niedziela, 1 grudnia 2013

Podróż 2009 - w drodze z Los Angeles do Tucson


Podróże do Stanów


To był pierwszy dzień spędzony w drodze. Żadnego zwiedzania, tylko zmiana lokalizacji.  Można powiedzieć, że był to dzień odpoczynkowy, choć przejechaliśmy 830 km.  Wyjechaliśmy o 800 i już przed 1900 byliśmy na miejscu, czyli w Tucson w południowej Arizonie - blisko Meksyku,  gdzie jest westernowe miasteczko i park narodowy z kaktusami kandelabrowymi w roli głównej. Kaktus jest symbolem Arizony i jest nawet na tablicach rejestracyjnych samochodów tam zarejestrowanych. 


j
  Po śniadaniu i spakowaniu rzeczy poszliśmy pożegnać się z Chinką, która jak usłyszała gdzie się wybieramy strasznie się zdziwiła, że tak daleko, a potem przejęta zadbała o nasz bezpieczny wyjazd na drogę, bo ruch był duży. Wyszła na jezdnię i trochę kierowała ruchem. Miła kobieta, ale pewnie już jej nigdy nie odwiedzimy za ten nieporządek w kuchni.  Początek podróży dostarczył trochę emocji. Najpierw przegapiliśmy zjazd na autostradę, ale to nie był problem – małe kółeczko po centrum - tym samym, po którym chodziliśmy pierwszego dnia, koło Walt Disney Concert Hall i pośród najwyższych wieżowców miasta i wróciliśmy tam gdzie trzeba. Ale tutaj znaleźliśmy się na głupim skrzyżowaniu. Niby były światła i osobne światło dla skręcających w lewo – tak jak my, ale tak to było poustawiane, że wjechaliśmy na skrzyżowanie na czerwonym świetle. Skrzyżowanie było w kształcie podwójnej litery T. Najpierw z lewej strony był dojazd drogi jednokierunkowej, potem kawałek odcinka prostego, a dopiero potem odjazd w lewo, gdzie mieliśmy skręcić. Przed tym naszym odjazdem wisiały sygnalizatory do jazdy na wprost i do skrętu w lewo. Stanęliśmy - jak wszyscy – na linii zatrzymania, bo obydwa światła były czerwone. Ale linia zatrzymania była przed pierwszą odnogą. Ja na lewym pasie stałem pierwszy. Zapaliło się światło zielone dla lewoskrętu, a do jazdy na wprost było dalej czerwone. Ponieważ my skręcaliśmy w lewo, więc ruszyłem. I w tym samym momencie ruszyły samochody z pierwszej odnogi, całą wielką gromadką, prosto na nas i tak dosyć energicznie. Ale to dobrzy ludzie – nie rozjechali nas, tylko przyhamowali. Tylko strasznie zaczęli trąbić i wymachiwali rękami, co my robimy. A my dojechaliśmy spokojnie do sygnalizatora, gdzie dalej było zielone światło w lewo i czerwone do jazdy na wprost, bezpiecznie skręciliśmy i wjechaliśmy na autostradę międzystanową nr 10. Ten, co zaprojektował sygnalizację na tym skrzyżowaniu nie przemyślał sprawy do końca. Była nielogiczna. Ale znaki drogowe w Stanach są proste logiczne, opisowe głównie i nie ma z nimi większego problemu. 



Najważniejsze różnice w stosunku do tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce są następujące: 
1.  Wjazd na autostradę – dziwne, ale na ogół pierwszeństwo mają samochody, które włączają się do ruchu.
2.  Znak 4-way stops (3-way itp.) Na dole znaku jest napis np. 4-way. Wszystkie samochody dojeżdżające do skrzyżowania mają ten sam znak. Kto dojeżdża do skrzyżowania pierwszy ma pierwszeństwo przed tym, kto dojeżdża, jako następny. Zasada prawej strony obowiązuje tylko wtedy, gdy samochody dojadą do skrzyżowania równocześnie.
3.       Dziwny zakaz wyprzedzania
4.       Dużo jest znaków opisowych
5.  Gdy autobus szkolny, stoi i miga światłami wszystkie samochody muszą się zatrzymać – nawet te, które jadą w przeciwnym kierunku.
6.       Pasy ruchu w przeciwną stronę oddzielają linie żółte, a pasy ruchu w tą samą stronę - linie białe. 
7.  Inne są znaki oznaczające przejazdy kolejowe

