Podróże do Stanów
Wersja skrócona opisu: Wyjazd: 8:00 Powrót: 18:30. 510 km. Pogoda na piątkę. Trasa Flagstaff – Page z potężnym odbiciem do North Rim, czyli północnej krawędzi Wielkiego Kanionu.
A teraz trochę szerzej. Dzień wyjątkowy. Poprzedni był fantastyczny, ale bardzo długi. Od wyjazdu z Łodzi nie mieliśmy chwili wytchnienia, więc pojawiła się nieśmiała myśl, żeby trochę odpuścić i z większej części planu dnia zrezygnować. Na szczęście tak się nie stało, bo straty byłyby ogromne. Ta trasa była po prostu niesamowita. Przejechaliśmy w sumie ponad 500 km i na tej drodze nie było nic oprócz czystej przyrody. Tak jak w poprzednim dniu, na naszej trasie nie było miast, miasteczek, rolnictwa, przemysłu, magazynów. Było tylko kilka miejsc, gdzie porozrzucane były domki Indian, chociaż domki to określenie trochę na wyrost. Nie mieszkają oni ani wygodnie ani ładnie. I nie dbają zupełnie o otoczenie. Wokół domków (baraków, przyczep kempingowych) jest nieporządek, stoją stare wraki samochodowe, nie ma żadnych roślin, wygląda to byle jak. Ale mieszkają wśród tak pięknych krajobrazów, że może to im do szczęścia w zupełności wystarczy. Tereny należące do Indian są zresztą ogromne. Rezerwaty indiańskie kojarzyły mi się kiedyś z małymi, bardzo ograniczonymi obszarami, które można przejechać samochodem w pięć minut. Tymczasem tereny rezerwatów indiańskich są ogromne. Największy z nich należy do Indian Navajo. Zajmuje obszar 70.000 km2 , czyli żeby to sobie lepiej wyobrazić jest to wielkość prostokąta o bokach 200 x 350 km, albo jest to prawie ¼ powierzchni Polski. Rezerwat Navajo rozciąga się na terenach należących do czterech Stanów: Nowy Meksyk, Arizona, Utah i Kolorado, w najpiękniejszych częściach zachodnich Stanów USA.
Planując ten dzień miałem na celu głównie Wielki Kanion od tej drugiej strony, do której dociera znacznie mniej turystów. Miałem nadzieję, że trasa do niego będzie ciekawa, ale że aż tak ciekawa nawet mi do głowy nie przyszło. Ta trasa była jedną z większych atrakcji tej wycieczki. Prerie, czerwona ziemia, czerwone skały o niesamowitych kształtach, kaniony, jakieś dziwne zielone albo białe górki, lasy, łąki – no niesamowite.
Ale po kolei. Najpierw musieliśmy zrobić zakupy, bo żywność dramatycznie się kończyła. Flagstaff, jako duże miasto musiało mieć porządne sklepy z żywnością. Poprzedniego dnia wytypowaliśmy miejsce – takie dwa duże place koło głównej drogi (nr 66 zresztą), gdzie sklepów na oko było dużo. I rzeczywiście sklepy były, ale żaden z nich nie spełniał oczekiwań, bo nie miał porządnego stoiska z żywnością. Dobrzy ludzie powiedzieli, że takie zakupy można zrobić albo jadąc od centrum dwie mile w jedną stronę albo trzy mile w drugą. Pojechaliśmy w stronę, w którą i tak mieliśmy jechać i rzeczywiście był duży hipermarket, a w nim wszystko, o co nam chodziło. Zrobiliśmy porządne zakupy wydając aż 69 dolarów, ale kupiliśmy sporo, łącznie z piękną dużą butelką złotej tequili. Porównując ceny z tymi w Polsce, trzeba powiedzieć, że na pewno w Polsce jest sporo taniej, ale bez przesady. Wszak sama tequila w tych rozmiarach kosztowałaby u nas około 100 zł. Zresztą wszystko zależy od ceny dolara, bo wszak dolarowi zdarzyło się kosztować i 2 zł i 3,90 też. Minusem zakupów w marketach amerykańskich jest to, że ceny podane są często bez podatku, co trochę zaskakuje przy kasie, plusem natomiast to, że obsługa przy kasie wszystko pięknie pakuje do toreb i nie trzeba się z tym męczyć.
