niedziela, 3 sierpnia 2014

Podróż 2009, dzień ostatni i podsumowanie

Podróże po Stanach

Nasza podróż niestety musiała się skończyć więc przyszła pora na opis ostatniego dnia i podsumowanie całej podróży. Wspaniałej podróży. Chciałem na koniec – tytułem przypomnienia – wybrać i zaprezentować po jednym zdjęciu z każdego dnia podróży, ale okazało się to zbyt trudne. Ale zrezygnować z pomysłu nie chcę, więc zamieszczam po jednym zdjęciu z każdego dnia, ale w formie nieco rozbudowanej. 

 Dzień 1 - podróż i pierwszy kontakt z Los Angeles

 Dzień 2 - filmowe Los Angeles, Santa Monica i dotknięcie Pacyfiku

 Dzień 3 - Długa podróż na południe Arizony do Tucson, surowe krajobrazy, pustynia i kaktusy

 Dzień 4 Saguaro National Park, miasteczko filmowe Old Tucson i podróż do Flagstaff

 Dzień 5 - Wielki Kanion od strony południowej

 Dzień 6 - Wielki Kanion od strony północnej, Marble Canyon i długa, piękna droga

 Dzień 7 - Kanion Antylopy i Monument Valley

 Dzień 8 - Arches National Park

 Dzień 9 - Podróż przez najpiękniejsze miejsca Gór Skalistych, głowy prezydentów i bardzo długo podróż do Południowej Dakoty

 Dzień 10 - Księżycowy Badlands, i długa podróż w pobliże Yellowstone

 Dzień 11 - Yellowstone po raz pierwszy

 Dzień 12 - Yellowstone po raz drugi i Grand Teton

 Dzień 13 - długa droga na południe przez Salt Lake City w pobliże parku Bryce Canyon

 Dzień 14 - Bryce Canyon i Zion - piękne parki narodowe

 dzień 15 - Las Vegas

 Dzień 16 - Dolina Śmierci i setki kilometrów z daleka od cywilizacji

 Dzień 17 - Yosemite National Park

 Dzień 18 - Yosemite po raz drugi i podróż do San Francisco

 Dzień 19 - San Francisco



Dzień 20 - podróż z San Francisco do Los Angeles 

Wracam do dnia ostatniego. Nastrój miałem od rana ponury, bo nasza podróż nieuchronnie zbliżała się do końca. Praktycznie nie było już żadnych zaplanowanych atrakcji, tylko pakowanie, jazda na lotnisko i długa męcząca podróż, z nerwową przesiadką w Paryżu. Ale wszystko ma swój kres.
Rano odkryłem, że poprzedniego dnia złamałem moją amerykańską tradycję – kultywowaną od pierwszego dnia pobytu i pamiętnej butelki Jaggermejstera z niezdejmowalnym kubkiem – nie wypiłem poprzedniego dnia nawet grama alkoholu. Przez stres związany z końcem wyprawy i zwykłe zapomnienie. A dwie butelki piwa przecież jeszcze były. Trzeba je więc było zapakować i zawieźć do kraju, chociaż dobrego piwa w Polsce przecież nie brakuje.
Zjedliśmy ostatnie hotelowe śniadanie i po raz ostatni spakowaliśmy rzeczy – tym razem szczególnie starannie bo już pod kątem podróży.  Musieliśmy bezpiecznie przewieźć nasze bezcenne pamiątki – prezenty, których się trochę nazbierało. Głównie były to wyroby Indian Navajo. Poniżej kilka przykładów tego co przywieźliśmy.






Tomahawk to moja ulubiona pamiątka. Ma ponad 60 cm długości. Żonie najbardziej podobały się malowidła indiańskie. Obrazki są wykonane na kamieniach oraz na tabliczkach z barwionego piasku. Wyroby ceramiczne były bardzo piękne, ale niestety strasznie drogie.
Przeszkadzało mi, że tak mamy jak cielęta jechać prosto na lotnisko i nic już ciekawego po drodze nie zobaczyć. Więc nie wytrzymałem i pojechałem bocznymi drogami.  Od Camarillo w stronę Los Angeles jedzie się drogą 101. Jest ona widoczna na zamieszczonej poniżej mapie. Naszym celem było lotnisko – jest na dole mapy. Zamiast jechać prosto drogą 101, skręciliśmy w drogę 23 i zamiast zbliżać - zaczęliśmy się oddalać od Los Angeles i lotniska. Droga 23 zaznaczona jest na mapie kolorem czerwonym i wiedzie przez Góry Santa Monica w kierunku wybrzeża. To całkiem duże pasmo górskie.

Najwyższy szczyt ma 948 metrów, czyli róznica poziomów w stosunku do oceanu jest mniej więcej taka jak Giewontu w stosunku do Zakopanego. Trasa była bardzo pokręcona, wąska i pusta. Wzdłuż drogi stało sporo mniejszych i większych domów i całkiem dużych rezydencji. Wszak te tereny to bliskie sąsiedztwo Los Angeles, a nie wszyscy, którzy chcą ładnie mieszkać są w stanie pomieścić się w Hollywood i w Beverly Hills. A oprócz domów były malownicze góry porośnięte lasami, różnorodną roślinnością, w tym potężnymi kwitnącymi jukami.
W ten sposób zaliczyliśmy jeszcze jedną piękną trasę widokową.  Mieliśmy do odlotu samolotu sporo czasu, więc miałem nadzieję, że na samolot zdążymy, chociaż takie zachowanie nie było do końca odpowiedzialne. Trasa była strasznie wolna. Zakręt za zakrętem i ciągle w górę i w dół i tak przez blisko 50 km. W końcu góry się skończyły i dojechaliśmy do oceanu – do drogi nr 1 - w rejon słynnych kalifornijskich plaż Malibu i Santa Monica.  Przed Malibu droga była jeszcze stosunkowo pusta, a między oceanem a drogą stały ładne rezydencje.


Weszliśmy jeszcze na moment na plażę w Malibu, żeby pożegnać się z oceanem, i ot tak sobie, żeby tam być - żeby powiedzieć, że byliśmy na plaży w Malibu J. A plaża jak plaża – duża, piaszaczysta, z budką, w której siedziała pewnie Pamela Anderson w Słonecznym Patrolu. Biorąc jednak pod uwagę, że plaża położona jest tuż przy drodze, że jakość piasku jest taka sobie, to trzeba jednoznacznie powiedzieć, że nasze plaże nadbałtyckie są dużo ładniejsze.


                 A potem pojechaliśmy już prosto w rejon lotniska, do wypożyczalni samochodów. Procedura zdawania samochodu była ekspresowa. Podjechaliśmy do wyznaczonego miejsca. Podszedł człowiek, strzelił skanerem w numer nadwozia, wydrukował z przenośnego terminala paragon, na którym kwota była zgodna z umową i powiedział, że to wszystko – możemy sobie iść. Ciężko było rozstać się z przyjacielem, który nas tak pięknie woził, ale nie było wyjścia. Samochód też sprawiał wrażenie przygnębionego – pewnie wątpił, czy zdarzy mu się jeszcze raz przejechać taką ładną trasę. 
        Wsiedliśmy do autobusu wożącego klientów wypożyczalni na lotnisko. Lotnisko jest tam zorganizowane zupełnie inaczej niż w Europie. Każda większa linia lotnicza ma swoją, wyodrębnioną część na terminalu.. Kierowca pyta pasażerów nie o terminal, na którym chcą wysiąść, tylko o nazwę linii lotniczej. Tak jest prościej. Przy wejściu do budynku, stała kobieta, spytała uprzejmie gdzie chcemy lecieć i uprzejmie poprosiła, żeby jeszcze kilka minut poczekać przed budynkiem, bo odprawa się jeszcze nie zaczęła.  Zdziwiło nas to strasznie, bo jak to tak – czekać przed wejściem do budynku.
                Potem normalna kolejka po kartę pokładową. Ale odprawa nie przebiegła tak jak myśleliśmy. Po pierwsze odcinki naszych kart imigracyjnych odpiął z paszportu i wziął pracownik Air France - młody murzyn, który nie wyglądał na doświadczonego pracownika. Zwrot tego świstka jest bardzo ważny. Jak nie trafi on tam gdzie trzeba, oznacza to, że nie opuściliśmy Stanów zgodnie z wyznaczonym terminem. Wtedy przy następnym pobycie, pierwsze co amerykanie robią to takiego nieodhaczonego delikwenta aresztują – tak na wszelki wypadek. Więc upewnialiśmy się jeszcze czy człowiek zabierając nam te papierki wie co robi – powiedział, że on wszystko odda tam gdzie trzeba. Potem dostaliśmy karty pokładowe, ale tylko na lot do Paryża. Ani w ząb nie mogliśmy się z nim dogadać dlaczego tak dziwnie postępuje. Tłumaczyliśmy, że nie będziemy mieć w Paryżu czasu, aby tam się drugi raz odprawiać. Powiedział, że to nie będzie problem, bo bagaże mamy nadane już do Warszawy, a karta na następny lot będzie na nas czekać w Paryżu. Ponieważ wydawało nam się to co mówił głupie, przyprowadził nam doświadczonego pracownika Air France, który miał nam wszystko wyjaśnić. Ten też obiecał, że wszystko będzie w porządku, ze na pewno zdążymy, a karta pokładowa na następny lot będzie na nas czekała na „gate” w Paryżu, bo tam będą przygotowani na nasz przylot. Wszystko to mi się bardzo nie podobało, bo jak mamy odebrać kartę na „gate” jak na „gate” nie wpuszczają, jak nie ma się karty. Żona niechętnie poszła zatem jeszcze raz rozwiać wszelkie wątpliwości, ale jej zupełnie nie wyszło. Trzeba było sobie tylko powiedzieć, że jakoś to będzie i że Paryż jest już zdecydowanie bliżej domu niż Los Angeles.
                Głupio była też rozwiązana sprawa z nadawaniem bagażu. Po otrzymaniu karty pokładowej i po oznakowaniu bagaży, nie zostawia się ich na taśmie, tylko bierze ze sobą i stoi z nimi w nastpnej kolejce do punktu przyjmowania bagażu. Dlaczego tak dziwnie – nie wiadomo. A potem już wszystko było jak wszędzie – kontrola bezpieczeństwa, i wejście do strefy gdzie były sklepy i wejścia do rękawów.
                Lot rozpoczął się zgodnie z planem, trwał zgodnie z planem, był spokojny, bez zbędnych wrażeń. Tylko strasznie się dłużył i ciężko było tyle godzin wysiedzieć w jednym miejscu. Próbowałem oglądać filmy, ale dosyć szybko traciłem z nimi kontakt. Znalazłem za to informacje na temat przesiadek. Wynikało z niej, że takie przypadki jak nasz, są na lotnisku obsługiwane przez specjalne punkty do obsługi pasażerów przesiadających się.
              Nad Francją była piękna pogoda, świeciło słońce i widoczna była wieża Eiffla. Przylecieliśmy na terminal 2E. Po wyjściu z samolotu znaleźliśmy zaraz punkt przesiadkowy. Tam dano nam bez problemu kartę pokładową na samolot do Polski. Główny problem został rozwiązany, ale trzeba powiedzieć, że informacja uzyskana w Los Angeles była, co najmniej nieprecyzyjna, a tak naprawdę wprowadzała w błąd. Przesiadka przebiegła bez problemu. Najpierw odbyła się kontrola paszportowa przy wyjściu z terminalu 2E, a przy wejściu na terminal 2F mieliśmy kontrolę bezpieczeństwa. Między terminalami przeszliśmy na pieszo. Zostało nam sporo czasu do odlotu, więc pochodziliśmy jeszcze po sklepach.
           Do Warszawy przylecieliśmy zgodnie z planem lotu, bagaże przyleciały razem z nami, Matiz na parkingu grzecznie czekał, podróż się skończyła. Pozostało jeszcze dojechać z Warszawy do Łodzi – ale przecież to tylko 130 km. Jadąc myśleliśmy sobie, że gdybyśmy w takim tempie jeździli po Stanach to pewnie bylibyśmy w połowie wyprawy. Droga z Warszawy do Łodzi była wtedy fatalna, autostrady jeszcze nie było. Z Warszawy do Łodzi jechaliśmy ponad trzy godziny. Po drodze widzieliśmy trzy stłuczki. Był to widok, którego w Stanach nie widzieliśmy. Aż jest to trudne do zrozumienia – przejechaliśmy blisko 10 tys. kilometrów i nie widzieliśmy ani jednego wypadku, stłuczki, czy rozbitego i leżącego na poboczu samochodu. Jest to bardzo ciekawe – czy jest to głównie wina naszych kierowców, czy naszych dróg. 
Podsumowując - ten wyjazd był pod każdym względem jedyny w swoim rodzaju. Był naj. Był to najdłuższy nasz urlop. Najdalej od naszej Łodzi. Przejechaliśmy w trakcie tej wyprawy najwięcej kilometrów. Jeździliśmy po najwyżej i najniżej położonych w Stanach drogach. Widzieliśmy najwspanialsze cuda przyrody, o zobaczeniu, których przed laty nawet nie marzyliśmy. Widzieliśmy najwyższe wodospady Ameryki Północnej, najgorętsze pustynie, najpotężniejsze drzewa, największe kaniony i skupiska gejzerów, największe kasyna, hotele i wytwórnie filmowe, najbardziej księżycowe krajobrazy i wiele innych rzeczy naj. Był to też niestety wyjazd najdroższy. Ale warto było i nawet przez moment nie żałowaliśmy, że nie przeznaczyliśmy tych pieniędzy na coś innego. Prawie wszystko, co zaplanowaliśmy zostało wykonane. Nie było rozczarowań – wszystko było takie, jak miało być. Oczywiście, że można było to wszystko zaplanować jeszcze odrobinkę lepiej i zobaczyć nieco więcej, ale chyba tylko troszkę. Większych błędów w planowaniu nie popełniłem.
Udał się też wyjątkowo taniec pogody. To szczególny sukces biorąc pod uwagę, że trzeba było wytańczyć pogodę na całe trzy tygodnie i w dodatku na odległym kontynencie.
Przytrafiła nam się tylko jedna drobna porażka. Mieliśmy wygrać ogromne pieniądze w Las Vegas, a nie wygraliśmy. Zabrakło nam może determinacji i odważnego działania. Chociaż w szczególnie trudnych sprawach największa determinacja nie pomoże. Automat ma serce z kamienia i jest strasznie racjonalny – wie czego chce. On nie może kierować się sentymentami, tylko musi realizować założony plan. My i nasza wygrana w tym planie się nie mieściły. Ale przecież podobno pieniądze szczęścia nie dają. 
I w ten sposób opis podróży 2009 kończę, następny wpis dotyczyć już będzie podróży odbytej w roku 2010.

I nie tylko

        A współcześnie wakacje minęły półmetek. Dokuczają upały. Żniwa na ukończeniu. Coraz więcej kwiatów przekwitło, dni coraz krótsze. Chwila a będzie jesień. Marta z Arkiem wrócili z długiego rejsu po Morzu Północnym. Trzy tygodnie tak sobie po tym morzu pływali. Dodam, że nie byli pasażerami jachtu, tylko pełnoprawną załogą. Niemcy, Belgia, Holandia, Anglia – trochę zwiedzili.  Pływanie po Morzu Północnym z całą pewnością nie jest tym zajęciem, o którym marzę. Woda nie jest moim żywiołem. Poniżej kilka z tego rejsu.








2 komentarze:

  1. Wspaniała przygoda, świetne opisy i cudowne zdjęcia.
    Serdecznie pozdrawiam :)

    krokodprzygody.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Z dużą przyjemnością przeczytałem opis Państwa podróży. Jestem bardzo zadowolony z dokładnych wskazówek i opisów. Praktyczne informacje podane w tak przystępny sposób przydadzą się wielu wybierającym się na Zachód USA turystom. Dzięki - tak trzymajcie. Zwiedzajcie Świat i opisujcie to, a ja będę podążał za Wami pionierami ;)

    OdpowiedzUsuń