Do Tucson można było jechać cały czas autostradą nr 10. Ale mój plan był nieco inny. Chciałem jechać bliżej granicy z Meksykiem, koło słonego jeziora Salton Sea i przez Yumę, gdzie odchodził kiedyś pociąg o 1510. Pierwsze 100 km było nieciekawe. Jechaliśmy bardzo zatłoczoną autostradą, gdzie były trzy, a niekiedy cztery pasy ruchu w każdą stronę i wszystkie pełne samochodów. Jechało się jednak bezpiecznie, bez problemów. Tylko widoki nieciekawe. Jakieś zakłady przemysłowe, magazyny, tory kolejowe, słupy, składy kontenerów. 100 km jazdy i cały czas tak samo, cały czas Los Angeles, a dokładniej Los Angeles z miastami sąsiednimi zrośniętymi w jedną całość. Zrobił się też korek, nie wiadomo skąd się wziął. Nie minęliśmy potem żadnych większych robót drogowych, wypadku, ani nic takiego. A przez jakieś 30 km jechaliśmy jak żółwie – może 30, może 40km/godzinę. Ale w końcu skończyły się korki, skończyły się przemysłowe przedmieścia i zrobiło się ładniej. To, co nas dziwiło podczas jazdy to fakt, że nie było żadnej stacji benzynowej, ani jednej. Nie było nawet znaków, tablic mówiących o stacjach paliw. Domyślaliśmy się, że trzeba zjechać z autostrady i dopiero tam są stacje, ale informacji na ten temat nie było.

Trasa zrobiła się ciekawa dopiero po opuszczeniu autostrady nr 10. Wjechaliśmy na drogę 86. Droga ta prowadziła wśród gór San Jacinto i Santa Rosa, przez region o ładnej nazwie Colorado Desert (Pustynia Kolorado). Teren ten jest jedną wielką pustynią. Góry przypominają góry Pakistanu lub Afganistanu. Są szare, puste, bez roślin. Mimo słonecznej pogody, wyglądają ponuro, są ciemne. Szczyty nie są strome, wydaje się, że wędrówka po takich górach nie byłaby trudna. Ale upał, słońce, brak roślin i wody nie zachęca do zdobywania tych szczytów. 



Im dalej jechaliśmy na południe tym teren robił się coraz bardziej płaski. Piach i liche, rzadko rosnące roślinki. Najlepiej ilustruje to zdjęcie poniżej. Od czasu do czasu były na drodze małe, ślepe odjazdy w bok, chyba zrobione po to, aby stanąć i odpocząć. Następne zdjęcie zrobione jest z takiego właśnie miejsca. Widać na nim nasz wspaniały pojazd, który pięknie nam służył w całej podróży i nigdy nie zawiódł. Ziemia na tej pustyni nie była drobnym i luźnym piaseczkiem. To były grube ziarna - można powiedzieć, że takie małe kamyczki. Powierzchnia jest zaschniętą twardą skorupą. Trzeba pewnego wysiłku, żeby tą skorupkę naruszyć i rozkruszyć na mniejsze elementy. Jeżeli pada deszcz, woda w tą zaschniętą ziemię nie wsiąka, tylko płynie i w wielu miejscach tworzą się wtedy niebezpieczne rozlewiska. 




W kilku miejscach widzieliśmy ostrzeżenia, żeby nie wjeżdżać w czasie powodzi. Jeżeli komuś te tereny się spodobały może sobie kawałek takiej ziemi kupić, bo przy drodze były ogłoszenia o sprzedaży, ale nie dzwoniliśmy, aby pytać o szczegóły.
Jak widać z zamieszczonej wcześniej mapy droga prowadziła obok jeziora Salton Sea. To ciekawe miejsce, choć jego uroda nie jest szczególna. Nie było się gdzie zatrzymać i ostatecznie nawet nie mamy jego fotografii. Ale nie było na tyle piękne, żeby tego żałować. Salton Sea jest jeziorem słonym, Jego powierzchnia to 970 km2, i całe jezioro leży w depresji – 69 metrów poniżej poziomu morza.  Miejsce to przypomina pod wieloma względami Dolinę Śmierci – bo też depresja, też gorąco, pustynia, i słone jezioro. Ale Dolina Śmierci jest piękna, a to miejsce jest tylko ładne.
Benzyna nam się powoli kończyła, zaczęliśmy rozglądać się za stacją, w końcu jedna była. Trzeba było do niej trochę zjechać z drogi, ale była z daleka widoczna. Pierwsze tankowanie i pierwsze problemy jak ten amerykański dystrybutor się obsługuje. Dystrybutory są przystosowane do obsługi kart kredytowych i większość osób w ten sposób realizuje płatności. Na dystrybutorze widniał napis mówiący o tym, aby włożyć kartę kredytową do dystrybutora, albo podnieść pistolet, gdy chce się płacić gotówką. Ale podniesienie pistoletu nic nie dało – paliwo nie chciało lecieć. W związku z tym, Główny Tłumacz Wyprawy musiał iść do środka i dowiedzieć się, o co tutaj chodzi. Informacja była prosta – jak płaci się gotówką to najpierw się płaci a dopiero potem tankuje. Więc musieliśmy szybko przeliczyć ile nam się zmieści na pewno do środka i ile to będzie kosztowało. Żona poszła zapłacić i wtedy wyświetlacz dystrybutora ożył i paliwo zaczęło lecieć. Na drugiej stacji, (bo tankowaliśmy tego dnia dwa razy) przesadziliśmy z zapłatą i paliwo nie chciało nam się zmieścić. Jakiś dolar pozostał niezatankowany. Miałem machnąć już na niego ręką, ale obsługa zaczęła mnie przywoływać, żebym przyszedł, oddali dolara i dali nowy paragon dotyczący zwrotu. Czyli jak się zapłaci za dużo to pieniądze oddadzą, ale generalnie to głupie rozwiązanie. Pierwsze tankowanie było po 2,544 $/ za galon (3,875 litra), czyli 0,672 $/za litr czyli około 2 zł/za litr, jeśli przyjmiemy, że dolar kosztuje 3 zł. W trakcie naszej podróży paliwo zaczęło drożeć i płaciliśmy na koniec około 3 $/galon, poza szczególnymi sytuacjami, kiedy było jeszcze drożej.

Drogą 86 dojechaliśmy do autostrady nr 8, która zaczyna się w San Diego i dochodzi do autostrady nr 10, pomiędzy Phoenix, a Tucson, 62 mile przed Tucson. Połączenie drogi 86 z autostradą nr 8 było w pobliżu miasta El Centro, tuż przy granicy z Meksykiem. Tutaj postanowiliśmy zrobić zakupy. Był akurat wielki hipermarket Wall Mart (to ich największa sieć hipermarketowa). Wyjście z samochodu było szokiem. To tak jakbyśmy weszli do gorącego pieca. Słońce świeciło pełnym blaskiem, a jak pojawił się powiew wiatru to nie chłodził.  Był jak suszarka do włosów nastawiona na grzanie, która dmucha, ale gorącym powietrzem. Było pewnie blisko 40 stopni. Nie mieliśmy niestety termometru w samochodzie, więc temperaturę musieliśmy oceniać na oko. Hipermarket był klimatyzowany i wyglądał jak wszystkie hipermarkety. Można było wybierać i kupować do woli. Obsługa była miła, uśmiechała się do nas, a dodatkowo przy wejściu stał facet, który wszystkich serdecznie witał. Rysy pracowników wskazywały, że większość z nich była pochodzenia meksykańskiego. Wewnątrz bardzo czysto, bez zarzutu. Zapłaciliśmy za nasze zakupy 47 dolarów, ale kupiliśmy sporo – głównie żywność, zapas wody mineralnej, trochę alkoholu i za całe 10 $ kapelusz. Nie miałem nic chroniącego głowę przed słońcem, a przy tych temperaturach nie dałbym pewnie rady chodzić następnego dnia wśród kaktusów.  Po zakupach pojechaliśmy dalej. Droga prowadziła przez jałową pustynię,  na której ładnie wyglądały olbrzymie ciężarówki.


Autostrada numer 8 poprowadzona jest przez tereny pustynne – Sonora Desert. Ruch nie był duży. To generalnie pustkowia. Na mapie zaznaczone były olbrzymie tereny ciągnące się na przestrzeni kilkuset kilometrów, które są oznaczone, jako obszary zamknięte. To tereny wojskowe. Ale z autostrady nie było w tych miejscach widać niczego szczególnego – płaska sucha równina, lub suche, pozbawione roślinności góry.
Dalej jest kilka zdjęć robionych z jadącego samochodu. Pierwsze z nich pokazuje tereny w pobliżu Yumy, leżącej na granicy z Meksykiem. Z tego miejsca z całą pewnością widać obszary należące do Meksyku. Możemy więc mówić, że Meksyk widzieliśmy. Yuma leży mniej więcej w połowie wyznaczonej przez nas trasy. Czyli jeszcze kawał drogi był przed nami. Ale jechało się bardzo dobrze. Poza wyjazdem z potwornie wielkiego Los Angeles, gdzie krajobrazy były paskudne, jazda sprawiała przyjemność. W okolicy Yumy po raz pierwszy w naszej podróży spotkaliśmy się z rzeką Kolorado. Widzieliśmy ją potem jeszcze wiele razy. To długa rzeka. Jej źródła są w Górach Skalistych, w pobliżu Denver, a kończy bieg w Meksyku. Po drodze rzeźbi wiele wspaniałych kanionów w tym Wielki Kanion Kolorado.  








Pozytywnie zaskoczyło mnie, że dozwolona prędkość jest wyższa niż sądziłem. Z kilku źródeł dowiedziałem się, że maksymalna prędkość na autostradzie to zaledwie 65 mil/godzinę, czyli 104 km/godz. Tymczasem znaki dopuszczały w wielu miejscach 70, 75, a nawet 80 mil/godz., czyli około 125 km/godz. Ponieważ czytałem, że policja nie czepia się, jeśli nie przekracza się dozwolonej prędkości o więcej niż 10 mil/godzinę, więc jechaliśmy na ogół 80 lub nawet 85 mil/godzinę czyli około 130-135 km/godzinę. To już przyzwoita prędkość i jednocześnie bezpieczna. Nieraz ja wyprzedzałem przy tej prędkości, nieraz ktoś jechał odrobinę szybciej i wyprzedził mnie, ale nikt nie jechał z prędkością znacznie przekraczającą prędkość dopuszczalną. Ruch był mały, jechało się równo, dobrze, komfortowo. Droga była bardzo dobra, dwupasmowa, a o koleinach tam raczej nie słyszeli. No i druga pozytywna rzecz to brak jakichkolwiek opłat za przejazd.
Za Yumą krajobraz zrobił się jeszcze ładniejszy. Nie był jednostajny, nieraz było płasko i piaszczyście, nieraz przejeżdżaliśmy przez góry, jeszcze dalej pojawiły się pierwsze kaktusy. Wyglądały bardzo ładnie, więc robiliśmy im zdjęcia z samochodu, mimo że wiedzieliśmy, że następnego dnia będziemy mogli chodzić pośród nich i oglądać z bliska i że będą ich tysiące. 





Z ciekawostek, jakie nas spotkały, wymienić trzeba jeszcze kontrolę na autostradzie. Wojsko ustawiło posterunek – zbudowali taką małą bazę wojskową, każdy samochód był zatrzymywany a osoby jadące samochodem kontrolowane. Pewnie takie akcje są z powodu przemytu narkotyków z Meksyku przez działające tam kartele narkotykowe. A może szukali nielegalnych imigrantów. Nasze dokumenty były w porządku. Pewnie gdybyśmy nie mieli paszportów, albo nieważną wizę więzienie by nas nie ominęło. O papiery samochodu nie byliśmy pytani.
Przed Tucson pogoda zaczęła się psuć. Zachmurzyło się i spadło nawet kilka kropli deszczu. Ale nie martwiliśmy się tym specjalnie, byliśmy pewni, że to przejściowe i minie bez śladu.  Przy drodze pojawiły się tablice ostrzegające przed burzami piaskowymi. Trochę nawet zaczęło wiać, ale nie była to burza piaskowa. 



W końcu dotarliśmy do celu. Tucson to duże miasto – drugie, co do wielkości miasto Arizony, liczące około 500.000 mieszkańców. Otaczają je cztery pasma górskie. Najwyższe szczyty osiągają ponad 2800 metrów, ale większość ma wysokość pomiędzy 1400 a 2400 metrów. Nasz hotel był na drodze równoległej do autostrady. Wzdłuż drogi stało mnóstwo hoteli. Było ich co najmniej dziesięć, jeden obok drugiego. Nasz pokój kosztował 49 $. Pewnie akurat w tym przypadku przepłaciliśmy. W hotelach pozostało zapewne dużo miejsc wolnych, bo prześcigały się w reklamach mówiących o wolnych pokojach. Ceny podawane na reklamach zaczynały się od 30$ za noc, plus podatek.
 Hotel był w porządku, dużo lepszy niż ten w Los Angeles.  Człowiek siedzący w recepcji, wyglądał na Meksykanina i nie był tak miły jak Chinka. Z kamienną twarzą i bez uśmiechu wydrukował formularz, prosił żeby go wypełnić i podpisać w kilku miejscach, dał klucz magnetyczny i zajął się następnym gościem.
Większość hoteli, w jakich później nocowaliśmy było tego samego typu jak ten w Tucson. Pokoje były rozmieszczone jeden obok drugiego na parterze i na pierwszym piętrze. Każdy pokój miał drzwi i jedno okno przy drzwiach. Goście hotelowi idąc do swojego pokoju przechodzą obok pokoi innych osób i przez okno mogą spoglądać jak ci inni mieszkają. Niemądre rozwiązanie. Gdy chce się mieć odrobinę prywatności trzeba zasłaniać okna zasłonami i siedzieć mimo dnia przy sztucznym świetle. Ale pokoje w hotelach w Stanach są za to duże, wygodne i mieszka się w nich dobrze. Oczywiście zawsze w pokoju była łazienka. Zawsze był ekspres do kawy i kawa do zaparzenia. Często była mikrofalówka, lodówka, suszarka do włosów, żelazko, zawsze telewizor. Oczywiście mydło, szampon, zestaw ręczników i papier toaletowy były przygotowane w łazience.
Sądziłem, że czas w Arizonie jest przesunięty o godzinę, bo tak wynikało z mapy, którą mieliśmy. Ale okazało się, że godzina w Arizonie jest taka sama jak w Kalifornii i taka sama jak w Nevadzie. Dopiero w Utah, Kolorado, Wyoming, Dakocie Południowej, Montanie i Idaho czas był o godzinę późniejszy. Można było zatem spokojnie i bez pośpiechu odpoczywać. Czasu do 830 rano - zaplanowanej na następny dzień godziny wyjazdu - było jeszcze bardzo dużo.

I nie tylko

Zaczął się chyba najbardziej ponury okres w roku. Nie dość, że słońce wstaje późno i wcześnie zachodzi, to jeszcze do tego wszystkiego cały czas niebo jest zachmurzone i nawet w środku dnia jest ciemno i nieprzyjemnie. A jeszcze niedawno była taka piękna jesień. 











Zima też potrafi być piękna, ale chyba za nią nie tęsknię.













Tak, zima zdecydowanie potrafi być piękna, ale mogłaby trwać tydzień. Oby była łagodna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz