niedziela, 2 lutego 2014

Podróż 2009 - Dzień 10, Badlands i stare zdjęcia

Podróże po Stanach

Park Narodowy Badlands strasznie mi się podobał na zdjęciach w Internecie, więc musiał znaleźć się w planie wyprawy, choć to najbardziej oddalony od Los Angeles -  najbardziej wysunięty na północny - wschód punkt na trasie naszej podróży. Park Yellowstone, który miał być następnego dnia, też był bardzo nie po drodze, ale też nie sposób było z niego zrezygnować. Toż to kraina Misia Yogi, kraina gejzerów, gorących źródeł, miejsce położone nad drzemiącym, ogromnym wulkanem. Ale już nieraz spotkaliśmy się z sytuacją, że rzeczywistość nie jest tak piękna jak opisy w przewodnikach. Mieliśmy jednak nadzieję, że nie po to jeździmy po ponad 800 km dzień po dniu, żeby te dwa miejsca okazały się pomyłką.  Byłoby nam wtedy trochę przykro. Z Rapid City, gdzie nocowaliśmy, do Badlands pozostał tylko kawałek, czyli ponad 100 km. Ale jak na tutejsze odległości to nic. Na szczęście nie było rozczarowania. To niezwykłe miejsce. Już w pierwszym punkcie widokowym byliśmy zachwyceni.







Na mapie zamieszczonej poniżej widać pętelkę jaką zrobiliśmy po parku Badlands i położenie parku w stosunku do Rapid City. Zielona duża plama na mapie w tej okolicy to teren parku, który jest znacznie większy w porównaniu z częścią, którą udało nam się zobaczyć. Przy autostradzie, którą dojechaliśmy do parku jest jeszcze jedno ciekawe  „Minuteman Missile National Historic Site”. Minuteman to system rakiet strategicznych, który powstał w latach 60 w USA. Były to rakiety o mocy 1,2 Megaton, czyli ich siła rażenia była równa wybuchowi 1.200.000 ton trotylu. Rakiety przechowywane były w podziemnych silosach, skąd miały startować w kierunku ówczesnego ZSRR. Żeby dojechać do tego miejsca należy zjechać z autostrady na zjeździe 127. Można podziwiać tam rakiety Delta-01, Delta-09 i podziemne centrum dowodzenia. W ramach porozumień rozbrojeniowych miejsce to wypadło z systemu sił strategicznych USA i jest dzisiaj ciekawostką turystyczną. Nie byliśmy tam i teraz oczywiście mi szkoda. Może trzeba było wstawać o czwartej a kłaść się spać o północy - wtedy byśmy zobaczyli znacznie więcej. Ale ponieważ byliśmy leniwi minęliśmy zjazd 127 i pojechaliśmy do zjazdu 131, skąd do granic parku było zaledwie kilka kilometrów. A tak przy okazji wyjaśniam, że numer zjazdu odpowiada odległości w milach mierzonej wzdłuż drogi, przy czym liczenie zaczyna się od granicy stanu. Dosyć długo trwało zanim na to wpadliśmy. 




Znacznie lepsze mapy można znaleźć na stronie internetowej Parku Narodowego Badlands www.nps.gov/badl. Poniżej pokazany jest widok satelitarny na park, w miejscu gdzie zetknęliśmy się z tym niezwykłym miejscem po raz pierwszy. Szarość i niezwykłe formy, przypominające trochę rysunki malowane przez mróz na szybach. Zaznaczona jest też droga 240, która jest główną drogą parkową, przy której znajdują się najciekawsze widokowo miejsca i przy której znajduje się Visitor Center.



            Jeden zjazd na nią jest przy miejscowości Wall (zjazd 110), a drugi przy miejscowości Cactus Flat (zjazd 131).  Całkowita długość tej drogi wynosi 48 km – jest to tzw. Badlands Loop Road. Park składa się z dwóch zasadniczych części połączonych łącznikiem. My oglądaliśmy zaledwie fragment północnej części, ale jest to najładniejszy fragment. Wzdłuż drogi są najbardziej atrakcyjne punkty widokowe i odchodzą ścieżki turystyczne. Pamiętając zdjęcia dzikich, dziwnych, szarych gór oglądane w internecie dziwiło mnie trochę, że zbliżamy się do parku, a gór nie widać. Rozwiązanie zagadki było proste. Badlands przypomina pod tym względem Wielki Kanion. Góry w tym przypadku nie są w górę tylko w dół. To teren wyżynny (około 800 m npm.), który jeszcze 500 tys. lat temu był podobno płaski. Od tego czasu na skutek erozji, czyli w wyniku działania wiatru, dużych różnic temperatur i przede wszystkim wody, część terenu została wypłukana i powstało to co jest, dziwne góry w dół. Klimat jest tutaj suchy, roślinność jest bardzo uboga, a pogoda nieraz jest bardzo nieprzyjemna. Upały latem, śnieżne i mroźne zimy, częste bardzo silne ulewy, burze i potężne wiatry. Krótko mówiąc zła ziemia – Badlands. Ale oczywiście dla nas pogoda była łaskawa, było ciepło i słonecznie.
        Zaraz po przekroczeniu granicy parku był pierwszy punkt widokowy – „Big Badlands Overlook”, To tam zrobione zostały pierwsze zdjęcia zamieszczone na początku, skąd widać było olbrzymi teren wypełniony dziwnymi, szarymi skałami o niesamowitych kształtach. Tam też spotkaliśmy sympatycznego, ładnie pozującego do zdjęcia dzikiego królika. 

       Stojąc na poziomie szczytów, nigdzie się nie wdrapywaliśmy. Całe góry były pod nami. Labirynt wąwozów i szczelin i prawie całkowity brak roślin. Kolory szaro – buro – brązowe i często w paski.
Skały, które uwidoczniła erozja powstawały przez miliony lat. Najstarsze warstwy pochodzą sprzed 75 mln lat i są najniżej. Te dolne warstwy powstały w czasach, gdy te tereny stanowiły dno morskie. W skałach odkrywane są skamieniałe stworzenia morskie takie jak amonity. Im bliżej szczytu skał tym późniejsza warstwa. Część skał to skamieniały piasek, część to skamieniałe pyły wulkaniczne. Dla geologa oglądanie tych skał to niezła gratka. Widzieliśmy wycieczkę młodzieży, pewnie już studentów, którym wykładowca robił plenerowy wykład z geologii. W skałach znajdowane są ciągle nowe skamieniałości zwierząt właściwych dla wieku skał, z których są wydłubywane. 
            Z pierwszego punktu widokowego pojechaliśmy kilka kilometrów dalej podziwiając z drogi krajobrazy. Dojechaliśmy do centrum parku, gdzie jest Visitor Center – czyli centrum obsługi ruchu turystycznego, i gdzie są najciekawsze piesze ścieżki i najładniejsze punkty widokowe.
Tutaj troszkę pochodziliśmy pieszo. Przeszliśmy ścieżki dla emerytów – ale zdecydowanie najładniejsze – „Door Trail” i „Windows Trail” – obydwie zajmują po 20 minut nie licząc czasu poświęconego na zachwyty i wspinanie się na skały. A wspinać się wolno, choć na własną odpowiedzialność, bo skały są bardzo kruche. Przypominają w dotyku zaschnięty gips. 








A potem poszliśmy ścieżką dla półemerytów –„Notch Trail”. Ta przechadzka zajęła nam około 1,5 godziny i wymagała odrobiny wysiłku. Oczywiście przy początku każdej ścieżki był parking. Ale parkingi nie zakłócały widoków. Naprawdę jedno z drugim daje się połączyć. Oczywiście gdyby w naszych małych i unikalnych Tatrach można było jeździć samochodem przez Dolinę Chochołowską, Kościeliską, Małej Łąki, Ścieżką Nad Reglami i do Murowańca Tatry straciłyby urok i byłoby po Tatrach. Ale tutaj, samochody nie stanowiły problemu. Nigdzie nie było tłoku ani samochodów, ani ludzi. W Parku poza drogą 240 jest jeszcze kilka dróg gruntowych, którymi można jeździć i jedną z nich przejechaliśmy się kilka kilometrów, żeby zobaczyć chociażby, jaki widowiskowy kurz zastaje za samochodem.  Droga ta nazywa się „Old Northeast Road” i przecina najdłuższą ścieżkę pieszą Castle Trail. Nazwa ścieżki wzięła się pewnie z tego, że wiedzie wzdłuż skupisk skał oddzielonych od siebie, które przypominają warowne zamki. Badlands to miejsce, w którym krajobraz określany jest jako księżycowy. Szarość i brak roślin. A może nawet na księżycu nie ma tak księżycowych krajobrazów jak tam. Szaro, ale pięknie. I w tej szarości można zobaczyć coś bardzo kolorowego. Spotkaliśmy pięknego ptaszka, który zgodnie ze swoim wyglądem nazywał się „Blue Bird”. Był to mądry ptak, który chciał mieć pamiątkowe zdjęcie, chciał, aby go podziwiać w Polsce, więc dał się podejść i sfotografować z bliska. Inaczej było z grzechotnikami. Było dużo tabliczek ostrzegających przed grzechotnikami, ale nie spotkaliśmy żadnego. Może to dobrze, bo są strasznie jadowite, ale może niedobrze. Gdyby któryś z nich raczył się pokazać zrobilibyśmy mu zdjęcie i mielibyśmy pamiątkę a grzechotnik przy okazji też. 
            A jak już mówimy o zwierzętach, to w Badlands, mimo surowego klimatu, żyje mnóstwo zwierząt. Są bizony, owce kanadyjskie, króliki, antylopy widłorogie i bardzo duże kolonie piesków preriowych. Niestety żadnego z tych zwierzaków nie spotkaliśmy.  Poniżej blue bird i drabina stanowiąca początek trasy.

 Nasza wędrówka piesza ścieżką „Notch Trail” nie była planowana. Świadomość, że mamy do przejechania tego dnia aż 870 km nie sprzyjała dłuższym wycieczkom. Ale miejsce było tak piękne, że trudno było oglądać je tylko pobieżnie. Więc poszliśmy. I była to piękna wycieczka. Na naszej ścieżce przez półtorej godziny spotkaliśmy może trzy osoby, więc tyle co nic – a trasa piękna.  Wiodła przez miejsca zupełnie pozbawione roślin. Były też strome podejścia, były miejsca, gdzie można było spaść, było ciekawe podejście ni to po schodach ni po drabinie i na końcu szeroki widok na dolinę White River Valley. Pięknie. A na początku kolejnej serii zdjęć inny ptaszek, doskonale dopasowany do koloru skał. 




          A po naszej wycieczce pieszej czekało na nas jeszcze kilkanaście punktów widokowych położonych wzdłuż drogi. Jeździliśmy od jednego do drugiego. Wszystkie piękne. Przy jednym z punktów spotkaliśmy turystkę, która ważyła pewnie ze 150 kilogramów. Dzielnie maszerowała. Strasznie mnie korciło, żeby zrobić jej zdjęcie, pod pretekstem, że robię zdjęcie skał, ale zrezygnowałem. W Stanach jest strasznie dużo otyłych osób. Nasze grubasy to mały pikuś w porównaniu z ich grubasami. Ludzi otyłych jest dużo więcej niż u nas i otyłość, jaką tam się widzi u nas nie występuje. Może wynika to z dziwnych dodatków żywności.  Chleb kupiony w Los Angeles, odnaleziony w walizce po dwóch tygodniach był dalej świeży. Trochę to było nienormalne.






Pod koniec trasy było miejsce inne od wszystkich. Tam skały były żółte. To jedna z najstarszych warstw, która powstała pomiędzy 35 a 65 mln lat temu.



        Żółte skały były bardzo malownicze, ale trzeba było ruszyć w drogę do Billings – strasznie długą drogę. Wybrałem wariant autostradowy, żeby było szybciej. Do hotelu dotarliśmy po 12 i pół godzinie od wyjazdu z Rapid City. Billings jest już blisko Kanady – jakieś 300 km. Od wyjazdu z hotelu, łącznie z Badlands zrobiliśmy 870 km. Droga widokowo średnio ciekawa – głównie prerie, trochę gór, w tym widoki na ośnieżone Góry Skaliste. Ładnie, ale Arizona i Utah dużo ładniejsze. Gdyby to była nasza pierwsza trasa w Stanach bylibyśmy zachwyceni. Ale to był już dziesiąty dzień naszej podróży a wszystkie dotychczasowe trasy były piękne. Więc ta nie rzuciła na kolana. Jeździliśmy znowu jednego dnia po trzech Stanach – Południowej Dakocie, Wyoming i Montanie. Od Badlands były tylko dwa krótkie postoje – jeden na tankowanie, a drugi na zakupy w markecie. Marketem był Wall Mart, zakupy były duże, a wydaliśmy 44 $. Dla porównania tankowaliśmy tego dnia dwa razy i wydaliśmy na paliwo łącznie 40 $. Generalnie ten nasz samochód pochłaniał więcej dolarów niż my we dwójkę. Poniżej zamieszczam mapę tego dnia.



