Podróże po Stanach
Dzisiejsza sobota miała być pracowita, ale jak na razie wygląda na to, że nie będzie. Postanowiłem w końcu dokończyć kolejny odcinek mojego bloga. Zacząłem go pisać trzy tygodnie temu, ale brakło czasu, żeby dokończyć. A potem znowu nie było kiedy. Uznałem, że robota może jeszcze poczekać, z psem nie trzeba wychodzić, bo pies jest w psim niebie, grzybów w lesie już nie ma, na działce zimno, w domu dzisiaj najlepiej. Uznałem, że jest to dobry moment na dokończenie kolejnego odcinka. Ciągle co prawda tworzę nowe teksty (mniej lub bardziej mądre, zawodowe, urzędowe i całkowicie prywatne), ale bloga zaniedbałem. Minęły ponad cztery miesiące od ostatniego wpisu. Przerwy zatem są coraz dłuższe. Trochę zapewne z braku czasu, chociaż może z obawy, że więcej atrakcji wartych opisywania w tym blogu już nie będzie, więc po co się spieszyć. Kolejnej wyprawy na horyzoncie nie widać. A z tej, jak dotychczas ostatniej, czwartej wyprawy do Stanów, pozostało do opisania tylko 17 dni. Interesująca wyprawa – tym razem do Ameryki Południowej, była zaplanowana, opłacona, była tuż tuż. Byłaby znowu szansa na nowe interesujące odcinki, byłoby znowu o czym pisać. Ale ta zaplanowana wyprawa musiała zostać odwołana. Ale o tym w drugiej części tego odcinka.
W planie czwartego dnia był rejs statkiem wycieczkowym i oglądanie wielorybów, przy czym pod tym pojęciem organizator rejsu gwarantował oglądanie wielorybów lub orek lub innych temu podobnych stworzeń. Rejs wykupiliśmy jeszcze w Łodzi.
Na początek kilka zdjęć – wizytówek tego dnia.
Wypływaliśmy z portu w Anacortes. Gdy patrzyliśmy na mapę okolic Seattle wydawało nam się, że wszędzie jest blisko, ale żeby dojechać z naszego hotelu do portu w Anacortes trzeba było pokonać niezły odcinek – 160 km. Pobudka musiała być zatem bardzo wcześnie.
Poniżej mapa przedstawiająca Salish Sea - morze położone pomiędzy Seattle i półwyspem Olimpic w Stanach oraz Vancouver i wyspą o tej samej nazwie w Kanadzie. To po tym morzu pływaliśmy. Na mapie zaznaczona jest granica z Kanadą.
Na mapie widoczne są też m.in. miasta Seattle i Everett. Port w Anacortes, skąd wypływaliśmy, znajduje się
na wyspie, położonej jeszcze wyżej - około 80 km na północ od Everett. Nie wypływaliśmy na pełny ocean.
Seattle oddzielone jest od otwartego oceanu licznymi wyspami i półwyspami
należącymi do USA i Kanady. Główna droga morska do Seattle jest pomiędzy kanadyjską
wyspą Vancouver Island, a półwyspem Olympic, który odwiedziliśmy w pierwszych dniach naszej wyprawy. Jako miejsce
startu wybraliśmy Anacortes, bo w pobliżu Anacortes jest
archipelag malowniczych wysp San Juan i właśnie obok tych wysp płynęliśmy. Trasa była bardzo malownicza, nigdy nie było tak, że z każdej strony była tylko woda. Zawsze widzieliśmy jakiś ląd.
Przez
prawie całą drogę do portu lało. Nie napawało to optymizmem. Tak w deszczu płynąć to
żadna przyjemność. I jak w takich warunkach obserwować wieloryby na otwartym
pokładzie. Martwiliśmy się zatem. Czyżby pogoda, która zawsze na naszych
wyprawach nam sprzyjała, tym razem przestała. Ale na szczęście, gdy
dojechaliśmy do Anacortes przestało padać, a potem było coraz ładniej. Na
autostradzie w pobliżu Seattle był znowu duży ruch, mimo tego, że wszyscy
powinni siedzieć w domach, bo niedziela i dopiero 7 rano. W samym Seattle
mieszka około 650 tys. mieszkańców, czyli mniej niż w Łodzi, ale w całej
aglomeracji, czyli w Seattle i okolicy już ponad 3,5 mln. Stąd pewnie te
zapchane autostrady i korki w dni robocze. Pewną ciekawostką jest to, że w
Seattle ponad 12% mieszkańców deklaruje orientację homoseksualną. W Seattle
jest wiele znanych firm, m.in. Microsoft ma znaczący oddział i przede wszystkim
wymienić należy wielkie zakłady Boeinga z własnym dużym lotniskiem. Przejeżdżaliśmy
obok, stało tam kilka gotowych samolotów.
Nasz stateczek
był szybki. Myślę, że płynął z prędkością ponad 30 km na godzinę, a do miejsca
obserwacji płynął ponad 2 godziny. Cała wycieczka trwała prawie 6 godzin.
Woda był
spokojna na początku, ale im dalej od portu, tym fale były coraz większe – do 5
metrów. No może trochę mniejsze – ale na pewno wyższe niż metr. Bujało wiec
nieźle. Wszyscy chodzili krokiem mocno pijanego człowieka. Ale szczęśliwie nie
dostałem choroby morskiej – może dzięki aviomarinie, którą profilaktycznie
połknąłem. Agnieszka twardo stała na otwartym pokładzie i miała bardzo
zadowoloną minę. Podobało się jej. Może zostanie jeszcze wilkiem morskim, choć
uznaliśmy zgodnie, że choć fajnie było, to tak płynąć kilka dni na otwartym
morzu, gdy tylko morze i morze to jednak byłyby straszne nudy. I jak stać przy sterze z przodu, jak z przodu
najmocniej wieje.

A potem był drugi
powrót. Ciągle była dobra pogoda, interesujące widoki. Podobała nam się ta wycieczka.
Poniżej ostatnia już grupa zdjęć robionych z pokładu, w tym zdjęcia z lwem morskim i mewami. Wracając
zatrzymaliśmy się bowiem w miejscu gdzie buszował lew morski. Obrazek był taki
– stado mew podrywających się do góry i coś ciemnego wychylającego się z wody.
Wyglądało tak jakby mewy atakowały lwa morskiego, a on się od nich opędzał. Ale
gdy podpłynęliśmy bliżej sprawa się wyjaśniła. Lew morski urządził sobie
biesiadę. Wypływał z rybą w pysku i ją pożerał. Widocznie lubił jeść na
powierzchni. Mewy polowały na ochłapy, lub na całą rybę jak szczęście dopisze.
Raz szanowny lew złapał i pożerał coś co było zdecydowanie większe od jego
pyska – była to ogromna płaszczka.
I na tym ten dzień się skończył, a nazajutrz czekał nas lot do Las Vegas.
I nie tylko
A teraz o tym co
dzieje się teraz. A dzieje się nie najlepiej. Pożegnaliśmy psiego przyjaciela (ciągle
bez niego bardzo pusto) i zaraz potem zaczęła chorować moja Dobra Teściowa.
Najpierw były kłopoty z układem pokarmowym, potem wysiadł kręgosłup i trudno
jej się było poruszać. A jak z kręgosłupem zaczęło robić się lepiej, to pojawił
się udar. Na szczęście nie był bardzo rozległy,
nie przykuł na stałe do łóżka. Przez jakiś czas niesprawna była lewa strona, ale
z tym organizm dał sobie radę. Ale zupełnie dobrze nie jest. Szczegóły pominę. Jakby
tego było mało, złamała sobie rękę i ręka była przez dwa tygodnie w gipsie. Cały
czas ktoś musi być w domu. Nie można jej zostawić nawet na troszkę, ale jakoś
udało nam się to wszystko poukładać. Dzisiaj rozwiązywaliśmy zagadki dla
chorych po udarze i całkiem nieźle nam szło, graliśmy też w chińczyka. Nikt się
w grze nie podkłada, ale jakoś nie mamy szczęścia. Nasza Chora zawsze wygrywa. Należy się cieszyć, że nie jest gorzej i mieć nadzieję, że będzie lepiej. A niżej zdjęcie potwierdzające, że nie jest najgorzej. Udało się w okolicach święta Wszystkich Świętych pojechać nawet na groby.
Za to ciocia Marta trzyma się świetnie. Obchodziła właśnie 101 urodziny. Umysł ma w pełni sprawny. Nikogo z nikim nie pomyli. Z każdym porozmawia. Kieliszek wódki wypije. Do łóżka jej w czasie przyjęcia niespieszno. A i wiersz o Tadeuszu Kościuszce pięknie powie, nie myląc się w żadnym miejscu. Daj Boże każdemu takie zdrowie w takim wieku.
Udar popsuł nam
plany urlopowe. Mieliśmy wyjechać na wycieczkę do Ameryki Południowej. Nie jest
to obszar bezpieczny, więc mieliśmy wyjechać na wycieczkę organizowaną przez
biuro podróży. Ale miał to być wyjazd bardzo intensywny. W planie było i Machu Picchu
i Salar de Uyuni, pustynia Atakama, Lima, Cusco, La Paz, laguny i gejzery, jezioro
Titicaca i wiele innych atrakcji. No ale cóż, musieliśmy zrezygnować. Pozostały
mapy i książki dotyczące krajów Ameryki Południowej, pozostał mały aparat fotograficzny
kupiony specjalnie na wyprawę (żeby duży nie kusił złodziei) , kapelusz chroniący
głowę przed słońcem i trochę innych drobiazgów. Może się jeszcze to wszystko kiedyś
przyda. Trzeba mieć przynajmniej taką nadzieję.
Żeby się choć
trochę odstresować, wyjechaliśmy na cztery dni pozostawiając Naszą Chorą pod
dobrą opieką Marty i nie tylko. Plan był następujący – zobaczyć Bieszczady, przejechać
przez Beskid Sądecki, Pieniny, do Zakopanego i zrobić choć dwie wycieczki po
Tatrach. No niby się wszystko udało, ale był to wyjazd jednak stresujący. Mimo
dobrej opieki, martwiliśmy się co tam w domu, chora nie zniosła naszego wyjazdu
najlepiej i bardzo się ucieszyła jak wróciliśmy. Była niespokojna, martwiła się
o nas, czy czasem gdzieś nie zabłądzimy, gorzej się czuła. Wróciliśmy zatem
troszkę wcześniej niż przewidywał plan. Pomysł z wyjazdem, nawet tak krótkim i
krajowym, nie był zatem najlepszym pomysłem.
Polska jest
niewątpliwie pięknym krajem i nasza wycieczka to potwierdziła. Ale brakuje dużych
pustych, niezamieszkałych przestrzeni, gdzie nie ma niczego innego oprócz drogi
i niczym niezakłóconej przyrody. W Bieszczady jechaliśmy głównie drogami
jednopasmowymi. Długa to była podróż. Co rusz był obszar zabudowany, co rusz spowalniała
jazdę jakaś ciężarówka, którą ciężko było wyprzedzić. Im bliżej byliśmy
Bieszczad, tym trudniej się jechało. Jechaliśmy m.in. przez gminę Strzyżów – i bardzo
dobrze, bo to ciekawa z pewnych względów gmina. Ale drogi tam wąskie i zabudowań
wzdłuż dróg dużo. Przesłaniają pagórkowate krajobrazy. W Bieszczadach też wzdłuż
wielu dróg stoi dom przy domu i wcale nie ma tutaj takiego odludzia jak
myślałem. Bieszczady są oczywiście pełne uroku, ale nie powiedziałbym, że ich
uroda jest większa niż innych polskich gór. Równie pięknie jest w Beskidach,
Gorcach, Pieninach. A urody Tatr nic nie przebije. Tatry to jednak Tatry. To
może są nawet najpiękniejsze góry na całym świecie. Kto wie.
Pierwszego dnia
zobaczyliśmy Polańczyk i zalew Soliński. No niby ładnie, ale bez przesady.
Spaliśmy w ładnie położonym domu na uboczu, z widokiem na góry. Taka agroturystyka. Ceny noclegów w Bieszczadach nie są niskie. Ciężko było na stronach rezerwacyjnych znaleźć coś w dobrej cenie, mimo że sezon turystyczny się skończył. Ale za to oferta dla turystów jest szeroka. W domu gdzie mieszkaliśmy było mnóstwo map, informatorów, ulotek. Oferowane w nich były jednodniowe wycieczki autokarowe, wyprawy fotograficzne, wyprawy jeepami, spływy kajakowe i na pontonach. No zupełnie jak w Ameryce.
Następnym punktem naszej
wycieczki był skansen w Sanoku. Fantastyczne miejsce. Zgromadzono tam bardzo dużo
oryginalnych budynków wiejskich, całych zagród. Są też kościoły, cerkwie, jest
stary dwór szlachecki. Wszystko to porozrzucane jest na dużym obszarze zajmowanym
przez skansen. W ostatnich latach dobudowano „galicyjski rynek”. Tylko ta część
skansenu to „produkcja” współczesna wykonana według dawnych planów.
Spaliśmy w ładnie położonym domu na uboczu, z widokiem na góry. Taka agroturystyka. Ceny noclegów w Bieszczadach nie są niskie. Ciężko było na stronach rezerwacyjnych znaleźć coś w dobrej cenie, mimo że sezon turystyczny się skończył. Ale za to oferta dla turystów jest szeroka. W domu gdzie mieszkaliśmy było mnóstwo map, informatorów, ulotek. Oferowane w nich były jednodniowe wycieczki autokarowe, wyprawy fotograficzne, wyprawy jeepami, spływy kajakowe i na pontonach. No zupełnie jak w Ameryce.
W Bieszczadach pogoda nam średnio
dopisała. Nie padało, ale była mgła. Więc w pełni urody Bieszczad nie mogliśmy
ocenić. Przejechaliśmy samochodem małą i dużą pętlę bieszczadzką, zatrzymując
się kilka razy. Jak to w górach – ładnie było.
Osobno przedstawiam zdjęcia
zrobione na wystawie ikon znajdującej się w skansenie. Najstarsze ikony
pochodziły z XIV wieku, najmłodsze z XX. Wszystkie były przepiękne. To bezcenna
kolekcja. Oj chciałoby się troszkę tych ikon mieć u siebie w domu.
Dzień
skończyliśmy w Krynicy Zdroju. Miasto znane jako uzdrowisko i miejsce spotkań
biznesowych. Ładne, ale bez przesady.
Mieszkaliśmy w dosyć wytwornym hotelu. Agnieszce najbardziej podobało
się to, że mogła zjeść bardzo dobrą kolację i śniadanie bez konieczności
samodzielnego robienia tych posiłków. No cóż, potrzebowała najwyraźniej
odrobiny luksusu.
Pierwszego
tatrzańskiego dnia poszliśmy do kaplicy na Wiktorówkach i nieco jeszcze dalej
na Rusinową Polanę, czyli miejsce skąd widać piękną panoramę Tatr. Nie
liczyliśmy na to, że tą panoramę zobaczymy, bo choć nie padało, to niebo
przykrywały liczne chmury. Było jednak lepiej niż można się było spodziewać.
Góry częściowo się odsłoniły, polana była przyprószona śniegiem, całość była
szara, ale pełna uroku. Warto było tutaj dojść. To była bardzo udana wycieczka.
A teraz jeszcze kilka innych tematów, a na początek meldunek o naszym dobrym dziecku Marcie. Pracuje dalej jako programista i bardzo sobie swoje miejsce pracy ceni. Ciągle gdzieś wyjeżdża i podrzuca nam wtedy swoje koty, które pewnie osiądą u nas na stałe i mam nadzieję, że na starość koty się nami zaopiekują :) Aktualne zdjęcia dziecka poniżej.
Prawda, że ładne ? Nie znudziło jej
się pływanie. Dalej żegluje, a to tu, a to tam.
A z ciekawszych
rzeczy odnotować należy jej nowych przyjaciół – czyli Pana Michała i niejakiego
Żuka. Pan Michał jest stosunkowo młody, do tego ma wiele innych zalet, więc
rokuje na przyszłość, a Żuk jest już stosunkowo stary, ale się jeszcze nieźle
trzyma. Stare Żuki mają podobno dużo uroku w sobie, mimo różnych chorób, które
dopadają różne żukowe organy. Poruszają się dostojnie, choć głośno. Pora zatem
na prezentację zdjęciową nowych, choć już nie tak znowu nowych, przyjaciół
naszego dziecka. Ale o obydwu piszę po raz pierwszy, więc w tym sensie na pewno nowych.
I kolejny temat
wart odnotowania w „i nie tylko” to mój jednodniowy wypad do Puszczy Noteckiej
w celach grzybowych i sentymentalnych. W ośrodku nad Jeziorem Mierzyńskim wiele
razy spędzaliśmy wakacje. Zostało z tego okresu wiele ładnych i bardzo ładnych
wspomnień. Pierwszy raz byliśmy tam w 1985 roku, czyli minęło od tego czasu już
ponad 30 lat. Grzyby dopisały słabo, wysypu nie było, ale coś tam do koszyka
udało się zebrać. Jezioro Mierzyńskie dalej wygląda jak wyglądało, jest na nim
wyspa dokładnie w tym samym miejscu, jest i Jezioro Radgoskie, jest Sowia Góra,
jest Lubiatów i droga przez piękny czysty sosnowy las na Wiejce. Jest też
Międzychód z oryginalnym rynkiem, jest droga do Drezdenka wzdłuż której biegałem
(mój życiowy rekord to 10 km w 50 minut). Ośrodek się rozrósł, mały lasek stał
się dużym lasem, ścieżki zamieniono w deptaki, zamiast stromego zbocza są
schody, i wszystko obserwują liczne kamery. Troszkę to mniej romantyczne w porównaniu ze starymi czasami. Cieszę
się, że udało mi się to miejsce odwiedzić.
Odnotować jeszcze wypada, że w polityce bez większych zmian. Były wybory
samorządowe, które wszyscy wygrali i jednocześnie przegrali, było stulecie
odzyskania przez Polskę niepodległości. Polityka stała się przewidywalna i
nudna. Są dwa wrogie obozy mające swoich wiernych wyznawców i kaznodziei w rodzaju Moniki Olejnik z jednej strony i Michała Rachonia z drugiej. Do tych najwierniejszych czcicieli jednej strony żadne
argumenty niezgodne z wyznawaną wiarą nie mają szansy się przebić. Ale podobno pod tym względem
w USA jest jeszcze gorzej. I chyba nie
ma sensu tego wątku rozwijać, bo i tak ten odcinek rozrósł się ponad miarę.
A na koniec
jeszcze kilka zdjęć "jutroszewskich", w tym zdjęcia z sympatycznego spotkania „oktanowskiego”
na działce z zupełnie obcym kotem żebrakiem i ogniskiem.
Jak zwykle fantastyczne zdjęcia :) Co jakiś czas tutaj zaglądam i czekam na nowe wpisy. Stany niezwykle mnie fascynują i gdy dzieci będą już odchowane, z pewnością do nich wrócimy. Kiedy skończą się już wpisy z USA, zawsze można pisać o innych wyprawach, wrzucać zdjęcia, zawsze jest o czym pisać ;) Na koniec życzę dużo zdrówka dla teściowej.
OdpowiedzUsuńJa jednak jestem gapa. Dopiero dzisiaj odkryłem, że Pani nie tylko czyta o Stanach, ale również o nich interesująco pisze (zresztą nie tylko o Stanach) i zamieszcza super zdjęcia. Dzisiaj przejrzałem wpisy pobieżnie, ale do nich powrócę. Do tego jest Pani młodą i atrakcyjną osobą. Pani zdjęcie z Doliny Śmierci zrobione w Zabriskie Point bardzo mi się spodobało i nie o Dolinę Śmierci mi chodzi :) Bardzo mocno pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń