niedziela, 30 października 2016

Podróż 2012 - dzień 11, Glacier National Park, długa podróż i nie tylko

Podróże po Stanach

To był dzień spędzony w niekończącej się podróży i dzień sporego rozczarowania. Park Glacier się na nas – a właściwie na Agnieszkę – obraził. Był głównym celem tego dnia, ale postanowił się przed nami ukryć. Ale o tym nieco później. Na początek jedno zdjęcie Parku Glacier ukrywającego się we mgle i opadach śniegu z deszczem.



Już początek trasy wskazywał, że pogoda będzie kapryśna.



Zdjęcia ilustrują początek trasy, która zaczęła się w miejscowości Livingstone a skończyła w Whitefish. A poniżej cała trasa pokonana tego dnia. Można powiedzieć, że otarliśmy się o Kanadę



Ten dzień miał niewątpliwie mnóstwo zalet. Większość trasy była piękna. Przez większość dnia było błękitne niebo i świeciło słońce, przejechaliśmy bez problemów prawie 800 km, nie musieliśmy chodzić pod parasolami, zgodnie z planem byliśmy w Parku Narodowym Glacier, który leży częściowo w USA, a częściowo w Kanadzie i do którego zawsze chciałem pojechać, a nigdy wcześniej się nie udało. Tak, było mnóstwo plusów tej wycieczki. No, ale nie ma co ukrywać, nie wszystko się udało. Parku Glacier tak naprawdę to nie zobaczyliśmy, mimo że w nim byliśmy.  Pogoda nie dopisała jednak. Oczywiście mogło i miało być gorzej. Jak sprawdziłem rano prognozy to miał być mróz i miało spaść 5 cm śniegu. Ale tak źle to nie było. Nie jeździliśmy po śniegu, choć padał.

      Od rana pogoda się zmieniła. W Livingston, gdzie nocowaliśmy było rano zimno i wietrznie. Było spore zachmurzenia. Chmury wisiały nisko, ale były to takie dziwne  chmury, niby czarne, ale na tle błękitnego nieba. A samo Livingstone oryginalne i ładne. Zamieszczam zdjęcie, ale nie jest to nasze zdjęcie tylko z Wikipedii, więc niebo na nim nie jest takie jak opisałem. 

LivingstonMontana

Nasza trasa wiodła na północ, aż pod Kanadę. Park Glacier jest na wysokości zaledwie  48 równoleżnika, czyli jest mniej wysunięty na północ niż Łódź. Cała nasza trasa prowadziła wzdłuż łańcuchów górskich należących do Gór Skalistych, które ciągną się przez cały kontynent. Droga po pierwszym stosunkowo płaskim odcinku zaczęła ostro piąć się w górę. Najpierw jechaliśmy wzdłuż pasma Big Belt Mountains, a potem musieliśmy przeciąć łańcuch górski Little Belt Mountains. Góry malownicze przypominające nasze Tatry. Przełęcz którą pokonaliśmy była na wysokości 2253 metrów, a najwyższy szczyt miał nieco ponad 2800 metrów.  Z niepokojem patrzyliśmy na termometr. Temperatura gwałtownie spadała. Robiło się coraz zimniej. W końcu spadła do zera i zaczął padać śnieg. Nie rokowało to dobrze. Park Glacier wszak był położony znacznie wyżej i był jeszcze jakieś 450 km na północ.  Opony letnie, góry i śnieg to niezbyt dobre połączenie. Ale pogoda zaczęła się zmieniać. Wiatr przybierał na sile, a zachmurzenie zmniejszało się.  Samochodem na niektórych odcinakach rzucało strasznie na boki i ciągle było słychać wycie wiatru. Ale niebo zrobiło się błękitne. Widoczność też była świetna. Podróż na północ odbywała się po drogach, oznaczonych na wszystkich mapach jako atrakcyjne widokowo. Więc krajobrazowo było wspaniale. Podobało nam się. Było pusto, mały ruch, no było tak jak miało być. Pięknie. 






      Na trasie było tylko jedno większe miasto Great Falls, leżące nad rzeką Missouri i liczące około 56 tys. mieszkańców. A wcześniej i później były tylko malutkie miasteczka lub osady oddalone od większej cywilizacji o setki kilometrów i nadziwić się nie mogliśmy jak w takich miejscach żyją ludzie, czym się zajmują, gdzie robią zakupy i jak dają sobie radę w tym dosyć surowym klimacie. Przecież jechaliśmy latem, a co zimą - kiedy są silne mrozy i wielkie opady śniegu.

Gdy już minęliśmy pierwsze pasma górskie pogoda zrobiła się bardzo ładna a widoki rozległe. Zdjęcie poniżej jest zrobione jeszcze przed Great Falls. Pięknie, pusto, równa i  prosta droga.



Wiatr robił się coraz większy. Pomyślałem sobie, że wiatr rozgania dla nas chmury. Do parku Glacier z Great Falls mieliśmy jeszcze kawał drogi. To była najdłuższa trasa w podróży. Cały czas jechaliśmy drogą 89. Mimo że prowadziła przez górskie tereny, była szybka. Jechaliśmy z przyzwoitą prędkością.


jZa Great Falls widoki niewiele się zmieniły. Droga prowadziła przez tereny lekko pofałdowane, ale więcej było wysokich pasm górskich widocznych w oddali. Pasmo na zdjęciu poniżej to pasmo Levisa i Clarka wchodzące w skład Gór Skalistych rzecz jasna. 


            I tutaj można by zapytać, ach któż to taki ten Levis i Clark ? I warto sobie na to pytanie odpowiedzieć.  Kapitan Levis i porucznik Clark to oficerowie armii amerykańskiej. Dowodzili ekspedycją, która jako pierwsza ekspedycja lądowa dotarła do Pacyfiku.  Miało to miejsce w latach 1804-1806. Jeszcze w 1801 roku dwie trzecie ludności mieszkało nie dalej niż 80 km kilometrów od wschodniego wybrzeża. Zachód kontynentu był jedną wielką niewidomą. Prezydent Jefferson był orędownikiem ekspansji Stanów Zjednoczonych na zachód i jego staraniem zgromadzono fundusze na ekspedycję. Trwała ona ponad dwa lata i zakończyła się sukcesem. Indianie przyjęli ich gościnnie.  Nie było większych dramatów.
Poniżej mapa z trasą wyprawy Levisa i Clarka  z Wikipedii. Zwiedzając ten niezwykły „dziki zachód” zadumaliśmy się nieraz nad odwagą pionierów, którzy ciągnęli na zachód kontynentu w poszukiwaniu lepszego miejsca do życia, albo odkrywców – badaczy, których gnała ciekawość nieznanego świata, pasja poznawcza. Kraj im pięknie podziękował, nazywając ich imieniem pasma górskie, lub jeziora, które oni, jako pierwsi, nanosili na mapy. A zadanie mieli niezwykle trudne. Mogli liczyć tylko na siebie. Nie było dróg, nie było aut, nie było miasteczek z wygodnymi hotelami i marketami z żywnością. Nic nie było.

Carte Lewis-Clark Expedition-fr

Pogoda cały czas była ładna. Wiało potężnie, ale niebo nad nami było błękitne. Jednak nad wysokimi górami, gdzie zmierzaliśmy, chmury cały czas wisiały i nie wróżyły nic dobrego. Było też zimno. W samochodzie mogliśmy temperaturę śledzić na komputerze pokładowym – w stopniach Farenheita co prawda, ale mieliśmy podręczny przelicznik. Temperatura spadała w niektórych miejscach do 2 – 5 stopni Celsjusza.  Ale ciągle liczyliśmy na to, że widoczność w parku będzie dobra, bo temperatura choć jest ważna, to nie najważniejsza. Do niskich temperatur byliśmy dobrze przygotowani. Mieliśmy kurtki, czapki i rękawiczki. Ale im bliżej było Parku Glacier tym było gorzej. W końcu zaczął padać drobny śnieg. Topił się natychmiast, ale cały świat nieomal zniknął. Było widać tylko to co blisko i nisko. Góry zniknęły.  I do końca dnia nie chciały się pokazać.