Billings zgodnie z planem był naszym punktem startowym do Yellowstone (250 km, czyli kawałeczek). Tylko strasznie źle wyglądać zaczęła pogoda, co nas nie cieszyło. Zachmurzyło się, i zaczęło na koniec dnia padać. Prognozy były złe. Spędziłem sporo czasu w internecie, ale każda prognoza pogody mówiła to samo. Deszcz, burza, opady deszczu, deszczu ze śniegiem i śniegu. I tak w każdym punkcie Yellowstone. Nie nastrajało to optymistycznie, ale trzeba było być dobrej myśli. Mówiłem sobie, że gdyby nawet sprawdziły się złe prognozy to gejzery i tak będą wybuchać, a przy deszczu wodospady będą bardziej widowiskowe. Hotel był bardzo elegancki z olbrzymim basenem i dużym pokojem. Trochę błądziliśmy zanim go znaleźliśmy, nawet musieliśmy pytać w innym hotelu o drogę, ale w końcu o zmroku dotarliśmy. Trzeba odnotować, że tego dnia przekroczyliśmy półmetek wyprawy. Przejechaliśmy już naszym wypożyczonym autkiem (szkoda, że nie można go było zabrać ze sobą na pamiątkę) 5050 km, a więc więcej niż połowę. No i jak dotychczas, wszystko przebiegało zgodnie z planem. A poniżej jeszcze dwa zdjęcia z naszego hotelowego pokoju.




I nie tylko

Mój brat Wojtek, odkrył w sobie kilka lat temu pasję szukania tak zwanych korzeni rodziny. Zgromadził wiele archiwalnych odpisów z ksiąg parafialnych, wiele ciekawych informacji i wiele ciekawych zdjęć, z których kilka chciałem pokazać. 
Na pierwszym z nich widzimy czterech gentelmanów przypominających gangsterów z Chicago z czasów prohibicji. To zdjęcie z Warszawy, gdzie przed wojną przebywał krótko i pracował mój tata. Jest na tym zdjęciu  - to ten z lewej. W tle restauracja "Ziemiańska". Bardzo mi się to zdjęcie podoba.

 Na kolejnym zdjęciu, mój tata z jakąś panną, też w Warszawie. Ale panna chyba nieładna. Polskie dziewczyny zdecydowanie przez lata wyładniały.


Warszawa i życie w mieście było epizodem w ówczesnym życiu taty, bowiem zarówno on jak i moja mama urodzili się i wychowywali w oddalonych od siebie o około 30 km wsiach w centralnej Polsce.
Z panną ze zdjęcia powyżej nic nie wyszło, potem była wojna, tata wrócił na wieś, potem został wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec, a po zakończeniu wojny wrócił do kraju i wziął ślub z moją mamą. Poniżej jedyne zdjęcie, które się zachowało z tego wydarzenia. Jak to na wsi, do ślubu młoda para pojechała dorożką. Pamiętam jeszcze dorożkę, która stała sobie w stodole u mojego wuja. 


Na kolejnych dwóch zdjęciach życie towarzyskie z czasów chyba jeszcze przedwojennych lub tuż powojennych. Duże rodziny, duże spotkania.  Nie było marketów, internetu, kina – więc w wolne dni ludzie się spotykali. Na drugim ze zdjęć widać ganek w domu moich dziadków. Pamiętam go trochę. Był ładny, drewniany, po obydwu stronach były ławy do siadania. Miejsce spotkań i pogawędek. Dom jeszcze stoi. Został przebudowany, ganek zniknął. Nie wygląda już ładnie. 



A dwa kolejne zdjęcia to jak kadry z "Chłopów" Reymonta. Piękna stara chata, być może związana z moją rodziną, a na drugim zdjęciu pewnie jakaś moja pra-pra-pra ciotka w pasiastej spódnicy - na zupełnie jak z "Chłopów".


I ostatnie już zdjęcie, na którym jest moja ciocia Marta. Przedstawiałem ją już kiedyś. Ma obecnie 97 lat i dobrze się jeszcze trzyma. Na zdjęciu młodsza o wiele lat, z mężem i dziećmi. 

No i chyba na dzisiaj byłoby tyle. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz