niedziela, 15 czerwca 2014

Podróż 2009 - dzień 19, San Francisco i jeszcze raz Turcja.

Podróże po Stanach













Na początek zacytuję mój meldunek wysłany na koniec tego dnia do kraju. „Kolejny dzień za nami, dzień znowu udany. Szkoda, że to już końcówka. Nieraz ludzie mają już dość urlopu, bo nie taka pogoda, nie to miejsce, urlop fajny, ale za długi. A ja mógłbym tak jeszcze jeździć i jeździć. Bo wszystko tak jakoś ładnie i ciekawie się układa. Wszystko jest tak, jak miało być. Więc jak będę miał dostęp do Internetu to bez problemu zaplanuję kolejny tydzień, dwa, miesiąc. Byleby nikt nam nie odebrał autka, z którym się nieźle zżyliśmy i naładował trochę kartę kredytową. A co do autka, to na pewno grubo przekroczymy 9000 km. Będą musieli zmienić olej, zrobić przegląd, oj chyba nie przewidzieli, że są tacy jak my, co w trzy tygodnie zrobią tyle, co inni w trzy miesiące, albo trzy lata. Ale jak mamy „unlimietd milage” to nie jest nasz problem. No i pogoda znowu się spisała na medal. Mam jednak w sobie – oczywiście nie chwaląc się, tylko stwierdzając fakt - moc zaklinania pogody. Mój taniec, który tańczę przed wyjazdem, i po którym ledwie żyje, nigdy nie zawiódł. Zawsze jest pogoda w czasie naszego urlopu. Raz, dwa razy, pięć razy – można by pomyśleć, że to przypadek, ale to już chyba szesnaście lat się sprawdza. Więc coś w tym chyba jest.
             Więc dzisiaj było San Francisco. Miasto cudowne.  Zaskoczyło mnie zdecydowanie na plus. Położone jest oczywiście na zachodnim wybrzeżu USA, jakieś 700 km na północ od Los Angeles, na takim nietypowym półwyspie. Półwysep kojarzy się na ogół z czymś, co wystaje do przodu w stronę morza. A tutaj jest tak, że półwysep jest równoległy do linii brzegowej. Zatoka San Francisco przerywa linię brzegową, wdziera się do środka, idzie „do tyłu” i w ten sposób tworzy się półwysep, na którym jest miasto. Po drugiej stronie zatoki są „przedmieścia” San Francisco, czyli Berkeley, Oakland, Hayward. Obie strony zatoki łączy most „Bay Bridge”, a tam gdzie linia brzegowa jest „przerwana” oba brzegi spina most „Golden Gate” – słynny, piękny most, przerzucony nad wejściem do zatoki”. 
          Nic dodać, nic ująć do tego opisu, więc go nie zmieniam. Poniżej zamieszczam mapę okolic Zatoki San Francisco.




      W San Francisco żyje około 800 tys. mieszkańców, a w całym rejonie San Francisco 7 mln, czyli dziesięć razy więcej. Są tutaj miasta, których nazwy są znane – Richmond, Berkeley (sławny uniwersytet) Oakland, Fremont, San Jose. Wszystkie te miasta połączone są siecią autostrad, poprowadzonych wzdłuż brzegów zatoki i ponad nią. Brzeg wschodni i zachodni łączy pięć mostów – w tym most Bay Bridge, którym jechaliśmy z Hayward, gdzie nocowaliśmy.
Z Hayward do San Francisco jechaliśmy pół godziny, czyli przejazd trwał krócej niż czas mojego codziennego dojazdu do pracy.  Do San Francisco wjechaliśmy bez problemów. Most „Bay Bridge” jest ogromny i ładny. Ma pięć pasów ruchu w obie strony, przy czym droga ułożona jest piętrowo – w jedną stronę jedzie się na niższym poziomie, w drugą na wyższym. Wjazd do miasta kosztuje 4$. Była to na szczęście pierwsza opłata drogowa, jaką zapłaciliśmy. Wszystkie inne drogi, którymi jeździliśmy dotychczas były bezpłatne. Blisko 9 tysięcy przejechanych kilometrów i wszystko za darmo. A tę opłatę mostową można zrozumieć. Toż to kawał mostu – 13 km długości. I tak ładnie wygląda.

Jak jechaliśmy mostem, widok na San Francisco był niesamowicie wręcz piękny. Mimo, że widać było głównie wieżowce centrum finansowego to było to wszystko harmonijne i bardzo ładne. Drapacze chmur potrafią nieraz zachwycić, mimo że nie mają nic wspólnego z naturą. Szkoda, że nie mamy żadnego zdjęcia miasta zrobionego z mostu Bay Bridge. Ale ani ja, jako kierowca, ani dobra żona, jako pilot, nie mogliśmy robić zdjęć, gdy wjeżdżaliśmy do dużego i obcego nam miasta. Byłaby to skrajna nieodpowiedzialność. Musieliśmy maksymalnie skupić uwagę, aby pojechać w dobrą stronę. To nie była Dolina Śmierci, gdzie jeden samochód jedzie raz na piętnaście minut. Na moście Bay Bridge wszystkie pięć pasów ruchu w stronę San Francisco było zajęte, mimo że był to niedzielny poranek. Przy wjeździe do miasta nikt mnie nie strąbił – udało się wjechać bez wzbudzania zbędnej sensacji. Miałem niezłe plany, mapy i pilota. Pilot co prawda nieraz zupełnie się gubił, stresował, robił się nerwowy, ale bez pilota byłoby zdecydowanie trudniej. Mieć pilota to podstawa sukcesu.
           Nie mieliśmy do końca ustalonego planu zwiedzania miasta. Nasza koleżanka Ilona, która przez pół roku była na stypendium na uniwersytecie w Berkeley powiedziała, że koniecznie trzeba zobaczyć Golden Gate, pokręcić się po mieście, pochodzić wzdłuż wybrzeża, przejść się dzielnicą Chinetown, wejść na wzgórze Telegraph Hill, przejechać się zabytkowym tramwajem, obejrzeć ulicę Lombard Street – najbardziej pokręconą ulicę na świecie, zobaczyć, a najlepiej popłynąć na wyspę Alcatraz. Nie warto natomiast tracić czasu na parki, tereny parkowo – rekreacyjne, bo takie rzeczy są wszędzie. Podobnie mówiła Krystyna spotkana przez nas w Monument Valley. Posłuchaliśmy tych rad, bo pochodziły od sympatycznych kobiet. Dla lepszej orientacji zamieszczam plan centrum San Francisco.





Most Bay Bridge jest w prawym górnym rogu, a Golden Gate na górze z lewej strony. Ta część miasta, którą zwiedziliśmy najdokładniej – samochodem, pieszo i tramwajem jest w prawym górnym rogu mapy.  Są tam dzielnice handlowe, centrum finansowe (Financial District), dzielnica artystów i cyganerii, a kiedyś centrum ruchu hippisowskiego (North Beach), dzielnice nadbrzeżne (Embarcadero i Fishermen’s Wharf), dzielnice chińska i japońska (Chinetown i Japantown). Nie byliśmy w dzielnicy gejów i lesbijek – Castro, choć w przewodnikach piszą, że to ciekawa dzielnica.  Tereny rekreacyjne są w rejonie mostu Golden Gate – są to dzielnice Presidio i Seacliff, a dodatkowo - wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, w rejonie fortu Mason (na północy) oraz w rejonie należącym do Golden Gate Park. 
 Miasto San Francisco, podobnie jak całe Stany Zjednoczone, ma krótką historię. Zatokę San Francisco odkryli Hiszpanie w 1769 roku. Po kilku latach powstały tutaj pierwsze misje katolickie oraz forty wojskowe. Zapuszczali się tutaj rosyjscy kupcy z Alaski i musiała powstać realna siła, żeby panoszenie się Rosjan powstrzymać. Początki miasta San Francisco to rok 1776. Od 1821 roku, zarówno miasto jak i większość terenów należących obecnie do Kalifornii zostały włączone do Meksyku. W latach 1846 – 1848 toczyła się o nie wojna pomiędzy Stanami i Meksykiem. Ostatecznie Meksyk podpisał kapitulację, ale tytułem rekompensaty dostał 10 mln dolarów. Nie był to jednak dobry interes, bo w 1848 roku zaczęła się w Kalifornii gorączka złota. W ciągu kilku lat wydobyto tam złoto o wartości wielokrotnie przewyższającej cenę ugody. Amerykanie mieli szczęście do interesów. Podobnie było z Alaską, kupioną od Rosjan, za 15 mln dolarów. Tam też znaleziono ogromne pokłady złota, przewyższające znacznie wartość transakcji.
 Wracajmy jednak do San Francisco. Miasto to swój największy rozwój zawdzięcza gorączce złota. Wybuchła w 1848 i trwała do roku 1860. Wtedy, kto tylko mógł rzucał pracę i ruszał na poszukiwania. W miastach przestawały np. wychodzić gazety, bo redaktorzy i drukarze ruszali szukać złota. Do San Francisco zawinęło w 1849 roku od 600 do 1000 statków, które na ogół były porzucane w porcie, bo kapitan i cała załoga ruszali po złoto. Do Kalifornii drogą lądową i morską w ciągu roku przybyło 80 tys. osób – głównie mężczyzn. W tych warunkach miasto rozwijało się w tempie wprost niesamowitym. Bo złoto, złotem, ale wszyscy musieli się ubrać, wszyscy musieli gdzieś spać i coś jeść. I z tego też rodziły się fortuny. Warto w tym miejscu przytoczyć znakomity przykład właściwego podejścia do interesów. Jeden dobry człowiek dowiedział się, że w okolicy znaleziono złoża złota i sprawa utrzymywana jest w tajemnicy, bo im mniej osób szuka, tym lepiej. A on zamiast po cichu kupić łopatę i sito do płukania i zamiast w tajemnicy wyruszyć na poszukiwania nowych złóż, kupił wszystkie łopaty i sita ze wszystkich okolicznych sklepów, a na poszukiwania nie wyruszył. Za to zrobił w mieście show i ogłosił jak mógł najszerzej, że w okolicy jest złoto. Ludzi ogarnęła euforia, chcieli ruszyć na poszukiwania, chcieli natychmiast kupić łopaty i sita, bo bez tego ani rusz. Ale te były tylko w jednym miejscu i strasznie drogie. I tak jeden z największych interesów w czasie gorączki złota zrobił ktoś, komu szukać złota się nie chciało. Ale ten mądry człowiek źle jednak skończył. Wpadł w nałóg, musiał mieć jakiś problem, bo zaczął pić duże ilości alkoholu i cały swój wspaniale zdobyty majątek przepił.
Gorączka złota w końcu się skończyła, ale San Francisco rozwinęło się w sposób nieodwracalny. Bo chociaż całkowita klęska miasta była blisko, to miasto przetrwało.  W 1906 roku San Francisco nawiedziło ogromne trzęsienie ziemi. Po dniu wstrząsów przez kilka kolejnych dni w mieście szalały pożary. Pozostały tylko zgliszcza. Ale mieszkańcy nie pękli. Po 9 latach miasto odbudowano.
Układ San Francisco był mi znany, wiedziałem w jakim miejscu wjadę do miasta, w jaką ulicę chcę skręcić, dokąd chcę jechać i dlaczego właśnie tam. A pierwszym celem była najbardziej pokręcona ulica na świecie – „Lombard Street”. Jest widoczna w centrum poniższej mapy. Pokręcony odcinek jest krótki .


         To ulica, która pnie się ostro do góry i w dół (jakieś 20  - 25% nachylenia) i dodatkowo na jednym odcinku poprowadzona jest zakosami. Oczywiście wiedziałem, że ulice San Francisco są strome, ale że to będą takie stromizny, tego się nie spodziewałem. Ulice były też znacznie węższe niż przypuszczałem – nawet te główne. Do Lombard Street dojechaliśmy bez problemów. A potem skręciliśmy w tę ulicę i zobaczyliśmy ogromny podjazd pod górę. Nachylenie zrobiło na nas spore wrażenie. Pilot się zestresował, powiedział, że chyba zgłupiałem żeby po czymś takim jeździć, tym bardziej, że przed nami były liczne znaki „stop” typu „4 way”, stojące przed skrzyżowaniami. Przypominam, że zasady ruchu na tego rodzaju skrzyżowaniach polegają na tym, że każdy dojeżdżający do skrzyżowania ma taki sam znak i musi się zatrzymać. Rusza pierwszy ten, kto pierwszy dojechał do skrzyżowania. Zasada prawej strony nie obowiązuje. Wydaje się to dziwne i trudne, ale działa dobrze i bezproblemowo. Tutaj trudność polegała na tym, że na skrzyżowaniu ruszało się pod górkę i to nie pod byle jaką górkę. Ale problemów nie było. Był to niedzielny poranek i ruch był bardzo mały.  Po wjechaniu na szczyt ulicy Lombard Street i kolejnym skrzyżowaniu pojawił się nagle olbrzymi zjazd w dół z zakrętami. Żeby to lepiej opisać – jedzie się 8-10 metrów w stronę godziny 1000 na zegarze, potem wykonuje się bardzo ostry zakręt i jedzie się tyle samo metrów w stronę godziny 200 na zegarze. I tak z 10 razy a wszystko w dół pod kątem 27 stopni.  Droga w tym miejscu jest jednokierunkowa, wąziutka, wokół rosną kolorowe rośliny. Na górze i na dole tego odcinka zawsze stoi tłumek ludzi z aparatami i fotografuje zjeżdżające samochody. Zrobili nam dziesiątki zdjęć.

Powyżej zdjęcie przed znakiem 4 way stop. A to poniżej zostało zrobione tuż przed zjazdem. Ten pokręcony odcinek nie powstał po to, aby przyciągać do miasta turystów. Ktoś wpadł na pomysł, że w ten sposób poprawi się bezpieczeństwo jazdy. Nachylenie zbocza wynosi w tym miejscu 27 %.  I takie byłoby nachylenie drogi, gdyby poprowadzona była prosto. A jak idzie zakosami to nachylenie zmniejszone zostało do 16 %. Zdjęcie obok zostało zrobione z samochodu, przed skrzyżowaniem znajdującym się na szczycie wzgórza. Zaraz za tym skrzyżowaniem zaczyna się ten dziwny, pokręcony odcinek. Na zdjęciu widać zatokę San Francisco, a po prawej stronie wieżę Coit Tower na wzgórzu Telegraph Hill.



Po przejechaniu tego odcinka zatrzymaliśmy się na moment, żeby spokojnie popatrzeć, po czym jechaliśmy i żeby zrobić jakieś pamiątkowe zdjęcie. Samochody widoczne na zdjęciu zjeżdżają w dół. Ciekawa to ulica – drugiej takiej na świecie nie ma. 



 

Wsiedliśmy w samochód i zamierzaliśmy wjechać nim na wzgórze Telegraph Hill. Na Google Earth wyraźnie było widać, że jest tam mały parking. Ale okazało się, że dla turystów przewidziano zakaz wjazdu. W związku z tym postanowiliśmy tu wrócić później na pieszo. Trzeba było więc zostawić samochód na jakimś parkingu i ruszyć w miasto. Parkingów jest dużo. Są dobrze oznakowane. Im bliżej najbardziej popularnego mola (Pier 39) tym są droższe. Ja wcześniej wybrałem sobie przy pomocy Googla miejsce do zaparkowania, przy skrzyżowaniu ulic Broadway i The Embarcadero. To dobre miejsce. Wszędzie można bez problemu dojść na pieszo, z wyjątkiem mostu Golden Gate, do którego jest stąd grubo ponad 10 km.  Parking kosztował 10 $ na cały dzień. Dojazd nie był trudny, chociaż zrobiłem dwa duże koła po mieście, bo za pierwszym razem, dojeżdżając do parkingu wjechałem nie na ten pas i nie mogłem skręcić w stronę wjazdu na parking. Ale przyjemnie się jeździło. Pilot tylko zgubił się całkowicie i nawet nie próbował się odnaleźć. Ja jeździłem sobie na wyczucie mając mapę miasta utrwaloną w głowie. 
 
 
 

Po zaparkowaniu skierowaliśmy się najpierw w stronę dzielnicy finansowej - w stronę najwyższych wieżowców. Chcieliśmy dojść tą dzielnicą do mostu Bay Bridge, żeby zrobić z niego zdjęcia centrum. Ale ten zamiar się nie udał. Wejścia na most dla pieszych nie znaleźliśmy. Ale to mało istotne, bo nie to było naszym celem głównym.
Dzielnica finansowa robi duże wrażenie. Budynki są imponująco duże, jest czysto, harmonijnie. Przyjemnie się między tymi kolosami chodziło. Było bardzo pusto jak to w dzielnicy banków, biur i urzędów w niedzielę. Budynek w formie szpikulca jest najwyższy w mieście. To Transamerica Pyramid – ma 260 metrów wysokości i 48 pięter. W tej dzielnicy nie było takich stromizn jak na Lombard Street, ale ulice nie były bynajmniej płaskie.
 
 


 
 
 

 

 
 
 
 
 
 
 

            Zatoczyliśmy duże koło i doszliśmy do wybrzeża, czyli do ulicy Embarcadero przy moście Bay Bridge. Wieżowce dochodzą do samej zatoki, a wzdłuż zatoki jest taki deptak, po którym biegają chłopcy i dziewczynki z słuchawkami na uszach, jeżdżą na rowerach, na wrotkach. Są tu sklepy, port, restauracje, takie tam różne różności.  Kiedyś była to dzielnica portowa, o złej reputacji. Teraz zbudowano tutaj eleganckie Embarcadero Center i jest to bardzo ładne miejsce. Jak widać na zamieszczonych wcześniej mapach do całego wschodniego i północnego brzegu miasta podoczepiane są mola o najróżniejszych kształtach. Znaczna ich część pełni obecnie rolę wyłącznie turystyczną. Są na nich sklepy, restauracje, kluby, targowiska, sklepy z pamiątkami. Ale jest też oczywiście port i liczne przystanie dla jachtów. 

 
 
 

Wieża portu widoczna jest z prawej strony alei spacerowej.
 
 
 
 

Powyżej postać wędrowca na tle mostu Bay Bridge. Bardzo nam się ten obrazek spodobał
 

Od nabrzeża poszliśmy następnie do centrum miasta, za które uważa się Union Square. Od nabrzeża idzie się tam eleganckimi, zadbanymi ulicami. Są tam duże domy towarowe i mniejsze sklepy, ale za to z towarami z „górnej półki”. Centralny plac jest duży i ładny. 
 
 
 
 
 

Plac musiał się znaleźć na naszej trasie, bo w jego pobliżu jest „krańcówka” starego, zabytkowego tramwaju. Przystanek początkowy jest przy Market Street, a stamtąd tramwaj jedzie do północnego końca półwyspu, skąd można już z daleka zobaczyć Golden Gate. Tramwaj to takie pojedyncze wagoniki, które sprawiają wrażenie jakby jeździły same, jak nasze tramwaje, ale nie jest to takie proste. Tak naprawdę tramwaj nie ma nawet silnika. Tramwaj z własnym silnikiem pod tak duże pochyłości by nie podjechał. Pod szynami – nie widać ich – są liny, które wagoniki ciągną. Motorniczy ma dwie korby. Jak kręci jedną korbą to odpowiedni mechanizm w tramwaju „łapie” się liny poruszającej się pod powierzchnią i jest ciągnięty. Druga korba to hamulec. Motorniczy kręci tymi korbami prawie ciągle. Tramwaj na swojej linii przejeżdża przez liczne skrzyżowania zarówno ze światłami jak i typu „stop 4 way”. Musi więc często stawać i znowu ruszać. Lina napędzana jest w maszynowniach gdzie kiedyś siłą napędzającą była maszyna parowa. Obecnie jest to silnik elektryczny. Bo trzeba tutaj powiedzieć, że tramwaj po San Francisco jeździ od 1873 roku. W latach 1877 – 1889 zbudowano 8 linii tramwajowych o łącznej długości 53 mil. Trzęsienie ziemi w 1906 roku zniszczyło miasto i infrastrukturę tramwaju linowego. W dużym stopniu tramwaj został zastąpiony przez autobusy i tradycyjne tramwaje – tam gdzie mogły jeździć. Tramwaj linowy został w 1964 roku uznany za „ruchomy” historyczny obiekt będący dobrem narodowym USA. Linie tramwaju linowego zostały w latach 1982-1984 poddane generalnemu remontowi i oddane do ponownej eksploatacji. 

 

Tramwaj zatrzymuje się na przystankach, ale chętnych do jazdy jest tak dużo, że najlepiej iść na początek trasy i tam wsiąść do środka. Większość osób przejeżdża całą trasę. Ale na początku trasy też nie jest łatwo wsiąść. Stoi tam bardzo długa kolejka. Bilet kosztuje 5 $. My czekaliśmy około 0,5 godziny. W tramwaju są ławeczki w środku – w części z szybami, i w części odkrytej – bez szyb. Są też stopnie, na których się stoi i wisi na zewnątrz. Tramwaje wyglądają jak łódzkie tramwaje w latach sześćdziesiątych, które w godzinach szczytu nie mieściły pasażerów. Wisieli oni tłumnie na stopniach tramwaju trzymając się, czego tylko się da. W przypadku tramwaju linowego w San Francisco jazda w pozycji wiszącej była dodatkową atrakcją. Ja też sobie wisiałem, a co tam. Ale jeszcze słowo na temat „krańcówki”. Tramwaj wjeżdża na końcu trasy na okrągłą obrotową platformę. Po czym pracownicy obsługi zapierają się i obracają platformę wraz z tramwajem, który może jechać w ten sposób w przeciwnym kierunku. A sama jazda bardzo fajna – w górę i w dół po stromych ulicach. Tramwaj jedzie z prędkością 15 km/godzinę. Tzn. z taką prędkością porusza się lina. Jak się tramwaj dobrze tej liny chwyci to jedzie tak samo szybko. 
 
 

Na zdjęciach powyżej widoczny jest początek trasy, a na tych poniżej bardzo stroma końcówka. Widać zatokę i więzienie na wyspie Alcatraz.

 
 

 Tramwajem dojechaliśmy do końca półwyspu, gdzie jest plaża i najbardziej popularna część wybrzeża ze sklepami, restauracjami i najbardziej popularnymi molami - „pierami”. Połaziliśmy sobie po jednym z nich. Przycumowane były tam zabytkowe statki, które można było zwiedzać za drobną opłatą. Były ogromne żaglowce, statki pasażerskie z luksusowymi starymi samochodami wewnątrz i wiele innych mniejszych statków. Było ogromne koło zamachowe (pewnie jakiegoś parowca pływającego po Missisipi) i kilka innych tego typu pamiątek.

 
 
 
 
 
 
 

Następnym punktem programu miał być „Golden Gate” i zamierzaliśmy tam jechać autobusem. Ale linii autobusowych nie mieliśmy rozpoznanych wcale. Poszukaliśmy wskazówek na tablicy informacyjnej stojącej przy molu. Ponieważ był punkt informacji turystycznej, chciałem, aby Główny Tłumacz Wyprawy poszedł się czegoś dowiedzieć. Ale on stanowczo odmówił. Trudno, poszliśmy szukać przystanku zgodnie z tym, co zapamiętaliśmy. Ale go nie było. I tak szliśmy, szliśmy i szliśmy i nic. W końcu był, ale nie było na nim żadnych informacji, nie było wiaty dla pasażerów, tylko jakieś niepozorne oznaczenie. Fatalne oznakowanie. Najprawdopodobniej przeszliśmy tych przystanków co najmniej kilka i ich nie zauważyliśmy. Potem patrzyliśmy szczegółowo jak te przystanki wyglądają. Nie ma nieraz żadnych oznakowań oprócz wytartego napisu BUS na jezdni. Główny Tłumacz jednak musiał sprawdzić swoje umiejętności i spytać o autobus ludzi stojących na przystanku. Dowiedzieliśmy się, że bilet można kupić u kierowcy, że kosztuje on – 1,5 $ od osoby i jaki jest numer autobusu, który dowiezie nas do mostu. Więc w końcu do tego autobusu wsiedliśmy i dojechaliśmy do celu. A most wyglądał dokładnie tak jak na milionach innych jego fotografii. 
 
 
 

Był duży i bardzo ładny. Most został zbudowany w 1937 roku. Budowa trwała zaledwie cztery lata. Wieże są oddalone od siebie o 1280 metrów. Odległość każdej wieży do najbliższej podpory brzegowej wynosi 345 metrów, o wysokość wież liczona od powierzchni wody wynosi 230 metrów. Liny główne składają się z 27572 indywidualnych metalowych strun, a grubość całej liny wynosi 93 cm. Most kosztował 27 mln dolarów. Każdego miesiąca przejeżdża przez niego ponad 3 mln samochodów, czyli most nieźle na siebie zarabia. Przy przejeździe pobierana jest opłata 6 $. Jak się to pomnoży przez liczbę samochodów to wychodzi niezła suma. Opłata pobierana jest za przejazd w jedną stronę – od tych co wjeżdżają do miasta. My zamierzaliśmy po moście przejechać samochodem na koniec dnia, a póki co powędrowaliśmy sobie po nim pieszo. Doszliśmy do pierwszej wieży i pozachwycaliśmy się trochę potęgą tej konstrukcji. Bardzo ładny jest też stąd widok na miasto. Dokładnie widać jak dziwnie położone i jak pofałdowane jest to miasto rozłożone na 48 wzgórzach półwyspu. 
 
 
 
 
 

Powrotna droga była troszkę z przygodami. Byliśmy przekonani, że przystanek przy moście jest ostatnim przystankiem dla autobusów. Więc jak podjechał autobus o takim jak wcześniej numerze, wsiedliśmy bez wahania. Dopiero po kilkunastu minutach zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak. Jechaliśmy zupełnie nie tam, gdzie planowaliśmy. Zwiedziliśmy dodatkowo San Francisco, nie planując tego. Zobaczyliśmy Golden Gate Park, ale nie był w tym miejscu jakoś powalająco piękny. Na szczęście udało nam się nie zginąć. Wysiedliśmy z autobusu i wróciliśmy innym autobusem na wybrzeże w pobliżu końcowego przystanku tramwaju linowego. Mieliśmy na szczęście mapy miasta wzięte z hotelu – inaczej mogłoby być ciężko. Moglibyśmy się już nie odnaleźć.
Następnym zaplanowanym punktem programu było molo nr 39 – najpopularniejsze molo w mieście. Od naszego autobusu musieliśmy dojść jeszcze jakieś 1,5 km – wzdłuż wybrzeża zatoki, obok plaży, parku gdzie na trawie relaksowali się mieszkańcy i turyści, wzdłuż portów jachtowych, straganów z pamiątkami, mimów i innych ulicznych artystów – jak to nad morzem w miejscowości turystycznej. 
 
 
 
 
 
 
 
 

Molo 39 to dwupoziomowa konstrukcja drewniana z mnóstwem sklepów, barów, kawiarni, restauracji i tłumami turystów. Tłoczno, ale ładnie. Jest tutaj dodatkowa atrakcja. Na wodzie przy molo znajdują się drewniane platformy, na których wylegują się foki. Na ogół leżą i nic nie robią, drapią się tylko nieraz płetwą po futrze, ziewają – generalnie się lenią. Czasami jednak coś się dzieje. Wdzieliśmy walkę samców o przywództwo nad stadem, albo jego częścią. Samców jest znacznie mniej, więc tak do końca nie wiadomo, po co się biją. Na jednego samca przypada, tak na oko, co najmniej 20 samic. Starczy dla każdego. Widocznie jednak każdy z nich ma ochotę na te najładniejsze, najlepiej ubrane – na te z klasą. I żaden nie zamierza dzielić się nimi z drugim. Więc walczą. Podobały nam się te foki. 
 
 


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Restauracji, barów było tak dużo, a my byliśmy już tak głodni, że postanowiliśmy trochę odpocząć i coś zjeść. Za ten pierwszy porządny posiłek zapłaciliśmy 22 $. Z nowymi siłami mogliśmy ruszyć dalej, bo pozostało jeszcze kilka punktów programu – wzgórze Telegraph Hill z wieżą, dzielnica Chinetown i przejażdżka samochodowa przez most „Golden Gate” na wzgórza z drugiej strony zatoki, aby spojrzeć na miasto z innej perspektywy. No i poza tym musieliśmy przejechać mostem, no bo jak to tak – być tak blisko i nie przejechać. Mógłby ktoś pomyśleć, że jestem ciapa. Wzgórze Telegraph Hill z wieżą było takie sobie. Ładny widok, ale można było to sobie darować. Podejście umiarkowanie męczące. Większość ulic, po których na koniec chodziliśmy było bardzo stromych.
 

Powyżej typowy obrazek ulic San Francisco. A poniżej zdjęcia zrobione ze wzgórza. 
 
 
 

Na wieżę nie wchodziliśmy. W przewodniku Pascala autor napisał, że widok z wieży jest podobny do tego, jaki się widzi z parkingu sprzed wieży, a wejście jest płatne. Powędrowaliśmy zatem dalej w stronę Chinetown. Przemierzaliśmy te same ulice, po których jeździliśmy samochodem, a potem tramwajem. Ciągle zaskakiwały nas wciąż nowe ogromne stromizny. Niezwykłe jest to miasto. Ma niepowtarzalny klimat.  W tej części zabudowa była niska – kilkupiętrowa i stara. Domy mają charakterystyczny wygląd. Fasady domów nie są płaskie tylko takie jak na zdjęciu. Żona doskonale wie jak się to fachowo nazywa, ale jak o tym piszę to zapomniała. Ma to słowo na końcu języka i się męczy. Trudno zostawmy to bez fachowej nazwy.
 
 
 
 

Doszliśmy w końcu do Chinetown. Napisy na domach, szyldy były w języku chińskim i po ulicach wędrowali głównie ludzie o azjatyckich rysach twarzy. Inaczej niż w pozostałej części miasta. Spodziewaliśmy się, co prawda ciekawych sklepów, z oryginalnymi chińskimi duperelami, ale sklepy były już pozamykane. Była to bądź co bądź niedziela i minęła już godzina 19. Chińczyk też musi kiedyś odpocząć. Co prawda w hotelu w Los Angeles, Chinka tam pracująca była cały czas, ale może tylko tak nam się wydawało. Natomiast Chińczycy w San Francisco mieli z nią jedną wspólną cechę. Brud im nie przeszkadzał. Od zewnątrz wejścia do sklepów i lokali wyglądały jako tako, ale jak gdzieś otwarte były drzwi na zaplecze, do części mieszkalnej, to był tam jednak bałagan i było brudno. 
 
 

Samochód stał przy ulicy Broadway i tę ulicę przemierzaliśmy, jako ostatnią. To taka trochę szemrana ulica. Są tam kluby, knajpy z tańczącymi i bardzo skąpo ubranymi dziewczynami. Przed jedną taką knajpą stał – pewnie jako ochroniarz – przeogromny murzyn. Był potężny, głowa ogolona, skóra czarna, i do tego nieskazitelnie biały garnitur. Potem żałowałem, że nie poprosiłem go, aby pozwolił się sfotografować z żoną. Byłoby to przezabawne zdjęcie. Dzielnica może szemrana, ale nie czuliśmy się w żaden sposób zagrożeni. Wszędzie gdzie byliśmy, czuliśmy się dobrze i bezpiecznie.
Samochód na parkingu grzecznie na nas czekał. Wsiedliśmy i pojechaliśmy na most. Przejazd przez miasto nie stanowił najmniejszego problemu. Po San Francisco jeździ się bardzo spokojnie i bezstresowo. Na most też wjechaliśmy gładko i za moment żona mogła zrobić zdjęcie mostu z pozycji kierowcy samochodu. Co tu dużo mówić, można było poczuć odrobinę satysfakcji jadąc samochodem po moście Golden Gate w San Francisco. 
 
 

Przejechaliśmy na drugą stronę zatoki. Zaraz jak kończy się most, po prawej stronie jest zjazd na parking i jednocześnie zjazd na drogę Conzelman Road. Droga ta wspina się na zbocza, znajdujące się po drugiej stronie zatoki. Co jakiś czas przy drodze jest zatoczka, gdzie można postawić samochód i zrobić zdjęcia miasta i mostu z innej perspektywy. Podobno wspaniale miasto wygląda z tego miejsca nocą. Ale rozsądek nie pozwolił nam czekać do nocy. Trzeba było wracać, aby trochę odpocząć i przygotować się do ostatniego pełnego dnia w Stanach.
 
 
 
 

Powrót do Hayward przebiegł bez najmniejszych zakłóceń. Gładko przejechaliśmy drugi raz przez Golden Gate uiszczając na końcu opłatę mostową, potem przez miasto, most Bay Bridge i za pół godziny relaksowaliśmy się w hotelu. Trochę obawiałem się tego dnia. Ale pięknie się wszystko udało.

I nie tylko

Jeszcze nie mamy połowy czerwca, a od pewnego czasu kwitną już lipy. Czyli tak jakby była już pełnia lata. Troszkę wcześnie. A jeśli mowa o lecie to zamieszczam jedno zdjęcie „letnie” bardzo już stare, które bardzo lubię. 






           Wracam jeszcze do naszej wycieczki po Turcji. Pisałem już o krajobrazach, o minusach wycieczek zorganizowanych, o wrażeniach ogólnych z Turcji. Turcja to również kraj pełen zabytków, bo tereny Turcji to jedna z kolebek cywilizacji.

            Kapadocja to piękne krajobrazy, ale również zabytki kultury. To jedna z kolebek chrześcijaństwa. W miękkich skałach wulkanicznych wykuwano nie tylko domy, ale również kościoły. Nie we wszystkich można robić zdjęcia, ale w niektórych można. Poniżej kilka fotografii. Kościoły są malutkie i mimo zniszczeń nadal piękne. 












Zakon tańczących albo wirujących derwiszów to część historii i kultury Turcji. Zakon powstał w XIII wieku i przetrwał do chwili obecnej. Turcja jest krajem muzułmańskim i świeckim jednocześnie. Większość mieszkańców to muzułmanie, ale sprawy religijne toczą się obok spraw państwowych. Państwo jest świeckie.  Takie zasady wprowadził na początku XX wieku Mustafa Kemal Ataturk, żołnierz i polityk, uważany za ojca narodu, powszechnie w Turcji szanowany. Był to człowiek, który mimo wielu zasług miał też zapędy dyktatorskie. Zlikwidował zakon tańczących derwiszów. Wprowadził też zakaz noszenia nakryć głowy. A załamanie zakazu nie kończyło się karą finansową albo aresztem – kończyło się śmiercią. I niejeden derwisz, dla którego nakrycie głowy było czymś ważnym został w tamtych czasach stracony. Zakon tańczących derwiszy znajduje się w miejscowości Konya. To taka turecka Częstochowa, do której ciągną pielgrzymki wiernych, którzy chcą pomodlić się przy grobie twórcy zakonu Dżalal-ad-Din Rumiego Melwany. Ciekawe miejsce. Najpierw dwa zdjęcia tańczących derwiszy, których taniec jest niesamowity. A następnie zdjęcia meczetu, przy którym znajduje się muzeum Melwany i jego grobowiec. 






 I jeszcze zdjęcie młodych dziewczyn w tradycyjnych strojach.  

Innym ciekawym miejscem, które warto odwiedzić jest Perge. To miasto powstało w XIII wieku przed naszą erą. Od 129 roku przed naszą erą stało się częścią imperium rzymskiego. Zachowały się z tego okresu ruiny miasta. Takie Forum Romanum w Azji. Kilka zdjęć poniżej.








            I ostatnie zdjęcia twierdzy karawanseraj. Tego typu twierdze budowane były na szlaku karawan, a inicjatorem był Sułtan. Twierdze oddalone były od siebie tak, aby karawana w ciągu dnia mogła przebyć od jednej twierdzy do drugiej w ciągu jednego dnia, tak aby kupcy bezpiecznie spędzili noc. To bardzo ciekawe budowle.