domków zrobione w jednej z poprzednich podróży.



Miasto Las Vegas powstało w 1905 roku. Wcześniej w pierwszej połowie XIX wieku pojawili się tutaj Hiszpanie. W miejscu obecnego miasta rosły bujne trawy, a wszędzie wokół była pustynia. Od rosnących traw pochodzi nazwa miasta - „Las Vegas” to po hiszpańsku łąki. Potem w połowie XIX wieku próbowali tutaj osiedlić się mormoni, ale coś im w tym miejscu nie odpowiadało. Może przeczuwali, że będą się czuli tutaj w przyszłości nie najlepiej. Bo Mormoni, mimo, że mogli mieć kiedyś kilka żon, żyli i żyją przestrzegając bardzo surowych zasad. Nie wolno im pić kawy, alkoholu, palić papierosów i poddawać się innym nałogom. W mieście rozrywek, hazardu i rozpusty byłoby im źle.
Przez obecne Las Vegas poprowadzona została na początku XX wieku linia kolejowego i od tego czasu miasto zaczęło się powoli rozwijać. Ale główny rozwój zaczął się w 1931 roku. Wówczas zbiegły się dwa wydarzenia. W 1930 roku rozpoczęła się budowa zapory Hoovera (49 kilometrów od Las Vegas) a w 1931 roku zalegalizowano w USA hazard. Zapora Hoovera to najwyższa zapora wodna w USA. Ma 221 metrów wysokości i przegradza rzekę Kolorado. Przypomina zaporę „Glen Canyon Dam”, którą widzieliśmy w Page, i która jest tylko o 5 metrów niższa. Zapora Hoovera była budowana w ekspresowym tempie. Powstała w 6 lat, a tak krótki czas budowy wynikał między innymi z zaangażowania do budowy ogromnej ilości pracowników. A pracownicy - jak to pracownicy na delegacji - potrzebowali odrobiny rozrywki, żeby lepiej znieść rozłąkę z rodziną. Hazard, alkohol, kobiety - wszystko to było w Las Vegas. Nic dziwnego, że miasto zaczęło się rozwijać w zawrotnym tempie. Sława Las Vegas, jako miasta hazardu, rozrywki i grzechu rosła, powstawały wciąż nowe hotele, kasyna – miasto rosło i rośnie ciągle. Obecnie większość największych hoteli położonych jest przy ulicy Las Vegas Strip, która tak naprawdę leży poza granicami administracyjnymi miasta. Z braku lepszego miejsca, to tutaj – poza granice Las Vegas – przeniosło się centrum tego miasta. Taki drobny paradoks.

Ale wracam do opisu 5 dnia. Po wylądowaniu okazało się, że do odbioru bagażu po raz pierwszy musimy pojechać kolejką. Kolejka była oczywiście bez maszynisty i gnała bardzo szybo co najmniej 5 minut. Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyliśmy – po odbiór bagażu pociągiem. Już na lotnisku stało dużo automatów do gry dla spragnionych hazardu, czyli już tutaj można było stracić pieniądze lub wygrać fortunę.  Aż tak spragnieni hazardu nie byliśmy. A potem bezpłatnym autobusem pojechaliśmy do wypożyczalni samochodów, gdzie obsługiwał nas miły człowiek, o dużej cierpliwości, ale poruszał tyle tematów, że Główny Tłumacz Wyprawy bywał zagubiony, a ja mu pomóc nie mogłem.  Jak już wszystko nam wypisał, poszliśmy wybierać samochód. Wybraliśmy z alejki jedyny samochód z dużym bagażnikiem - hyundai acent, ale przy wyjeździe czekała na nas kolejna trudność. Kobieta, która opuszcza szlaban coś od nas chciała, a my za nic nie mogliśmy jej zrozumieć. Chyba w końcu uznała, że to jej się coś pomyliło, ale do tej pory nie wiemy o co jej chodziło. Sprawniej poszły zakupy w Wall Marcie. To akurat nie problem. Do hotelu też dojechaliśmy tylko dwa razy gubiąc drogę. Ale jak się zgubi i znajdzie to nie problem. Kolejne dogadywanie czekało na nas przy wynajmowaniu pokoju. W takim molochu jak Hotel New York, New York, w gwarze kasyna, to nie jest takie proste jak w pierwszym lepszym hotelu.  Główny Tłumacz Wyprawy bardzo takie sytuacje przeżywa. Ale w końcu wszystkie stresy pozostały za nami, i mogliśmy zrelaksować się w wytwornym pokoju,  pijąc piwo i notując wrażenia z pierwszej części dnia - to ja, lub czytając książkę - to Główny Tłumacz Wyprawy. 