      Park Glacier we wszystkich przewodnikach opisywany jest jako jeden z najpiękniejszych parków narodowych w Stanach Zjednoczonych. Wysokie góry z licznymi lodowcami i wspaniałymi krajobrazami oraz dwa duże jeziora rynnowe. Piękny, zachwycający, godny polecenia – tak go wszędzie reklamowano. To i ja go chciałem zobaczyć. Normalne przecież. Trudno było jednak ułożyć trasę wyprawy obejmującą ten park, bo leży on tuż przy granicy z Kanadą – daleko od innych ciekawych miejsc. Dwa razy chciałem go wepchnąć do planu. ale się nie udało. Teraz się w końcu udało, ale park nie chciał się nam zaprezentować. Nie pomógł taniec pogody. Pogoda zawiodła. Mam na ten temat dwie teorie. Gdy tańczyłem taniec pogody, mniej więcej w połowie tańca, Agnieszka zaczęła mi przeszkadzać, mówiąc że jestem już zmęczony i powinienem przestać tańczyć, bo padnę. I to mnie mogło na moment rozproszyć i stąd to nagłe załamanie pogody. Ale bardziej wiarygodna jest druga teoria. Agnieszka nie chciała, żebyśmy tam jechali. Mówiła, że to za daleko, że nie ma potrzeby, że lepiej pobyć dłużej gdzie indziej, że tam są tylko kiczowate górskie krajobrazy. Bo ona widziała w Internecie. I Park Glacier mógł się na nią obrazić. Jak kiczowate krajobrazy, to nie będziecie ich oglądać. I ta jego obraza mogła być silniejsza niż mój taniec.  No trudno. 
Do Parku wjechaliśmy w East Glacier. Potem pojechaliśmy górską i wąską drogą nr 49 do drogi 89 i dalej do miejscowości St. Mary. To tam jest Visitor Center i początek pięknej trasy „Sun to Sun”, która prowadzi wzdłuż dwóch dużych jezior, przecina park i pasmo górskie Levis Range (przełęcz Logan Pass) i kończy się z drugiej strony parku w miejscowości West Glacier.  Tam właśnie zmierzaliśmy. Poniżej mapa parku z Wikipedii:

Map of Glacier National Park


 Zatrzymaliśmy się na moment przy Visitor Center, postawiłem samochód przy masztach z flagami USA, Parku Glacier i Kanady, ale po krótkim postoju samochód przestawiłem. Wiał tak silny wiatr, że wyglądało na to, że maszty za moment się złamią. Pogoda robiła się coraz gorsza. A my zamiast wspaniałych górskich widoków widzieliśmy zaledwie zarysy dolnych fragmentów pasm górskich

Szczyty gór z lodowcami zniknęły. Wiatr był przy tym tak silny, że przy wychodzeniu z samochodu trzeba było silnie trzymać drzwi, aby nie odfrunęły. Do tego cały czas padał śnieg z deszczem. Więc niestety zdjęcia z tego dnia są jakie są. 














Ale największe zaskoczenie pojawiło się troszkę później jeszcze. Nagle pojawiła się tablica, że za 1000 stóp droga będzie zamknięta.  I rzeczywiście za chwilę, zobaczyliśmy drogę przegrodzoną bramą z dużym napisem  „road is closed”. Głupio nam się zrobiło, bo to nie oznaczało tylko, że już na pewno nie zobaczymy pewnych fragmentów Parku, ale również to, że nie dojedziemy tą drogą do hotelu. A to była najbliższa droga. Spytaliśmy pracownicę parku „jak to tak drogę zamykacie”. Wyjaśnienie było następujące. Opady śniegu i do tego tak silny wiatr stwarzają niebezpieczeństwo zejścia lawin. No cóż, widocznie tak było. Droga miała się bowiem wspiąć na wysokość 2900 metrów, A w górnych partiach gór śniegu było jeszcze dużo. Najwyższe szczyty miały ponad cztery tysiące metrów. Ale tych nie widzieliśmy – wszystko rozpłynęło się w chmurach, padającym śniegu lub śniegu z deszczem. No cóż trzeba było się wycofać i znaleźć inna drogę do hotelu. Jedna wiodła przez Kanadę, a druga o numerze pasującym do sytuacji (nr 2) poprowadzona była wzdłuż południowej granicy Parku – i tędy pojechaliśmy. Rozpadało się na całego. Śnieg z deszczem. 



Góry zniknęły całkowicie. Więc pozwalam sobie zamieścić dwa zdjęcia internetowe dla orientacji, co straciliśmy. Obrazki Parku Glacier jakie można znaleźć w Internecie są właśnie takie – kalendarzowe trochę. Na pewno już takich widoków nie zobaczymy, bo raczej się tu nie wybierzemy drugi raz. Nie to nie. Wszędzie mogła być pogoda, a tu nie. To i my się obraziliśmy.

St Mary Lakej

Glacier National Park, U.S.A., Grinnell Glacier


               Drogą numer dwa dojechaliśmy do West Glacier, skąd mogliśmy pojechać dalej do Whitefish, gdzie był nasz hotel. Ale ciężko było się pogodzić z porażką. Postanowiliśmy, że wjedziemy do tego Glaciera od drugiej strony, może park pęknie w końcu i pozwoli się trochę pooglądać. Ale gdzie tam. Był nieugięty. Poniżej najbardziej „rozległy” widok na jezioro McDonalds Lake i otaczające je góry. Lipa w porównaniu ze zdjęciami wcześniejszymi. Cóż było robić, trzeba była jechać do hotelu i nie zawracać sobie więcej głowy parkiem. Z uwagi na zamknięcie przełęczy Logan Pass nasza trasa znacznie się wydłużyła i na koniec byliśmy już trochę zmęczeni. Przejechaliśmy tego dnia ponad 800 km.  Ale jak na ogromny dystans, to nie było źle. Poza ostatnim odcinkiem jechało się bardzo przyjemnie i szybko. 



Gdy pożegnaliśmy park, pogoda zaczęła się jakby poprawiać. Widać było nawet szczyty. Nie te najwyższe co prawda, ale postęp był. Widać było nawet efekty opadów śniegu. Od pewnej wysokości góry zrobiły się białe.  Taki to był letni dzień.





I tak się skończyła nasza przygoda z Parkiem Glacier.  Hotel był raczej przeciętny. Obsługiwały go dwie bardzo grube kobiety – pewnie matka z córką. Wróciliśmy stosunkowo późno, więc czasu na odpoczynek nie było za wiele, a plan na następny dzień był znowu bardzo ambitny. Mieliśmy pokonać podobny dystans.

I nie tylko

Piszę ostatnio z coraz dłuższymi przerwami z braku czasu. Coraz więcej pracy, do tego remont mieszkania w którym mieszkali szanowni teściowie, a w którym postanowiła zamieszkać Marta. Więc wszędzie jest bałagan. Przy takich okazjach widać ile ludzie gromadzą niepotrzebnych rzeczy i trzymają te rzeczy mimo tego, że nigdy do niczego się nie przydadzą. Mistrzynią w tej konkurencji jest babcia Marty, ale przypadłość dotyczy wszystkich.
Ostatnio większość czasu poszło na składanie mebli z Ikei. Zawsze jak to robię myślę z uznaniem o ludziach którzy te meble projektują. To naprawdę jest nieźle pomyślane. A do tego na uznanie zasługuje logistyka Ikei, która jest na najwyższym poziomie. Było mi dane zwiedzać jeden z głównych magazynów Ikei. Ogromny magazyn z niewielką załogą. Palety z paczkami same wędrują po magazynie i układają się na regałach, a jak jest na nie zapotrzebowanie, to wędrują w drugą stronę – tam gdzie odbywa się załadunek samochodów. Robi to wrażenie.
Moje nowe szkolenia nieźle się rozwijają, co ma ten potężny minus, że czasu na relaks jest coraz mniej. Nowe szkolenia to oprócz samych zajęć dużo biurokracji, a tak jak lubię prowadzić zajęcia ze słuchaczami, tak biurokratycznej otoczki nie lubię. Z powodu nowych szkoleń miałem nawet pierwszą w życiu  kontrolę firmy. Kontrolę zapowiedział i przeprowadził Urząd Marszałkowski. Wypadła dobrze, co cieszy.

Minął już rok od śmierci Teścia. Cały rok. Na zdjęciu sprzed czterech lat wyglądał jeszcze dziarsko i zdrowo i jeszcze wtedy trochę widział, bo maszeruje samodzielnie. Na szczęście Szanowna Teściowa czuje się całkiem dobrze i mamy nadzieję, że porzuci myśl, że będzie mieszkała w swoim starym mieszkaniu i pilnowała Marty. A miewa takie zapędy, mimo że tłumaczymy, że to nie jest dobry pomysł, że u nas jej będzie najlepiej i jest nam z nią bardzo dobrze i w zasadzie jest niezbędna, bo bez niej nie damy sobie rady.


W polityce bez większych zmian. Pojawiają się nowe tematy wiodące. Przez dłuższy czas na pierwszym miejscu były zmiany w prawie dotyczącym aborcji i czarne marsze. Głośno było też o złodziejskiej reprywatyzacji. Temat nigdy wcześniej nie zainteresował dziennikarzy, a przecież gdyby sprawa wypłynęła medialnie wcześniej może wiele ludzkich dramatów nie miałoby miejsca. Szacuje się, że około 40 tys. osób w samej Warszawie musiało opuścić swoje mieszkania. Żeby to zrozumieć trzeba sobie wyobrazić własne mieszkanie urządzane za własne pieniądze przez lata, malowane, remontowane, z dobieranymi kafelkami do łazienki, z wymienianymi oknami, z przerabianymi instalacjami.  I trzeba sobie dalej wyobrazić, że przychodzi ktoś i mówi nam – proszę się wyprowadzić. I ta afera, która nagle eksplodowała znakomicie pokazuje jak źle działają u nas media. Gdyby czwarta władza działała dobrze do takiej sytuacji nie powinno dojść, podobnie jak do afery Amber Gold i wielu innych. Media są rozpolitykowane i włączyły się w bieżącą walkę polityczną. Obiektywnego przekazu jest coraz mniej. Roztrząsa się co powiedziała nadaktywna pani Pichowicz, albo co powiedział poseł Suski, któremu wyjątkowo źle z oczu patrzy, a nie alarmuje się i nie krzyczy w sprawach naprawdę ważnych. I nic nie zapowiada pozytywnej zmiany.
Oczywiście konflikt dotyczący Trybunału Konstytucyjnego trwa w najlepsze i moim zdaniem nie skończy się nigdy. Taki mamy klimat. Nikt nie chce ustąpić dla tak zwanego wspólnego dobra. Oczywiście można byłoby z tego wyjść, gdyby była dobra wola. Trzeba byłoby tylko zacząć od zera. Sejm powinien wybrać członków większością 2/3 głosów, a żeby sprawa nie ciągnęła się długo należy posłów w Sejmie zamknąć, karmić skromnie (zalewajka, chlebek z masłem, zero alkoholu) i wypuścić dopiero wówczas, gdy skład Trybunału zostanie wybrany. Innej możliwości rozwiązania problemu nie ma. Żadna Komisja Wenecka w tym nie pomoże, żadne ustawy „naprawcze” też, a i zbliżające się odejście Rzeplińskiego nie spowoduje przełomu. Już widać na horyzoncie konflikt dotyczący prawidłowego wyboru jego następcy.  

Jesień jest nieładna. Pada i pada, jest zimno i nieprzyjemnie. Ale jak co roku kolory jesieni można w przerwach pomiędzy opadami podziwiać. Zamieszczam zatem kilka jesiennych zdjęć.









W Łodzi jak co roku odbył się Light Move Festival. Piękna impreza, kiedy to budynki łódzkie ożywiane są świetlnymi projekcjami, a w parkach montowanych jest wiele barwnych instalacji. Impreza zyskuje na popularności. Przez trzy wieczory tłumy wędrują po centrum – są to głównie mieszkańcy Łodzi, ale nie tylko. Festiwal Światła zyskuje na popularności także poza Łodzią. Mimo, że pokazy odbywają się na dużym terenie należącym do centrum miasta to trudno się często przecisnąć – takie są tłumy. Gorąco polecam. W tym roku impreza była zakłócana przez padający deszcz. W takich warunkach ciężko było robić zdjęcia, no ale jak tu nie robić. Na szczęście aparat zniósł to dobrze.




 







I to by było na tyle.