niedziela, 15 marca 2015

Podróż 2010, dzień 13, Death Valley czyli Dolina Śmierci i jak zawsze aktualności

Podróże po Stanach

            Kolejny dzień naszej drugiej podróży to Dolina Śmierci. Położona blisko Las Vegas, gdzie turystów nigdy nie brakuje, nie cieszy się dużą popularnością. Powinna tętnić turystycznym życiem, ale tak nie jest. Tutaj turystów jest mało. I zaiste nie wiem dlaczego tak jest. To niezwykłe miejsce. Bardzo nam się podobała surowość tej doliny w ubiegłym roku, więc po raz drugi nasza trasa przecięła tę dolinę. Inne drogi, inne miejsca, ale krajobraz podobny – pulsujący od gorąca, surowy, głównie szaro – zielony, z ubogą roślinnością, pusty, bez samochodów, bez turystów, piękny.

            Na początek zdjęcie, które wybrałem jako wizytówkę tego dnia. Zdjęcie, z Tytus Kanion, gdzie dobra żona zaczęła przypominać obgotowanego we wrzątku prosiaczka. Wspaniałe miejsce, ale był tam niesamowity upał. Była to zapewne najgorętsza pora wyjątkowo upalnego dnia. W całym dotychczasowym życiu nie było nam dane doświadczyć tak wysokich temperatur.


            Żona nie należy do osób wysokich, ale każdy człowiek w tym otoczeniu wyglądał by tak jak ona – mało znaczący drobiazg pośród majestatycznych, surowych skał.

            Trasa dnia przedstawiona jest w zarysie na poniższej mapie. W zarysie, bowiem szanowny googel nie chciał mi wrysować drogi, którą wjechaliśmy do Doliny. Startowaliśmy w hotelu w Ridgecrest w Kalifornii a podróż zakończyliśmy w miejscowości Beatty w Nevadzie. A do Doliny wjechaliśmy trasą, która nie jest dostępna dla wszystkich samochodów. Samochody dłuższe niż 7,7 metra nie mogą nią jeździć, bowiem na pewnych odcinkach droga jest żwirowa, wąska i wietrzna. Dojeżdża się do niej drogą 178, przejeżdża się odcinkiem oznaczonym jako Wildrose Canyon, następnie przez przełęcz Emigrant Pass i dalej drogą Emigrant Road do drogi 190. Na stronie internetowej parku - www.nps.gov/deva - na zamieszczanych tam mapach  bez trudu można znaleźć wszystkie opisywane przeze mnie miejsca.
 


          W stosunku do ubiegłego roku rzucały się w oczy dwie różnice. Więcej roślin akurat rozkwitło i była wyższa temperatura. Najprawdopodobniej musiało troszkę wcześniej popadać i roślinność poczuła, że albo teraz albo nigdy - czyli, że to ten moment, aby zakwitnąć, wytworzyć nasiona i  nie stracić stanu posiadania w tym niezwykłym gorącym miejscu. 

     Zanim przejechaliśmy pierwszy górski łańcuch, krajobrazy były takie sobie, między innymi mijaliśmy jakieś ogromne zakłady chemiczne, których produkcja bazowała zapewne na minerałach występujących w Dolinie Śmierci. Ale potem, gdy wspinaliśmy się coraz wyżej było coraz piękniej. Wspinaliśmy się, bowiem Dolina Śmierci to tereny, które są co prawda położone najniżej na kontynencie – poniżej poziomu morza, ale są one otoczone wysokimi górami, przekraczającymi trzy tysiące metrów. 

          Nie mieliśmy ze sobą termometru, ale dało się odczuć, że upał jest niesamowity. Po przyjeździe do hotelu sprawdziłem temperaturę na różnych stronach pogodowych i wszystkie podawały podobnie: pełne słońce temperatura w dzień do 46 stopni Celcjusza. Nieźle. I tyle zapewne było w tych najgorętszych miejscach gdzie byliśmy. Ale najpierw przedzieraliśmy się przez góry, więc nie było jeszcze tak zabójczo gorąco. 
        Nie mijały nas żadne samochody, nikt nas nie wyprzedzał, my nikogo nie wyprzedzaliśmy, nikt nie jechał z naprzeciwka. Pustka, uboga roślinność i upał. Na oko żadnego życia. Ale to tylko pozór. Ten nieprzyjazny teren zamieszkuje mnóstwo gatunków zwierząt, ptaków, które dopasowały się do suchego klimatu. I wkrótce się o tym przekonaliśmy. Zobaczyliśmy przy drodze kłębiące się potężne ptaszyska. Dojeżdżaliśmy wolno, aby ich nie spłoszyć, ale ptaszyska były bardzo czujne. Oczywiście zanim zmieniłem obiektyw to odleciały. Przy drodze pozostawiły resztki zajączka, przejechanego zapewne przez turystę . Postanowiłem poczekać aż wrócą, żeby im zrobić pamiątkowe zdjęcie, ale ptaszyska krążyły w powietrzu i za nic nie chciały do zdjęcia pozować. Więc zamieszczam tylko jedno kiepskie zdjęcie - sępa w locie, bo ptaszyska okazały się być sępami. Były wielkie i czarne i miały czerwone otoczki potężnych dziobów. Krążyły i krążyły, ale dopóki staliśmy samochodem to nie chciały małpy jedne jeść zajączka.  Nasze towarzystwo w trakcie posiłku im zdecydowanie nie odpowiadało.  Nie wyglądały pięknie. Mimo swojej płochliwości patrzyły zapewne na nas jak na potencjalny posiłek. 



Trasa była piękna, surowa i dzika. Droga zmieniała się. Najpierw jechaliśmy po doskonałym asfalcie, który miał niekiedy barwę czerwoną, a potem wjechaliśmy na drogę gruntową. Od strony skąd zmierzaliśmy był to jedyny dojazd do Doliny. 







No właśnie, na tym pustkowiu Główny Tłumacz Wyprawy zdecydował, że spróbuje się w roli kierowcy i bardzo mu się to spodobało.





Gdy minęliśmy przełęcz i droga zaczęła się obniżać, niespodziewanie pojawiły się palmy, kwitnące krzewy i ptaki. Wody w tym miejscu nie wypatrzyliśmy, ale najwyraźniej musiała się tam pojawiać częściej niż gdzie indziej. W odróżnieniu od roku poprzedniego, tym razem w całej dolinie było bardzo dużo kwitnących roślin. Ubogie to były kwiaty, ale były. A w tej wyjątkowej oazie zieleni, gdzie się zatrzymaliśmy, kwiatów było szczególnie dużo. 




Tak sobie jechaliśmy i jechaliśmy przez tą dolinę, od czasu do czasu wychodząc na moment z samochodu i robiąc jakieś zdjęcia. Podobnie jak w poprzednim roku, bardzo nam się ta dolina podobała. Na zewnątrz zrobiło się jednak bardzo gorąco, więc z przyjemnością wracaliśmy do klimatyzowanego samochodu - bez klimatyzacji taka podróż byłaby trudna. Choć pewnie do wszystkiego można się przyzwyczaić. Rok wcześniej na jednym odcinku drogi w Dolinie Śmierci był remont.  Przejezdny był jeden pas. Więc na końcach tego zwężania stały osoby dyrygujące ruchem. Do tej pory pamiętam ciemnoskórą pulchną kobietę w odblaskowej kamizelce, założonej na dosyć grubą czerwoną bluzę,  która bez nakrycia głowy stała w pełnym słońcu i w tym upale przepuszczała lub zatrzymywała samochody. Nie wyglądało wcale, żeby ją to męczyło. 







Miejscem, gdzie zaplanowaliśmy się zatrzymać na troszkę dłużej był obszar piaskowych wydm, o nazwie Mesquite Flat Sand Dunes. To w pobliżu centralnej części parku. Były duże i prawie białe. Weszliśmy w nie i trochę sobie pochodziliśmy. Malownicze wydmy, ale najwyraźniej nie byliśmy w najciekawszej wydmowej części, bowiem w Internecie można zobaczyć ładniejsze obrazki. Ale tych ładniejszych miejsc nie szukaliśmy intensywnie bo upał wzmógł się bardzo. Na parkingu powitała nas tablica ostrzegająca, że gorąco zabija i informująca jak się zachować. Więc zachowaliśmy się rozsądnie i wróciliśmy szybko do samochodu. Czuliśmy ciepło bijące od spodu butów. Nieźle nam się rozgrzały podeszwy. Na tablicy informacyjnej napisano, że żyją tutaj skorpiony, grzechotniki i czarne wdowy, ale nawet dla nich powierzchnia piasku jest za gorąca i zagrzebują się w piasku i wychodzą dopiero pod wieczór. Napisali, że temperatura powierzchni w tym miejscu osiąga 95 stopni Celsjusza. Piasek rzeczywiście parzył w dłonie. O chodzeniu na boso nie było oczywiście mowy.






Pewną ciekawostką są ubikacje – typu sławojki, jakie są poustawiane na parkingach. Mimo ogromnego upału można z nich korzystać bez wstrętu. Nie kłębią się w środku żadne muchy i nie czuje się nieprzyjemnych zapachów. Dziwne.

Następnym miejscem jakie pojawiło się w planie dnia był Tytus Canyon. To bardzo wąski i wysoki kanion w paśmie górskim. Mało popularny. Samochodem można było dojechać do ujścia kanionu – 3 mile po nieutwardzonej drodze. Dalej na pieszo. Przez cały kanion można przejechać samochodem, ale w drugą stronę. Droga jest w wielu miejscach bardzo wąska. Jadąc do kanionu wzniecaliśmy ogromne kłęby kurzu. Zostawiliśmy samochód na malutkim parkingu, gdzie nie stał żaden samochód i poszliśmy w górę kanionu. Im dalej tym było ładniej. 



Mimo wysokich ścian, cienia było jak na lekarstwo. Było niesamowicie gorąco. Pewnie było te 46 stopni, które podawano w prognozach pogody.  Oczywiście daleko zajść się w tym upale nie dało. Chociaż ja znosiłem tą wysoką temperaturę wyjątkowo dobrze. Dobra żona zdecydowanie gorzej. Szukała cienia i chowała się w zacienionych miejscach. 




Poniżej moje ulubione zdjęcie z kanionu. Żona skryła się tak głęboko w cień, że prawie jej nie widać. 






W końcu żona zarządziła odwrót i jako pierwsza wróciła do samochodu. Wyglądała jak wstępnie obgotowany prosiaczek – była cała czerwona i mówiła, że jeszcze trochę to by pewnie zemdlała, padła i byłby z nią kłopot. Tytus Canyon nie był zbyt popularnym miejscem, byliśmy w nim tylko my. Pustka, gorąco, pięknie, niesamowicie. Ale klimatyzowany samochód i ja powitałem z ulgą. 

Następnym punktem był krater wulkaniczny Ubehebe krater – był kolorowy i piękny. Dobra żona wyszła z samochodu, spojrzała, powiedziała, że jest ładny i szybko wróciła do samochodu. A ja obszedłem trochę krater i wspiąłem się do najwyższego jego punktu. 



Krater Ubehebe ma około kilometra szerokości (3460 m obwodu) i 150-237 m głębokości. Około 720 m na południe od niego znajduje się mniejszy krater, zwany Little Hebe (Mały Hebe). Wiek kraterów szacuje się na 2–7 tys. lat. Krater ma pochodzenie wulkaniczne.  Pierwsze zdjęcie poniżej to zdjęcie z Wikipedii, ale niestety nie miałem ze sobą drona, aby zrobić podobne.


Ubehebe field from air.jpg

"Ubehebe field from air" autorstwa OriginalNPS image by W.R Jones.
Original uploader was Mav at en.wikipedia - NPS image by W.R. Jones from [1]). Licencja Domena publiczna na podstawie Wikimedia Commons.




Pozostały dwa punkty programu, w tym jeden najważniejszy – Racetrack  - wyschnięte jezioro z przesuwającymi się dużymi głazami, pozostawiającymi za sobą wyraźne ślady. Zjawisko nigdy nie sfilmowane, nigdy nikt przesunięcia nie widział na własne oczy i są tylko hipotezy na temat sił, które to powodują. Badania trwają cały czas, wnioski jakieś są, ale filmu nie ma. Najbardziej prawdopodobna teoria opiera się na tym, że w pewnych okresach na powierzchni jeziora jest cienka warstwa wody i lodu. Do tego w tym miejscu wieją silne wiatry, które przesuwają głazy. Ale sprawa do końca jasna nie jest.  A ślady przesuwających się głazów wyglądają tak jak na zdjęciu z wikipedii.

Death-Valley-Recetrack.jpg


"Death-Valley-Recetrack" autorstwa Jon Sullivan (pdphoto.org) / CC0 - Originally from de.wikipedia; description page is/was here; original uploader was Pandat at de.wikipedia.. Licencja Domena publiczna na podstawie Wikimedia Commons.

 Więc warto było zobaczyć to miejsce. Ale dojazd do tego wyschniętego jeziora oznaczał 42 kilometry w jedną stronę po polnej drodze.  Zaczęliśmy nawet tam jechać. Trochę trzęsło, ale droga na początku była niezła. Po krótkim czasie usłyszałem jednak, że to nie ma sensu. To oznacza blisko dwie godziny jazdy w jedną stronę. Do tego na tabliczce napisano, że najlepszy do jazdy tą drogą jest samochód z napędem na cztery koła. I co będzie jak gdzieś utkniemy. Przecież tam nikt nas nie znajdzie. A jak jest dalej nikt nie wie. Cóż było robić zawróciłem. Przypomniałem sobie jak wyglądała żona po kanionie Tytusa (obgotowany różowy prosiaczek), uwzględniłem, że nasz kontrakt samochodowy nie przewiduje jazdy po takich drogach, że jakby coś, to nie ma żadnego ubezpieczenia i do tego nie było w tym miejscu nawet śladu sieci komórkowej. Gdyby może ktoś się tam jeszcze kierował, albo wyjechał mówiąc, że to żaden problem i że wspaniałe miejsce. Ale niestety. Tylko mnie tam najwyraźniej tego dnia ciągnęło. A więc odpuściłem. Żal, ale najwyraźniej tak miało być.
Zawróciliśmy zatem, wjechaliśmy na drogę 267, aby dojechać nią do drogi 95, która doprowadziła nas do Beatty, gdzie w pobliżu było miasteczko duchów Rhyolite. Przy drodze 267 zaraz na jej początku znajduje się Scottys Castle – willa zbudowana na początku XX wieku. Jest obecnie własnością Parku Narodowego i udostępniona jest do zwiedzania. Wystrój jest bogaty, wnętrza dostojne, troszkę w stylu mauretańskim. Ale mimo, że przejeżdżaliśmy obok niej już drugi raz nie ciągnęło nas do zwiedzania i przemknęliśmy obok. 


Droga do Beatty była mało uczęszczana, krajobrazy surowe, ale bardzo ładne. Roślinki rosły od siebie w pewnej odległości, pewnie dlatego, aby dla każdej starczyło wody, gdy spadnie raz na kilka tygodni, czy miesięcy.  





Pozostał nam ostatni punkt – miasteczko duchów Rhyolite. Dolina Śmierci to złotodajna dolina. Ciągnęło tam tysiące dzielnych ludzi w poszukiwaniu złota i szczęścia przy okazji. Zachowało się wiele pozostałości po tych czasach – nieczynne szyby, tory kolejowe, resztki budynków i resztki miast. Kiedy był największy złotodajny boom, miasto liczyło 10000 mieszkańców a teraz pozostało kilka walących się budynków, które zagrały w jakichś filmach. Miejsce przeciętne, ale ciekawe. 10 tysięcy mieszkańców – to duże miasto. Banki, sklepy, stacja kolejowa, bary, hotele, domy. To wszystko tu było, bo tutaj było złoto, bo tutaj była szansa na sukces, na dostatnie życie. I nagle wszystko się skończyło, bo skończyło się złoto, bo nastał kryzys, bo nie było sensu żyć w tym jałowym miejscu, gdzie upał latem zabija, gdzie zimy są chłodne i gdzie tak trudno o wodę. 










Dzień zakończył się stosunkowo wcześnie.  Nie pamiętam dokładnie, ale pewnie już przed 17 odpoczywaliśmy w hotelu. Szkoda mi było tych wędrujących kamieni. Zwyciężył rozsądek a nie fantazja. No cóż. 

I nie tylko

           A teraz rzeczy bieżące. Styczeń i luty to dla mnie czas wyjątkowo pracowity. Podjąłem się chyba zbyt wielu zadań na raz. Ale mam nadzieję, że szczyt tego wszystkiego mam już za sobą. Między innymi kilka razy byłem w Trzebini gdzie prowadziłem szkolenia, odwiedziłem wspaniały Kraków, szkoda, że tylko na jeden wieczór. Ale nawet tak krótka wizyta w Krakowie bardzo mi się podobała. Wspaniałe Stare Miasto z cudowną atmosferą. Ale niestety nie wziąłem wtedy ze sobą aparatu fotograficznego i nie przywiozłem żadnych zdjęć. Za to na jednym z kolejnych wyjazdów w tamte strony nocowałem pod ruinami zamku w Tęczynie i aparat już miałem. Nocowałem w miłym miejscu o nazwie Agroturystyka Podzamcze. Gdyby ktoś szukał noclegu w tych okolicach to gorąco polecam. A ruiny były piękne. Kilka zdjęć poniżej. 









          Ostatnio pisałem o kocie Patisonie, który po moim leczeniu poprzez dotyk poczuł się lepiej. I rzeczywiście czuł się dużo lepiej i zaczął wyglądać na zupełnie zdrowego kota. Ale widocznie uzdrowiciel ze mnie kiepski, bo mojego uzdrowienia nie starczyło na długo (zaledwie tydzień). Kot znowu przestał jeść, słabł w oczach i w końcu przyszło go nam pożegnać. Szkoda kociska. Więc jeszcze kilka zdjęć byłego już członka naszej rodziny albo stada – jak kto woli.  





I ostatnia już porcja zdjęć. Miałem w weekend więcej czasu, padał deszcz, długie spacery były zatem wykluczone, więc znowu pobawiłem się w odzyskiwanie starych zdjęć. W ręce wpadły mi filmy z naszych wakacji w Tatrach. Nieźle te Tatry przedeptaliśmy. Zarówno te polskie jak i słowackie. Wspaniałe góry. Widziałem wszak różne sławne pasma górskie: Alpy, Góry Skaliste, Pireneje, Sierra Nevada w Hiszpanii i Sierra Nevada w Stanach Zjednoczonych, Góry Skaliste. Tatry są równie piękne. Mają tylko dwie wady, są malutkie, i zatłoczone. I żeby dojść do najpiękniejszych miejsc trzeba mieć jednak dobrą kondycję. Nasze możliwości są w tym zakresie coraz mniejsze. Polecam wszystkim polskie Tatry, a poniżej zamieszczam kilka archiwalnych zdjęć.