Po wyjeździe z Flagstaff zrobiło się pusto i pięknie. Co jakiś czas wzdłuż drogi stały stoiska z wyrobami indiańskimi. Zatrzymywaliśmy się trochę, oglądaliśmy, nawet coś kupiliśmy. Ceny nie odbiegały od tych przy Kanionie, ale w odróżnieniu od tamtych sklepów tutaj można było negocjować cenę, choć bez przesady.

Stoiska były wszystkie takie jak na zdjęciu, czyli proste otwarte szopy drewniane ze stołami do wyłożenia sprzedawanych towarów. Nad tym wszystkim powiewały zawsze flagi, z flagą USA na czele, chyba dla przyciągnięcia uwagi turystów. A wyroby indiańskie w odróżnieniu od ich domów były bardzo ładne, niektóre piękne. Była to głównie biżuteria, ceramika, i pamiątki typu strzały, łuki, tomahawki i „dream catchery”. To takie koła z siecią w środku, i trzema wiązkami piórek na dole. Catcher – o ile nie jest wybrakowany - powieszony przy oknie, chwyta przelatujące obok sny - wszystkie sny, dobre i złe. Te złe są przez sieć zatrzymywane i odrzucane. A dobre wędrują do dziurki w środku sieci, przełażą przez ten otwór i śnią się następnej nocy. Sprytne urządzenie tylko nie zawsze prawidłowo działa. Catchery są duże, małe, proste i bardzo ozdobne. Można wybierać do woli. Poniżej zdjęcia drogi na pierwszym odcinku. Już tutaj byliśmy nią zachwyceni, a przecież najładniejsze fragmenty były jeszcze przed nami.

A na stoiskach z pamiątkami zdarzało się, że nas zapytali skąd jesteśmy – from France, Germany – widocznie czuli, że angielski nie jest naszą mocną stroną, a wyglądaliśmy na Europejczyków. Jak odpowiadaliśmy, że „from Poland” byli zdziwieni, ale kiwali ze zrozumieniem głowami. A jeden staruszek, taki chudziutki i zasuszony Indianin, jak usłyszał, że jesteśmy z Polski od razu zapytał, czy z Warszawy. Czyli ze znajomością naszego kraju nie jest tak źle jakby mogło się wydawać.
Poniżej zdjęcie osiedla indiańskiego. To jest malutkie, ale wszystkie wyglądały podobnie. No cóż, nie są to malownicze wigwamy, a szkoda.

Tak sobie jechaliśmy, podziwiając krajobrazy, aż dotarliśmy do Marble Canyon, uroczego kanionu rzeki Kolorado. W tym miejscu przekroczyliśmy rzekę Kolorado, która stworzyła w tym miejscu kolejny kanion, choć oczywiście wielokrotnie mniejszy, płytszy i węższy w porównaniu z Wielkim Kanionem. Ale jaki piękny. W odróżnieniu od tego wielkiego, jechaliśmy po dnie kanionu, a to oznacza zupełnie inne widoki i wrażenia. Wspaniałe miejsce.
Ale ponieśliśmy w kanionie poważną porażkę. Było tam stoisko z pamiątkami, na którym leżał bardzo piękny tomahawk. Bardzo mi się podobał i bardzo chciałem go kupić. Ale Indianin podał cenę, która zupełnie mi się nie podobała 40 $. Zaproponowałem 25 $, ale Indianin opuścił tylko 5 $ i dalej ani rusz. I tak go próbowałem podejść, i siak, mówiłem, że moja cena jest dobra i będzie jego tomahawk w Polsce – ale nic go nie wzruszało, nie ustąpił Navajo jeden. Nawet 30 $ go nie przekonało, zaparł się, a może nawet trochę obraził, że chcę za tak marne pieniądze kupić jego oryginalny wyrób. Nie to nie. Ale potem strasznie mi było szkoda, bo był to naprawdę piękny tomahawk.
Z pewnym niesmakiem pojechaliśmy dalej, a im dalej, tym było piękniej. Pojawiły się bardzo czerwone, wysokie zbocza, z ogromnymi obłupanymi skałami, których część stoczyła się w dół. Zatrzymaliśmy się w tym miejscu, i chodziliśmy wśród tych ogromnych dziwnych skał. Czuliśmy się wśród nich jak krasnoludki. I wszędzie ten niespotykany u nas kolor czerwono – brązowo – pomarańczowy. Robiło to miejsce ogromne wrażenie.
Ale trzeba było jechać dalej. Wielki Kanion czekał, a było jeszcze do niego daleko. Droga wiodła po płaskim terenie porośniętym wysokimi trawami. Początkowo było płasko, po prawej stronie cały czas mieliśmy czerwone góry, a po lewej płaską zieloną prerię. Potem droga zaczęła się wspinać coraz wyżej i wyżej. Stromy podjazd poprowadzony był zakosami. Z jednej i drugiej strony drogi rosła lawenda, skały zrobiły się jasne – żółte i białe. Potem pojawiły się pojedyncze, niskie drzewka, a jeszcze wyżej zaczynał się las. Ale zanim do niego wjechaliśmy zatrzymaliśmy się raz jeszcze w pięknym miejscu, skąd doskonale było widać trasę, którą przejechaliśmy. Na zdjęciu niżej widać w tle czerwone góry, które są już bardzo daleko i prerię, przez którą jechaliśmy.
Na mapie widać główny punkt północnej strony, czyli North Rim Grand Canyon Lodge, i Imperial Point, do którego prowadzi podrzędna droga, choć asfaltowa. Do punktu Cape Royal który jest wysunięty najdalej na południe w obrębie zielonej plamy też można dojechać. Znacznie lepsze i dokładniejsze mapy parku można zobaczyć na stronie internetowej parku www.nps.gov/grca . Otrzymuje się je także przy wjeździe do parku.
Mogliśmy zatem mówić o sukcesie - widzieliśmy Kanion z dwóch stron. Ale potem żałowaliśmy, że nie byliśmy w Point Imperial i w Cape Royal. Poważny błąd. Byłem potem trochę zły na siebie. No bo byliśmy tak blisko. Te dwa punkty powinniśmy zaliczyć. Dojechaliśmy do hotelu o 18:30, czyli wcześniej niż zazwyczaj. Dwie dodatkowe godziny wystarczyłyby, aby w tych dwóch miejscach być. Szkoda. Poza tym w pobliżu Flagstaff był (jest) „meteor crater”, czyli ogromna dziura po upadku wielkiego meteorytu. Też tam nie byliśmy. Aż wstyd. No cóż, stało się jak się stało.
Mogliśmy zatem mówić o sukcesie - widzieliśmy Kanion z dwóch stron. Ale potem żałowaliśmy, że nie byliśmy w Point Imperial i w Cape Royal. Poważny błąd. Byłem potem trochę zły na siebie. No bo byliśmy tak blisko. Te dwa punkty powinniśmy zaliczyć. Dojechaliśmy do hotelu o 18:30, czyli wcześniej niż zazwyczaj. Dwie dodatkowe godziny wystarczyłyby, aby w tych dwóch miejscach być. Szkoda. Poza tym w pobliżu Flagstaff był (jest) „meteor crater”, czyli ogromna dziura po upadku wielkiego meteorytu. Też tam nie byliśmy. Aż wstyd. No cóż, stało się jak się stało.
A Wielki Kanion z tej drugiej strony był piękny. Była piękna pogoda, lepsza widoczność niż poprzedniego dnia – było inaczej. Wysunięty cypelek, na którym jest Grand Canyon Lodge North Rim widoczny jest na poniżej.
Głównym punktem widokowym jest Bright Angel Point. Jest on położony na samym końcu wąskiego występu skalnego. Przepaść z jednej strony, przepaść z drugiej a ścieżka wiedzie pomiędzy na sam koniec. Ale dojście jest szerokie, wygodne, tak, że dojdzie tutaj każdy, kto nie ma jakiegoś chorobliwego lęku wysokości. Widok z tego miejsca jest niesamowity. Ogromna przestrzeń z widokiem na trzy strony i z każdej strony strome ściany. Na mapie im ciemniejszy kolor tym jest niżej. Wyraźnie widać jak wysunięty jest ten punkt widokowy, jak jest otoczony urwiskami.
Trudno było stamtąd odejść, bo widoki niesamowite. A turystów mało, znacznie mniej niż na południowej stronie Kanionu. Nie było żadnego problemu, żeby zrobić takie właśnie samotne zdjęcia na tle Kanionu jak powyżej.
Wielki Kanion jest trudnym do fotografowania miejscem i niestety moje zdjęcia nie oddają ani jego piękna, ani wielkości.
Podobnie jak na południowej stronie są ścieżki do dłuższych wędrówek dla prawdziwych turystów. My, choć trochę chcieliśmy jeszcze pochodzić i poszliśmy króciutką ścieżką Transept Trail. Ścieżka ta wiedzie brzegiem urwiska i jest tam kilka miejsc widokowych. Wszystkie są mocno eksponowane, ale zabezpieczone barierkami, a więc nie ma obawy, że się gdzieś zleci. Raczej brakuje odrobiny emocji.
Człowiek w takim otoczeniu jest bardzo malutki a czuje się jeszcze mniejszy.
Do Marble Canyon wracaliśmy tą samą drogą, bo innej nie było. Ale to tak pięknie położona droga, że można byłoby nią jeździć wiele razy i pewnie by się nie znudziła. Cała trasa pokazana jest na mapie poniżej.
W Marble Kanion zatrzymaliśmy się raz jeszcze. Był inaczej oświetlony i prezentował się jeszcze lepiej niż do południa. Trochę mnie korciło, żeby podjechać na parking ze straganem z pamiątkami, gdzie był ten piękny tomahawk, ale powstrzymałem się. Indianin pewnie by pomyślał, że jestem ciapa bez charakteru. Nie to nie - ile razy można proponować to samo.
Z Marble do Page pozostał już tylko kawałeczek drogi – około 40 km. Droga była cały czas taka sama – piękna, pusta i z czystym, niczym niezakłóconym krajobrazem wokół. Piękna trasa.
Dopiero w Page ujrzeliśmy coś, co nam się nie spodobało – trzy wielkie, paskudne, fabryczne kominy. Ale poza tym miasto położone przeuroczo.
I nie tylko
Czekaliśmy wszyscy na święta, a tymczasem one już się kończą. Szkoda. Oczywiście najbardziej wszyscy czekają na Wigilię, bo to najprzyjemniejszy moment. Choinka, Prezenty. Tylko przebranego Mikołaja już od dawna na naszej Wigilii nie ma. Tradycyjnie rozdającym prezenty jest żona Agnieszka. Stara się dobrze Mikołaja zastąpić. Prezenty rozdała w tym roku bardzo ładne. Wszyscy wyglądali na zadowolonych. Poniżej trzy wigilijne zdjęcia.
\
Przypominają mi się zawsze w okresie Świąt stare czasy, kiedy jeszcze były dwie Wigilie, kiedy żyli moi rodzice. Były to zawsze wyjątkowo gwarne wigilie i zawsze z Mikołajem, bo zawsze znalazł się ktoś kto w niego wierzył. Starszy z moich braci zawsze wtedy wszystkich męczył, żeby ustawić się do wspólnego zdjęcia, co robiliśmy bardzo niechętnie, buntując się, i narzekając, że marudzi. Ale jednak miał rację. Pozostała dzięki temu ładna pamiątka z tych wyjątkowo gwarnych Wigilii.

Niezła gromadka się zbierała. 18 osób. Brata fotografa nie widać, bo nie zdążył się ustawić i widać tylko jego rękę.