Hotel New York, New York to w zamyśle projektantów miniatura Nowego Jorku z Manhattanem, Mostem Brooklińskim i Statuą Wolności. Hotel wybudowano w 1997 roku. Ma 2024 pokoje. Są stare nowojorskie budynki, drapacze chmur np. Empire State Building, Statua Wolności, zbudowana w skali 1:2. Do tego wszystkiego kolejka górska. Wagoniki mają przypominać nowojorską taksówkę, która się spieszy. Wagoniki pędzą z prędkością do 108 km/godzinę. Różnica poziomów wynosi 62 metry. Wagoniki w niektórych miejscach jadą „do góry nogami”. Wygląda to nieźle. Była wyjątkowa okazja, żeby się taką kolejką przejechać ale brakło jednak śmiałości. Bałem się, że po takiej jeździe będę do niczego, a przecież trzeba było iść jeszcze w miasto.

 W wiadomości wysłanej tego dnia do Polski przekazałem ważną wiadomość dla kobiet, które chciałyby nadążać za światową modą. Przesłałem zdjęcie z najnowszej kolekcji „Prady” z ekskluzywnego salonu, w kompleksie City Center. Można było przypuszczać, że takie będą trendy modowe. Więc radziłem żeby z wyprzedzeniem kobiety kupowały takie skarpety – koniecznie pomarszczone, i takie paskudne buty. Na szczęście ta moda się u nas nie przyjęła i bardzo dobrze, bo wygląda to okropnie.  Ale przyjęły się tatuaże, które dwa lata temu w Stanach były powszechne, a u nas jeszcze były na początkowym etapie rozwoju. Jakoś nie potrafię tej mody zrozumieć i zaakceptować. Coś małego, subtelnego na ciele ładnej kobiety - no niech tam będzie, ale bazgranie na całym ciele - nie rozumiem.  


Zdjęcie zrobiłem w czasie długiego popołudniowego spaceru po Bulwarze Las Vegas tak zwanym Stripie, gdzie są najważniejsze i największe hotele. W każdym od 2 do 10 tysięcy pokoi, tak mniej więcej rzecz jasna, w każdym pokoju zameldowane co najmniej dwie osoby.  Jest to potężna, znakomicie funkcjonująca maszyneria do zarabiania pieniędzy. Las Vegas może się podobać nawet takim osobnikom jak ja, którzy wolą zdecydowanie klimaty pozamiejskie, przyrodę i spokój – ale te tłumy, ta atmosfera, gwar, kasyna, restauracje, bary, eleganckie sklepy to robi pozytywne wrażenie. Wszystko na najwyższym poziomie. Oczywiście standardy w naszej łódzkiej Manufakturze są na takim samym poziomie i wstydzić nie mamy się absolutnie czego, ale Las Vegas to Las Vegas. Poniżej pierwsza porcja zdjęć. 







 Po tych ruchliwych wielopasmowych ulicach i my pomykaliśmy - a co.





Tym razem wygrałem w kasynie. Do maszyny włożyłem 5 dolarów, a wyjąłem kartę do realizacji w kasie na całe 8 dolarów. Więc wygrałem. Co prawda zamiast iść do kasy włożyłem kartę do drugiego automatu. Wszystko tam przegrałem i jeszcze kolejne 5 dolarów przegrałem. Ale podsumowując – raz wygrałem, raz przegrałem, czyli 1:1. Ale postanowiłem więcej nie grać. Najwyraźniej automaty oszukują. Nie z nami te numery. Ale inni grają - mężczyźni, kobiety, młodzi i stosunkowo młodzi – takich jest najwięcej – z grupy 50+.

Strip po zmroku jest tak zatłoczony, że trudno przejść. Tłumy. Słychać głównie język angielski, ale jest dużo turystów mówiących po hiszpańsku, no i jak zawsze Japończyków dużo. Biegają za przewodnikiem trzymającym w górze kolorowy kijek, mają te swoje najnowocześniejsze smartphony na kijku, widać ich wszędzie. I potwierdza się moja wcześniejsza obserwacja – młode kobiety japońskie są bardzo ładne, zgrabne i ładnie się ubierają, a ze starszymi coś niedobrego się dzieje i wyglądają nieciekawie. Zupełnie inaczej niż w Polsce - u nas i młode robią wrażenie i starsze też. 
Co do języka angielskiego to potwierdza się inna z moich wcześniejszych obserwacji – amerykanie często rozmawiają tak, jakby chcieli żeby cały świat ich słyszał. W tym zakresie prym wiodą młodzi mężczyźni o ciemnym kolorze skóry (mówiąc niepoprawnie - murzyni). Ubrani są standardowo – czapeczka z daszkiem do tyłu, luźny t-shirt, spodnie trzy czwarte, buciory co najmniej 11 numer, potężna budowa ciała, kołyszący się krok, a obok kobiety bardzo rozrośnięte w biodrach (nieładnie byłoby napisać: z dużymi dupami), odsłaniające śmiało swoje wątpliwe wdzięki. Staliśmy obok takiej grupy czekając na pokaz fontann przy hotelu Bellagio. Mówili tak głośno, ze słyszała ich cała okolica. Niesamowite. 

Sporo czasu spędziliśmy w City Center. To stosunkowo niedawno powstałe centrum. W 2009 roku było jeszcze w budowie, a w 2010 roku dopiero raczkowało i nie w całości było otwarte. Można powiedzieć, że trochę śledziliśmy jego powstanie. Są tam nowe hotele w tym elegancki hotel-kasyno Aria, eleganckie sklepy, sale konferencyjne, oraz dwa budynki mieszkalne Veer Towers. Chociaż powiedzieć budynki to trochę za mało. To potężne dwie wieże o wysokości 150 metrów każda. Co ciekawe są zbudowane skośnie – odchylenie od pionu wynosi 5 stopni, taki kaprys projektanta. Można tam kupić sobie mieszkanko – nie są wszystkie wykupione. Powierzchnia mieszkań zawarta jest w przedziale od 50 do 210 metrów kwadratowych. Średnia cena za metr kwadratowy to 22000 zł, czyli za mieszkanie 50 metrowe trzeba zapłacić 1 100 000 zł. Troszkę drożej niż w centrum Warszawy, ale tylko troszkę. Na dachu są baseny, miejsca do kąpieli słonecznych, a jedno piętro przeznaczone jest na rozrywki typu siłownia, bilard itp. A w hotelu Aria (180 metrów wysokości) jest ponad 4000 pokoi, 16 restauracji, 10 barów i nocnych klubów. Jest też oczywiście kasyno o powierzchni 14000 m 2 . Jest też powierzchnia przeznaczona na relaks w wodzie o powierzchni 20.000 m2, teatr dla 1800 osób itd. Itp. Poniżej zdjęcia zrobione w City Center.











 A potem przeszliśmy kolejne kilometry. Złaziliśmy się okropnie. Hotele są niby tuż obok siebie, ale żeby dojść od jednego do drugiego to trzeba iść i iść. Przy hotelu Bellagio obejrzeliśmy pokaz fontann, zobaczyliśmy co tam tym razem w środku, ale jakichś szczególnych planów na ten dzień nie mieliśmy. Ot taka sobie wędrówka bez celu. Męcząca, ale fajna. Kolejne zdjęcia poniżej

 Poniżej rejon hoteli Paris z wieżą Eiffla w skali 1:2 i Hollywood Planet



 A niżej rejon hotelu Bellagio i Caesars Palace




 Oczywiście wzdłuż bulwaru stoją liczni sprzedawcy wody mineralnej, uliczni artyści, i osoby rozdające wizytówki z telefonami do pań gwarantujących rozrywki szczególnego rodzaju. Ci są dosyć nachalni. Niesamowity był jeden z ulicznych pokazów w wykonaniu zdolnego młodego człowieka. Nagle zmieniał się w dwóch tańczących małych osobników. Nie sposób było poznać co to jest. Czy tańczą dzieci, czy są to dwa karły. Zaskoczeniem był moment, gdy te dwa osobniki zmieniły się nagle w jednego człowieka, który się ukłonił po występie.


 Poniżej pokaz fontann przy hotelu Bellagio. To jeden z najdroższych i najbardziej eleganckich hoteli. Przy nim znajduje się sztuczne jezioro o powierzchni 32000 metrów kwadratowych, na którym co jakiś czas tańczą fontanny,




 A dalej już zdjęcia z gatunku groch z kapustą. Trochę tego, trochę tamtego, w tym wnętrza z hotelu Ballagio. Wspólną ich cechą jest to, że zrobione zostały już po zmroku. 














Jakoś doszliśmy do hotelu, znaleźliśmy odpowiednie piętro i pokój, ale jak widać na zdjęciu wyżej zmęczenie dawało już potężnie znać o sobie. 

I nie tylko



A współcześnie Święta Bożego Narodzenia. Coraz mniej liczna Wigilia. To już czwarty rok bez dobrego teścia, pierwszy rok bez psa Reksia, a i Pana Michała nie było, bo jego rodzice mieszkają w Białymstoku, więc trudno te dwie lokalizacje pogodzić. Dwaj nieobecni poniżej.




Ale oczywiście była Marta z dwoma kotami. Była jak zawsze choinka i smażony karp, który jest dla nas wszystkich najlepszym daniem na świecie. Choinkę jak zawsze kupowaliśmy we dwójkę z Martą, dosyć długo ją wybierając, ale wybór był właściwy. Prezentuje się bardzo dobrze.








Choinkę ubieramy wspólnie. Najpierw ja rozkładam lampki i wieszam na czubku gwiazdę. Potem pierwszą, najstarszą bombkę, wiesza Agnieszka. A potem już działamy razem. W ubieranie włączyła się aktywnie Babcia Marty, która jako pierwszą ozdobę powiesiła aniołka jakiego dostała w świetlicy, w której była na zajęciach organizowanych dla osób po udarach i nie tylko. Była całe pięć godzin i bardzo jej się podobało.  A poniżej „banda trojga” po ubieraniu choinki.


Karp to już zadanie dla mnie, od początku do końca. Był jak zawsze pyszny. Smażę go na oleju , po wcześniejszym obtoczeniu w mące. Żadnego jajka. Taki wychodzi najlepszy.

A poniżej kolejne zdjęcia z wigilijnego i świątecznego przyjęcia.  Koty zbytnio interesowały się choinką i chciały zastąpić Reksia w roli strażnika prezentów. Wszyscy dostali prezenty, z których się ucieszyli. Ja ze swoich jestem bardzo zadowolony, a zwłaszcza z jednego. Ale nie mogę powiedzieć z którego, bo z wielu względów nie wypada. Babcia dostała między innymi czerwony kolorowy sweterek z łosiem. Ja wybierałem. Nawet nosi. Wygląda w końcu weselej niż w tych swoich szaro – burych. Kupiłem jej jeszcze bluzę z kapturem na stoisku dla dzieci. Mam nadzieję że i ten prezent zaakceptuje. Będzie wyglądała młodzieżowo. 







 Babcia Marty czuje się nieźle. Nie można narzekać. Co prawda lubi jej się pomieszać przeszłość z teraźniejszością i rozkład mieszkania, ale nie jest źle. Marta kupiła jej książkę z wyliczankami, a ona wybrała do czytania książkę o prezydencie Trumpie, którą czyta i mówi ze ciekawa. No i apetyt jej dopisuje. W czasie kolacji wigilijnej 4 razy prosiła, żeby jej jeszcze wybrać jakiś malutki kawałek rybki. A i przecież zupę grzybową zjadła i pierogi i ciasta kawałek też. Nie jest z nią najgorzej. Wczoraj graliśmy w chińczyka. Wyjątkowo nie wygrała, ale i ostatnia nie była. 






 Wczoraj była jeszcze wycieczka do Lasu Łagiewnickiego. Pogoda była w sam raz – bezwietrznie z lekko  prószącym śniegiem. Ładnie. Szkoda tylko, że nie było z nami psa tropiącego. To była jego trasa.