sobota, 1 grudnia 2018

Podróż 2016, dzień 4 - Salish Sea, orki, a w "i nie tylko" aktualności

Podróże po Stanach

      Dzisiejsza sobota miała być pracowita, ale jak na razie wygląda na to, że nie będzie. Postanowiłem w końcu dokończyć kolejny odcinek mojego bloga. Zacząłem go pisać trzy tygodnie temu, ale brakło czasu, żeby dokończyć. A potem znowu nie było kiedy. Uznałem, że robota może jeszcze poczekać, z psem nie trzeba wychodzić, bo pies jest w psim niebie, grzybów w lesie już nie ma, na działce zimno, w domu dzisiaj najlepiej. Uznałem, że jest to dobry moment na dokończenie kolejnego odcinka. Ciągle co prawda tworzę nowe teksty (mniej lub bardziej mądre, zawodowe, urzędowe i całkowicie prywatne), ale bloga zaniedbałem. Minęły ponad cztery miesiące od ostatniego wpisu. Przerwy zatem są coraz dłuższe. Trochę zapewne z braku czasu, chociaż może z obawy, że więcej atrakcji wartych opisywania w tym blogu już nie będzie, więc po co się spieszyć. Kolejnej wyprawy na horyzoncie nie widać. A z tej, jak dotychczas ostatniej, czwartej wyprawy do Stanów, pozostało do opisania tylko 17 dni. Interesująca wyprawa – tym razem do Ameryki Południowej, była zaplanowana, opłacona, była tuż tuż. Byłaby znowu szansa na nowe interesujące odcinki, byłoby znowu o czym pisać. Ale ta zaplanowana wyprawa musiała zostać odwołana. Ale o tym w drugiej części tego odcinka.
   
      W planie czwartego dnia był rejs statkiem wycieczkowym i oglądanie wielorybów, przy czym pod tym pojęciem organizator rejsu gwarantował oglądanie wielorybów lub orek lub innych temu podobnych stworzeń. Rejs wykupiliśmy jeszcze w Łodzi. 

        Na początek kilka zdjęć – wizytówek tego dnia.






Wypływaliśmy z portu w Anacortes. Gdy patrzyliśmy na mapę okolic Seattle wydawało nam się, że wszędzie jest blisko, ale żeby dojechać z naszego hotelu do portu w Anacortes trzeba było pokonać niezły odcinek – 160 km.  Pobudka musiała być zatem bardzo wcześnie.  

Poniżej mapa przedstawiająca Salish Sea - morze położone pomiędzy Seattle i półwyspem Olimpic w Stanach oraz Vancouver i wyspą o tej samej nazwie w Kanadzie. To po tym morzu pływaliśmy. Na mapie zaznaczona jest granica z Kanadą.

Na mapie widoczne są też m.in. miasta Seattle i Everett. Port w Anacortes, skąd wypływaliśmy, znajduje się na wyspie, położonej jeszcze wyżej - około 80 km na północ od Everett.  Nie wypływaliśmy na pełny ocean. Seattle oddzielone jest od otwartego oceanu licznymi wyspami i półwyspami należącymi do USA i Kanady. Główna droga morska do Seattle jest pomiędzy kanadyjską wyspą Vancouver Island, a półwyspem Olympic, który odwiedziliśmy w pierwszych dniach naszej wyprawy. Jako miejsce startu wybraliśmy Anacortes, bo w pobliżu Anacortes jest archipelag malowniczych wysp San Juan i właśnie obok tych wysp płynęliśmy. Trasa była bardzo malownicza, nigdy nie było tak, że z każdej strony była tylko woda. Zawsze widzieliśmy jakiś ląd.

Przez prawie całą drogę do portu lało. Nie napawało to optymizmem. Tak w deszczu płynąć to żadna przyjemność. I jak w takich warunkach obserwować wieloryby na otwartym pokładzie. Martwiliśmy się zatem. Czyżby pogoda, która zawsze na naszych wyprawach nam sprzyjała, tym razem przestała. Ale na szczęście, gdy dojechaliśmy do Anacortes przestało padać, a potem było coraz ładniej. Na autostradzie w pobliżu Seattle był znowu duży ruch, mimo tego, że wszyscy powinni siedzieć w domach, bo niedziela i dopiero 7 rano. W samym Seattle mieszka około 650 tys. mieszkańców, czyli mniej niż w Łodzi, ale w całej aglomeracji, czyli w Seattle i okolicy już ponad 3,5 mln. Stąd pewnie te zapchane autostrady i korki w dni robocze. Pewną ciekawostką jest to, że w Seattle ponad 12% mieszkańców deklaruje orientację homoseksualną. W Seattle jest wiele znanych firm, m.in. Microsoft ma znaczący oddział i przede wszystkim wymienić należy wielkie zakłady Boeinga z własnym dużym lotniskiem. Przejeżdżaliśmy obok, stało tam kilka gotowych samolotów.

 Oczywiście, jak to mamy w zwyczaju, przyjechaliśmy za wcześnie. Było dzięki temu trochę czasu na spacer po malowniczym porcie. Pogoda była jeszcze trochę ponura, ale może dzięki temu zdjęcia w porcie wyszły bardzo udane. 













Nasz stateczek był szybki. Myślę, że płynął z prędkością ponad 30 km na godzinę, a do miejsca obserwacji płynął ponad 2 godziny. Cała wycieczka trwała prawie 6 godzin.
Woda był spokojna na początku, ale im dalej od portu, tym fale były coraz większe – do 5 metrów. No może trochę mniejsze – ale na pewno wyższe niż metr. Bujało wiec nieźle. Wszyscy chodzili krokiem mocno pijanego człowieka. Ale szczęśliwie nie dostałem choroby morskiej – może dzięki aviomarinie, którą profilaktycznie połknąłem. Agnieszka twardo stała na otwartym pokładzie i miała bardzo zadowoloną minę. Podobało się jej. Może zostanie jeszcze wilkiem morskim, choć uznaliśmy zgodnie, że choć fajnie było, to tak płynąć kilka dni na otwartym morzu, gdy tylko morze i morze to jednak byłyby straszne nudy.  I jak stać przy sterze z przodu, jak z przodu najmocniej wieje.




















 Można by się zastanawiać jak organizatorzy wycieczki znajdują te swoje orki i wieloryby żeby pokazać turystom – dokarmiają w określonych miejscach ?. Okazało się to bardziej prymitywne. W ramach prowadzonych badań przyrodniczych niektóre stada mają przyczepione nadajniki GPS.  Więc zawsze wiadomo gdzie płynąć i można dać gwarancję, że obserwacja będzie udana. Wiec i my dopłynęliśmy do buszujących orek. Były to dwie samice z młodymi i samiec. Długość orki dochodzi do 8 metrów. Mają potężną płetwę grzbietową (do 1,8 metra) jak rekin i jeszcze większy ogon. I właśnie płetwa i ogon były najczęściej widoczne, choć całe orki tez wyskakiwały nad powierzchnię. Ale widzieć a zrobić zdjęcie to dwie różne sprawy. Więc zdjęcia orek, które zrobiłem nie zachwycają może, ale jeśli ktoś chciałby krytykować, to niech najpierw zrobi lepsze i rzecz jasna nie w zoo rzecz jasna. Pan należący do załogi, który o wszystkim opowiadał i wszystko turystom tłumaczył, był też fotografem. On robił zdjęcia po prostu rewelacyjne. Miał wielki aparat z potężnym teleobiektywem i jego zdjęcia były po prostu kapitalne. Moje zdjęcia poniżej. 














































A potem był drugi powrót. Ciągle była dobra pogoda, interesujące widoki. Podobała nam się ta wycieczka. Poniżej ostatnia już grupa zdjęć robionych z pokładu, w tym zdjęcia z lwem morskim i mewami. Wracając zatrzymaliśmy się bowiem w miejscu gdzie buszował lew morski. Obrazek był taki – stado mew podrywających się do góry i coś ciemnego wychylającego się z wody. Wyglądało tak jakby mewy atakowały lwa morskiego, a on się od nich opędzał. Ale gdy podpłynęliśmy bliżej sprawa się wyjaśniła. Lew morski urządził sobie biesiadę. Wypływał z rybą w pysku i ją pożerał. Widocznie lubił jeść na powierzchni. Mewy polowały na ochłapy, lub na całą rybę jak szczęście dopisze. Raz szanowny lew złapał i pożerał coś co było zdecydowanie większe od jego pyska – była to ogromna płaszczka.
















 Wycieczka bardzo się udała. Ale wypadało jeszcze coś zwiedzić, zobaczyć, może wjechać jeszcze w jakieś pasmo górskie, może wjechać na wieżę w Seattle. Ale czasu było już bardzo mało, wieża droga, parking przy niej też. Ostatecznie zrezygnowaliśmy. Wjechałem tylko do miasta i jeździliśmy sobie oglądając Seattle przez szyby samochodowe. Nie zachwycało, choć tak zwane City robiło pozytywne wrażenie, a poza tym miasto jak miasto. To nie miasta są w Stanach najpiękniejsze, tylko to co jest poza nimi. 

I na tym ten dzień się skończył, a nazajutrz czekał nas lot do Las Vegas. 












I nie tylko

A teraz o tym co dzieje się teraz. A dzieje się nie najlepiej. Pożegnaliśmy psiego przyjaciela (ciągle bez niego bardzo pusto) i zaraz potem zaczęła chorować moja Dobra Teściowa. Najpierw były kłopoty z układem pokarmowym, potem wysiadł kręgosłup i trudno jej się było poruszać. A jak z kręgosłupem zaczęło robić się lepiej, to pojawił się udar.  Na szczęście nie był bardzo rozległy, nie przykuł na stałe do łóżka. Przez jakiś czas niesprawna była lewa strona, ale z tym organizm dał sobie radę. Ale zupełnie dobrze nie jest. Szczegóły pominę. Jakby tego było mało, złamała sobie rękę i ręka była przez dwa tygodnie w gipsie. Cały czas ktoś musi być w domu. Nie można jej zostawić nawet na troszkę, ale jakoś udało nam się to wszystko poukładać. Dzisiaj rozwiązywaliśmy zagadki dla chorych po udarze i całkiem nieźle nam szło, graliśmy też w chińczyka. Nikt się w grze nie podkłada, ale jakoś nie mamy szczęścia. Nasza Chora zawsze wygrywa. Należy się cieszyć, że nie jest gorzej i mieć nadzieję, że będzie lepiej. A niżej zdjęcie potwierdzające, że nie jest najgorzej. Udało się w okolicach święta Wszystkich Świętych pojechać nawet na groby. 



Za to ciocia Marta trzyma się świetnie. Obchodziła właśnie 101 urodziny. Umysł ma w pełni sprawny. Nikogo z nikim nie pomyli. Z każdym porozmawia.  Kieliszek wódki wypije. Do łóżka jej w czasie przyjęcia niespieszno. A i wiersz o Tadeuszu Kościuszce pięknie powie, nie myląc się w żadnym miejscu. Daj Boże każdemu takie zdrowie w takim wieku.


Udar popsuł nam plany urlopowe. Mieliśmy wyjechać na wycieczkę do Ameryki Południowej. Nie jest to obszar bezpieczny, więc mieliśmy wyjechać na wycieczkę organizowaną przez biuro podróży. Ale miał to być wyjazd bardzo intensywny. W planie było i Machu Picchu i Salar de Uyuni, pustynia Atakama, Lima, Cusco, La Paz, laguny i gejzery, jezioro Titicaca i wiele innych atrakcji. No ale cóż, musieliśmy zrezygnować. Pozostały mapy i książki dotyczące krajów Ameryki Południowej, pozostał mały aparat fotograficzny kupiony specjalnie na wyprawę (żeby duży nie kusił złodziei) , kapelusz chroniący głowę przed słońcem i trochę innych drobiazgów. Może się jeszcze to wszystko kiedyś przyda. Trzeba mieć przynajmniej taką nadzieję.

Żeby się choć trochę odstresować, wyjechaliśmy na cztery dni pozostawiając Naszą Chorą pod dobrą opieką Marty i nie tylko. Plan był następujący – zobaczyć Bieszczady, przejechać przez Beskid Sądecki, Pieniny, do Zakopanego i zrobić choć dwie wycieczki po Tatrach. No niby się wszystko udało, ale był to wyjazd jednak stresujący. Mimo dobrej opieki, martwiliśmy się co tam w domu, chora nie zniosła naszego wyjazdu najlepiej i bardzo się ucieszyła jak wróciliśmy. Była niespokojna, martwiła się o nas, czy czasem gdzieś nie zabłądzimy, gorzej się czuła. Wróciliśmy zatem troszkę wcześniej niż przewidywał plan. Pomysł z wyjazdem, nawet tak krótkim i krajowym, nie był zatem najlepszym pomysłem.

Polska jest niewątpliwie pięknym krajem i nasza wycieczka to potwierdziła. Ale brakuje dużych pustych, niezamieszkałych przestrzeni, gdzie nie ma niczego innego oprócz drogi i niczym niezakłóconej przyrody. W Bieszczady jechaliśmy głównie drogami jednopasmowymi. Długa to była podróż. Co rusz był obszar zabudowany, co rusz spowalniała jazdę jakaś ciężarówka, którą ciężko było wyprzedzić. Im bliżej byliśmy Bieszczad, tym trudniej się jechało. Jechaliśmy m.in. przez gminę Strzyżów – i bardzo dobrze, bo to ciekawa z pewnych względów gmina. Ale drogi tam wąskie i zabudowań wzdłuż dróg dużo. Przesłaniają pagórkowate krajobrazy. W Bieszczadach też wzdłuż wielu dróg stoi dom przy domu i wcale nie ma tutaj takiego odludzia jak myślałem. Bieszczady są oczywiście pełne uroku, ale nie powiedziałbym, że ich uroda jest większa niż innych polskich gór. Równie pięknie jest w Beskidach, Gorcach, Pieninach. A urody Tatr nic nie przebije. Tatry to jednak Tatry. To może są nawet najpiękniejsze góry na całym świecie. Kto wie.

Pierwszego dnia zobaczyliśmy Polańczyk i zalew Soliński. No niby ładnie, ale bez przesady. 




 Spaliśmy w ładnie położonym domu na uboczu, z widokiem na góry. Taka agroturystyka. Ceny noclegów w Bieszczadach nie są niskie. Ciężko było na stronach rezerwacyjnych znaleźć coś w dobrej cenie, mimo że sezon turystyczny się skończył. Ale za to oferta dla turystów jest szeroka. W domu gdzie mieszkaliśmy było mnóstwo map, informatorów, ulotek. Oferowane w nich były jednodniowe wycieczki autokarowe, wyprawy fotograficzne, wyprawy jeepami, spływy kajakowe i na pontonach. No zupełnie jak w Ameryce.
W Bieszczadach pogoda nam średnio dopisała. Nie padało, ale była mgła. Więc w pełni urody Bieszczad nie mogliśmy ocenić. Przejechaliśmy samochodem małą i dużą pętlę bieszczadzką, zatrzymując się kilka razy. Jak to w górach – ładnie było.











 Następnym punktem naszej wycieczki był skansen w Sanoku. Fantastyczne miejsce. Zgromadzono tam bardzo dużo oryginalnych budynków wiejskich, całych zagród. Są też kościoły, cerkwie, jest stary dwór szlachecki. Wszystko to porozrzucane jest na dużym obszarze zajmowanym przez skansen. W ostatnich latach dobudowano „galicyjski rynek”. Tylko ta część skansenu to „produkcja” współczesna wykonana według dawnych planów.
















Osobno przedstawiam zdjęcia zrobione na wystawie ikon znajdującej się w skansenie. Najstarsze ikony pochodziły z XIV wieku, najmłodsze z XX. Wszystkie były przepiękne. To bezcenna kolekcja. Oj chciałoby się troszkę tych ikon mieć u siebie w domu.










Dzień skończyliśmy w Krynicy Zdroju. Miasto znane jako uzdrowisko i miejsce spotkań biznesowych. Ładne, ale bez przesady.  Mieszkaliśmy w dosyć wytwornym hotelu. Agnieszce najbardziej podobało się to, że mogła zjeść bardzo dobrą kolację i śniadanie bez konieczności samodzielnego robienia tych posiłków. No cóż, potrzebowała najwyraźniej odrobiny luksusu.



 Tak jak Krynica nas nie zachwyciła, tak okolice Krynicy już tak. Pogoda była tylko do niczego, bo niestety zaczęło padać. Ale ja wiedziałem swoje. Będzie dobrze - jak wysiądziemy z samochodu, żeby pójść na pierwszą tatrzańską wycieczkę, to przestanie. I rzeczywiście przestało.  Ale zanim wysiedliśmy w Tatrach, przejechaliśmy wzdłuż południowej granicy Polski – najpierw doliną Popradu do Piwnicznej Zdroju, potem wąskimi drogami do Krościenka i następnie przez Pieniny, Spisz, Białkę i Bukowinę Tatrzańską. Piękne te nasze góry. Szkoda, że takie małe i tak gęsto zaludnione. Mieliśmy bliskie spotkanie z trzema owczarkami podhalańskimi, które na szczęście mnie nie zjadły tylko obwąchały i odeszły i spotkanie z ogromnym stadem owiec tarasujących dokładnie całą drogę. 









Pierwszego tatrzańskiego dnia poszliśmy do kaplicy na Wiktorówkach i nieco jeszcze dalej na Rusinową Polanę, czyli miejsce skąd widać piękną panoramę Tatr. Nie liczyliśmy na to, że tą panoramę zobaczymy, bo choć nie padało, to niebo przykrywały liczne chmury. Było jednak lepiej niż można się było spodziewać. Góry częściowo się odsłoniły, polana była przyprószona śniegiem, całość była szara, ale pełna uroku. Warto było tutaj dojść.  To była bardzo udana wycieczka.

















W Zakopanem zamieszkaliśmy w Szałasie na Wilczniku. Wspaniałe miejsce. Kto ciekawy niech poszuka w Internecie gdzie to jest. Piękny, drewniany, dwupoziomowy domek, blisko centrum, w góralskim stylu, z kominkiem, piękną drewnianą skrzynią i licznymi obrazami malowanymi na szkle. Pobyt w tym miejscu był jedną z większych atrakcji naszej wycieczki. Naszą gospodynią była pani Jolanta Pęksa, znana artystka zakopiańska. Jej obrazy na szkle, są znane nie tylko w Polsce. Były wystawiane w wielu europejskich galeriach. Znajdują się w zbiorach etnograficznych muzeów w Warszawie, Toruniu, Krakowie, Jeleniej Górze, Rabce, oraz w Muzeum Tatrzańskim, a także w prywatnych kolekcjach w kraju i za granicą. Malarstwo na szkle to sztuka obecna na Podhalu od dawien dawna i ciągle żywa. Obrazy na szkle maluje się na odwrotnej stronie szkła. Najpierw trzeba namalować szczegóły, a potem tło, czyli obraz powstaje w innej niż zazwyczaj kolejności. Pani Jolanta malarstwo na szkle poznała dzięki swojej teściowej Ewelinie Pęksowej, której obrazy można podziwiać m.in. w Muzeum Tatrzańskim w Zakopanem. Pani Ewelina już niestety nie żyje, ale na szczęście zdążyła wciągnąć w ten rodzaj twórczości swoją synową, która choć urodziła się w Sopocie, pięknie i twórczo kontynuuje tą podhalańską tradycję malowania na szkle.














Drugi dzień tatrzański to piękna wycieczka, o której Dobra Żona nieraz mówi, że zaplanowałem taką wycieczkę, aby się żony pozbyć. No rzeczywiście troszkę ją ta trasa wykończyła, mnie zresztą też. W porównaniu z wycieczkami sprzed lat to przeszliśmy tyle co i nic. Po prostu wjechaliśmy kolejką na Kasprowy Wierch, przeszliśmy kawałeczek granią do przełęczy Liliowe, a potem już zeszliśmy do Murowańca i dalej przez Boczań do Kuźnic. Najgorszy był końcowy odcinek. Ta kamienista droga zdawała się być drogą bez końca. Żona stwierdziła, że nigdy jeszcze nie była tak wyczerpana. Trudy wycieczki jeszcze długo dawały jej się we znaki, bo na górnym odcinku naszej trasy dosyć widowiskowo upadła na pupę. Ale poza tymi minusami wycieczka się udała, w Tatrach jak zawsze było pięknie, turystów było już bardzo mało, a pogoda tego dnia dopisała. Było słońce (tak do połowy trasy), nie było wiatru i była wspaniała widoczność. Zdjęcia poniżej, z dzielną tatrzańską turystką na początek.































Końcówka dnia była nerwowa, bo z domu zaczęły przychodzić niepokojące wiadomości. Mieliśmy nawet od razu wracać do Łodzi, ale na szczęście sytuacja się poprawiła i mogliśmy jeszcze ten wieczór spędzić przy kominku.











Ale pobyt skróciliśmy i wyjechaliśmy następnego dnia już o 6 rano. Nasza Chora bardzo się z nas ucieszyła, widać było, że bardzo czekała na nasz powrót. Martwiła się bardzo, czy gdzieś się nie zgubimy. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło, my troszkę odpoczęliśmy, odwiedziliśmy nasze cudowne góry i przedgórza, a dodatkowo przywieźliśmy piękne pamiątki.




A teraz jeszcze kilka innych tematów, a na początek meldunek o naszym dobrym dziecku Marcie. Pracuje dalej jako programista i bardzo sobie swoje miejsce pracy ceni. Ciągle gdzieś wyjeżdża i podrzuca nam wtedy swoje koty, które pewnie osiądą u nas na stałe i mam nadzieję, że na starość koty się nami zaopiekują :) Aktualne zdjęcia dziecka poniżej.











Marta stała się artystką ludową i ciągle tworzy coraz to nową i coraz ładniejszą ceramikę. Ma do tego talent. Jeszcze trochę i będzie jeździła na jarmarki sztuki ludowej. Poniżej kilka przykładowych zdjęć.







Prawda, że ładne ? Nie znudziło jej się pływanie. Dalej żegluje, a to tu, a to tam.




A z ciekawszych rzeczy odnotować należy jej nowych przyjaciół – czyli Pana Michała i niejakiego Żuka. Pan Michał jest stosunkowo młody, do tego ma wiele innych zalet, więc rokuje na przyszłość, a Żuk jest już stosunkowo stary, ale się jeszcze nieźle trzyma. Stare Żuki mają podobno dużo uroku w sobie, mimo różnych chorób, które dopadają różne żukowe organy. Poruszają się dostojnie, choć głośno. Pora zatem na prezentację zdjęciową nowych, choć już nie tak znowu nowych, przyjaciół naszego dziecka. Ale o obydwu piszę po raz pierwszy, więc w tym sensie na pewno nowych.




 I kolejny temat wart odnotowania w „i nie tylko” to mój jednodniowy wypad do Puszczy Noteckiej w celach grzybowych i sentymentalnych. W ośrodku nad Jeziorem Mierzyńskim wiele razy spędzaliśmy wakacje. Zostało z tego okresu wiele ładnych i bardzo ładnych wspomnień. Pierwszy raz byliśmy tam w 1985 roku, czyli minęło od tego czasu już ponad 30 lat. Grzyby dopisały słabo, wysypu nie było, ale coś tam do koszyka udało się zebrać. Jezioro Mierzyńskie dalej wygląda jak wyglądało, jest na nim wyspa dokładnie w tym samym miejscu, jest i Jezioro Radgoskie, jest Sowia Góra, jest Lubiatów i droga przez piękny czysty sosnowy las na Wiejce. Jest też Międzychód z oryginalnym rynkiem, jest droga do Drezdenka wzdłuż której biegałem (mój życiowy rekord to 10 km w 50 minut). Ośrodek się rozrósł, mały lasek stał się dużym lasem, ścieżki zamieniono w deptaki, zamiast stromego zbocza są schody, i wszystko obserwują liczne kamery. Troszkę to mniej romantyczne w porównaniu ze starymi czasami. Cieszę się, że udało mi się to miejsce odwiedzić. 





























Odnotować jeszcze wypada, że w polityce bez większych zmian. Były wybory samorządowe, które wszyscy wygrali i jednocześnie przegrali, było stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Polityka stała się przewidywalna i nudna. Są dwa wrogie obozy mające swoich wiernych wyznawców i kaznodziei w rodzaju Moniki Olejnik z jednej strony i Michała Rachonia z drugiej. Do tych najwierniejszych czcicieli jednej strony żadne argumenty niezgodne z wyznawaną wiarą nie mają szansy się przebić. Ale podobno pod tym względem w USA jest jeszcze gorzej.  I chyba nie ma sensu tego wątku rozwijać, bo i tak ten odcinek rozrósł się ponad miarę.

A na koniec jeszcze kilka zdjęć "jutroszewskich", w tym zdjęcia z sympatycznego spotkania „oktanowskiego” na działce z zupełnie obcym kotem żebrakiem i ogniskiem. 





























2 komentarze:

  1. Jak zwykle fantastyczne zdjęcia :) Co jakiś czas tutaj zaglądam i czekam na nowe wpisy. Stany niezwykle mnie fascynują i gdy dzieci będą już odchowane, z pewnością do nich wrócimy. Kiedy skończą się już wpisy z USA, zawsze można pisać o innych wyprawach, wrzucać zdjęcia, zawsze jest o czym pisać ;) Na koniec życzę dużo zdrówka dla teściowej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja jednak jestem gapa. Dopiero dzisiaj odkryłem, że Pani nie tylko czyta o Stanach, ale również o nich interesująco pisze (zresztą nie tylko o Stanach) i zamieszcza super zdjęcia. Dzisiaj przejrzałem wpisy pobieżnie, ale do nich powrócę. Do tego jest Pani młodą i atrakcyjną osobą. Pani zdjęcie z Doliny Śmierci zrobione w Zabriskie Point bardzo mi się spodobało i nie o Dolinę Śmierci mi chodzi :) Bardzo mocno pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń