niedziela, 10 listopada 2013

Podróż 2009 wstęp

Podróże po Stanach


       W naszej podróży po Stanach, w drodze do Monument Valley spotkaliśmy Krystynę – sympatyczną Polkę mieszkającą na stałe w San Francisco, która wraz z synem i znajomymi z Anglii wybrali się na kilkudniową wycieczkę. Była niesamowicie zaskoczona. No bo jak to - przyjechaliśmy sami z Polski, tylko we dwójkę, nikogo w Stanach nie znamy, tak sobie we dwójkę tylko jeździmy, byliśmy już w tylu miejscach i wybieramy się jeszcze w tyle innych, i tak daleko na północ - aż do Yellowstone – no niesamowite. Była zaskoczona i pełna uznania. Podobnie reagowali niemal wszyscy w Polsce. Zdziwienie, że bez biura podróży, bez przewodnika, z taką sobie znajomością języka. A jak pokazywałem na mapie ile zamierzam przejechać w trzy tygodnie i w ilu być miejscach, pojawiała się troska o stan mojego zdrowia psychicznego i apel abym się opanował, bo to niemożliwe. A jednak to było możliwe, a co więcej było wspaniałe i dało ogromną satysfakcję. Podobnie jak jest to możliwe dla tysięcy osób, którzy jeszcze o tym nie wiedzą i którym wydaje się – tak jak kiedyś mnie – że samodzielny wyjazd do Stanów jest czymś nierealnym. Bo wizy, bo daleko, bo w nieznane. A żeby tam jechać, trzeba przede wszystkim uwierzyć, że taki wyjazd jest w zasięgu możliwości i jest mniej ryzykowny niż przykładowo wczasy w Egipcie z kiepskim biurem podróży. Stany są pięknym, atrakcyjnym krajem, z niesamowitą przyrodą, uprzejmymi i sympatycznymi mieszkańcami, którzy rozumieją, że nie zna się perfekcyjnie języka, gdzie podróżuje się szybko i bezpiecznie. Naprawdę warto tam jechać.
            
            Teksty, które tutaj będę zamieszczał pochodzić będą z napisanego przeze mnie „przewodnika”. http://www.wlodarczyk-szkolenia.pl/fragmenty-przewodnika-po-zachodnich-stanach-usa/  Ale na pewno nie będzie to skopiowany „przewodnik”  i na pewno będę zamieszczał tutaj znacznie więcej zdjęć. Przewodnika dopominali się czytelnicy moich meldunków z podróży, które przesyłałem e-mailowo. To wyrób „chałupniczy” ale troszkę czytelników zdobył. Znalazły się nawet osoby, które były nim zachwycone, choć z niego nie skorzystały, były i takie które go kupiły. A pośród tych ostatnich, nawet takie, które go praktycznie wykorzystały.  Mam zatem nadzieję, że i opisy  zamieszczone w tej formie kogoś zainteresują, a może nawet pomogą zorganizować własną podróż.
Jeżeli ktoś lubi swobodę, lubi zwiedzać we własnym tempie, nie chce brać udziału w głosowaniach, czy grupa chce jechać na zakupy, czy zobaczyć kolejne ciekawe miejsce, nie chce czekać szesnasty raz na pana Zbyszka, który zawsze się spóźnia do autokaru, ani słuchać pani Zosi, która nie jest w jego typie, ale siedzi blisko i cały czas mówi, to ten opis może być dla niego interesujący. I jeżeli do tego ten ktoś lubi przyrodę, jeżeli zachwyca go niegościnna pustynia, i wysokie góry, jeżeli cieszy się zawsze ze spotkania z dzikim zwierzakiem, jeżeli ma w sobie odrobinę odwagi i nie stanowi dla niego problemu podróżowanie samochodem, no i przede wszystkim, jeżeli ten ktoś chce zobaczyć „dziki zachód” z westernów, chce zobaczyć krainę misia Yogi, Las Vegas, Los Angeles, San Francisco, to lektura bloga może mu pomóc w zorganizowaniu własnej wyprawy.


Przed wyjazdami do USA wcześniej były samodzielne wyjazdy do Włoch i Hiszpanii. Po ostatnim, udanym wyjeździe do Hiszpanii, kiedy skończyła się praca nad zdjęciami, pojawiała się dziwna pustka - że było, że się skończyło, że warto by coś jeszcze. Ale wyjazd na drugą półkulę nie przyszedł mi do głowy. Przełomem była rozmowa z sympatycznym inspektorem Wojskowego Dozoru Technicznego, z którym w ramach obowiązków służbowych dosyć często się spotykałem. Opowiedział mi kiedyś, o swojej służbowej podróży do Vancouver w Kanadzie. Usłyszałem o tym, jakie to cudowne miasto, ale również o tym, jaka Kanada jest piękna i dzika. Większość tego ogromnego kraju jest niedostępna. A tam, gdzie można dojechać samochodem krajobrazy są przepiękne. Kraj słabo zaludniony, gdzie króluje przyroda nieskażona działalnością człowieka. Spodobała mi się ta opowieść. I po raz pierwszy pojawiła się myśl, żeby pojechać do Ameryki Północnej, do Kanady właśnie. Myśl ot taka sobie, bardzo nieśmiała. Ale ta opowieść o Kanadzie zbiegła się z informacją o zniesieniu przez Kanadę wiz wjazdowych dla Polaków i super tanim dolarem (2 zł/1$). To pobudziło myślenie. Zacząłem sprawdzać połączenia lotnicze, do ręki wziąłem atlas geograficzny, usiadłem do komputera, aby pojeździć wirtualnie przy pomocy Google Maps, pojawił się pomysł na trasę: z Montrealu do Vancouver, krótko mówiąc zacząłem się nakręcać. Wyobraziłem sobie podróż w poprzek prawie całego kontynentu, wodospad Niagara na początek, Góry Skaliste na koniec, Montreal, Vancouver. Bo niby dlaczego nie jechać właśnie tam - przecież drogi są nie gorsze niż w Europie, kraj cywilizowany i spokojny, hotele na pewno są, samochód na pewno można wypożyczyć – więc jaki problem. Problemy widziałem dwa podstawowe – koszty i czy damy sobie we dwójkę z żoną radę. Do Włoch i Hiszpanii jeździliśmy z córką. A ona, jako osoba młoda znała język angielski i z pewnymi rzeczami lepiej dawała sobie radę, była też dosyć dobrym pilotem samochodowym. Tym razem wyjazd z córką nie wchodził w grę. Musiała zostać w kraju. To w trochę lepszym świetle stawiało sprawę kosztów, zawsze dwa bilety lotnicze to nie trzy. Ale język nie był naszą najmocniejszą stroną. Ja dosyć dobrze rozumiem teksty angielskie, gdy je czytam, ale z mówieniem a zwłaszcza ze zrozumieniem tego, co mówi ktoś inny jest słabo. Żona ogólnie z angielskim stała na nieco lepszym poziomie ode mnie, ale bez przesady. Z drugiej strony, gdy planowaliśmy wyjazd do Hiszpanii, żona uczyła się we własnym zakresie przez kilka miesięcy hiszpańskiego i nauczyła się na tyle, że gdy trzeba się było dogadać po hiszpańsku, bo ktoś nie znał innego języka, dawała sobie jakoś radę. A przecież angielski znała dużo lepiej niż hiszpański, no i przecież do potencjalnego wyjazdu było jeszcze tyle czasu. Są kursy, zdąży się nauczyć. Muszę tu dodać, że pierwszy pomysł wyjazdu pojawił się w lipcu, z terminem realizacji: maj następnego roku. Było zatem bardzo dużo czasu na przygotowania. I tak sobie myślałem o tej Kanadzie – początkowo nie dzieląc się tymi myślami z żoną. Kiedy się z nią w końcu tym pomysłem podzieliłem nie była zachwycona. No, bo jak to tak sami do Kanady. No i czy wiem, że Kanada to lasy, więc będziemy dużą część drogi jechać przez las. A najpiękniejszy las jak się przez niego jedzie kilka dni to się znudzi. A w ogóle jak mi przychodzą do głowy takie śmiałe pomysły, że na inny kontynent, to dlaczego do Kanady a nie do Stanów. Tam jest znacznie ładniej, jest mnóstwo parków narodowych, jest Yellowstone z misiem Yogi, jest Wielki Kanion. Zdecydowanie Stany są ciekawsze. Jak już jechać, to do Stanów. Tak mi właśnie powiedziała żona. A gdy wspomniałem, że do Stanów potrzebna jest wiza, odpowiedziała, że w takim razie trzeba o nią wystąpić, przecież nie jedziemy tam do pracy i ona nie widzi powodów, żebyśmy wizy mieli nie dostać. I taki był początek myślenia o Stanach - myślenia, a nie planowania wyjazdu, bo do decyzji o wyjeździe było jeszcze bardzo daleko.
           O USA nie wiedziałem zbyt wiele. Pewne rzeczy były oczywiste: dziki zachód i Los Angeles są na zachodzie, Las Vegas na pustyni, Nowy Jork na wschodzie, a kraj jest duży i nie da się go zwiedzić w całości w dwa lub trzy tygodnie. Ale to żadna wiedza. Trzeba się było zacząć kształcić. Ale jak się kształcić bez przewodników i map, a z kolei, jaki był sens kupować książki czy mapy, jak nie została podjęta decyzja o wyjeździe, o wizach nie wspominając. Trzeba było jednak na coś się zdecydować. Albo porzucić myśl o takiej podróży i dać sobie spokój, albo troszkę bardziej sprawę zbadać, nie bacząc na to, że może zostać zmarnowany tylko czas i pieniądze. Wybrałem drugą możliwość i kupiłem przewodnik oraz mapę. I wszystkim, którzy chcą tam jechać radzę zrobić to samo. Polecam przewodnik wydawnictwa Pascal: „USA część zachodnia” (dalej będę go nazywał przewodnikiem Pascala) i znakomitą mapę wydawnictwa Marco Polo „USA WEST” w skali 1:2.000.000. Mapa jest niezbędna. Mając przewodnik, mapę i Internet zacząłem opracowywać główne założenia potencjalnego wyjazdu, czyli, w jakie rejony jechać, w jakie miejsca, w jakim okresie, skąd wyruszyć, gdzie podróż zakończyć, ile czasu na to potrzeba, z jakimi trzeba się liczyć wydatkami, jakie są ceny hoteli, jakie ceny lotów, ile kosztuje wynajęcie samochodu itd. Internet był tutaj absolutnie niezbędny. Na początku intensywnie szukałem w nim również wycieczek do Stanów Zjednoczonych. Było ich kilka, i trzeba powiedzieć, że były interesujące - „Wokół Gór Skalistych”, „Parki Narodowe Dzikiego Zachodu”, „USA i Meksyk”. Były to wycieczki objazdowe, bardzo intensywne, punktów programu niesamowicie dużo. Najdłuższa z nich zaczynała i kończyła w Chicago, a w planie były liczne parki narodowe w zachodnich stanach, San Francisco i Las Vegas, a nawet Seattle. Plan tej wycieczki przewidywał niekiedy nocne jazdy, czyli zamiast noclegu w hotelu podróż samochodem i tak na oko do przejechania łącznie jakieś 12000 km. Ambitny plan.  Zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie pójść w tym kierunku, bo z wycieczką byłoby na pewno prościej, bezpieczniej i pewnie atrakcyjnie też. Ale porzuciłem dosyć szybko te myśli. Po pierwsze, na podstawie wstępnej kalkulacji kosztów wyszło mi, że samodzielna podróż będzie tańsza o jakieś 15 - 20 %. Po drugie, jak czytałem plany tych wycieczek, to w każdej z nich brakowało kilku miejsc, które (po lekturze przewodnika) chciałem zwiedzić. Po trzecie w końcu – cóż tu więcej mówić – irracjonalnie chciałem tam jechać sam, według własnego planu, własnego tempa, po swojemu. Stanowiło to duże wyzwanie, któremu chciałem sprostać, pokazać że nie jestem ciapa.
Czytając plany wycieczek i przewodnik, na mojej nowej mapie pojawiały się kolorowe kółka, czyli miejsca godne zobaczenia. Opis wycieczki – nowe kółka, opis kolejnego Stanu w przewodniku – następne kółka i tych kółek robiło się coraz więcej. Było zatem już jasne gdzie warto jechać. Pozostało ocenić możliwości – ile jestem w stanie z tych miejsc zobaczyć w czasie wyjazdu (założyłem, że wyjazd potrwa trzy tygodnie). Na podstawie doświadczeń hiszpańskich wiedziałem, że mogę dziennie przejechać nawet 900 km. Ale te kółka były tak porozrzucane, że z części z nich trzeba było zrezygnować. Bo przecież musiał być czas na zwiedzanie, na zakupy, na jedzenie, na błądzenie, na nieprzewidziane opóźnienia itd. Pewne kółka odpadły w pierwszej kolejności, innych broniłem przed samym sobą długo i ostatecznie obroniłem, niektóre „padły” w ostatniej chwili. Z kółek, które pozostały utworzyła się „wielka pętla” o długości około 10000 km – cel podróży.  Pozostał po tym etapie plan wstępny, który ilustruje go poniższa bardzo uproszczona mapa:


Słoneczka to miejsca, które wytypowałem do zwiedzenia. Na zielonym tle są ich nazwy. Czerwoną kreską zaznaczona jest „wielka pętla”. Dodatkowo na mapie naniesione są większe miasta, granice z Meksykiem i Kanadą, nazwy stanów, przez które mieliśmy przejeżdżać. Pomarańczowe kropki to miejsca, które są godne zwiedzenia, ale które wypadły z planu. Pozostały ostatecznie następujące miejsca:

  • Miasta: Los Angeles, San Francisco, Las Vegas,
  • Parki Narodowe: Saquaro, Wielki Kanion od strony południowej i północnej, Park Łuków Skalnych (Arches), Gór Skalistych (Rocky Mountain), Badlands, Yellowstone, Grand Teton, Bryce Canyon, Zion, Dolina Śmierci i Park Yosemite,
  • Inne ciekawe przyrodniczo miejsca niebędące parkami narodowymi: Monument Valley, Kanion Antylopy i Park Custer

Na podstawie pierwszego rozpoznania skonkretyzował się również termin potencjalnego wyjazdu – koniec maja. Najlepszą porą na zwiedzanie Stanów Zjednoczonych jest bowiem późna wiosna lub wczesna jesień. Lato jest po pierwsze bardzo gorące, co w Arizonie lub w Dolinie Śmierci ma znaczenie, a po drugie to okres wakacji i ruch turystyczny jest duży. Wcześniejszy wyjazd niż koniec maja jest z kolei niedobry, jeżeli chce się zwiedzać Góry Skaliste, Park Narodowy Yosemite, i Yellowstone. Tam niektóre drogi są otwierane dopiero na koniec maja, a po pierwszej połowie września są już zamykane. Dlatego końcówka maja wydawała się optymalna.
            Początek planowania był zatem za mną. Pozostały rzeczy zasadnicze, czyli po kolei:
  • „zapisać” żonę na angielski,
  • podjąć ostateczną decyzję,
  • wystąpić i otrzymać wizę,
  • kupić bilety lotnicze,
  • zaplanować szczegółowo kolejne dni,
  • zarezerwować hotele i samochód,
  • pojechać,
  • zrealizować plan,
  • wrócić
Najłatwiej było zrealizować punkt pierwszy. Angielski jest przydatny wszędzie. Dlatego żona bez oporów zapisała się na angielski i przez 8 miesięcy pilnie się tego języka dwa razy w tygodniu uczyła. Na podstawie testu, jaki pisała na początku nauki, trafiła do grupy dla średnio-zaawansowanych. Na koniec, na podstawie testu końcowego dostała śliczne świadectwo i ładną opinię, z której wynikało, że nie jest tłumokiem, tylko zdolną pojętną kobietą. Co prawda, gdy jej dawałem jakiś tekst do przetłumaczenia to pierwsze co robiła, to pędziła po słownik, ale ja wiedziałem swoje – da sobie radę.
Punkt drugi był trudniejszy – podjąć ostateczną decyzję. Gdy pojawiła się pierwsza myśl o wyjeździe na drugą półkulę dolar kosztował 2 zł. A im więcej wiedziałem o Stanach i o tym, co tam zwiedzać dolar kosztował coraz więcej. Pojawił się kryzys finansowy, padały banki, złotówka traciła na wartości, zrobiło się tak niepewnie. Nasz rząd mówił, co prawda, że nam kryzys nie grozi, ale fakty mówiły w sposób jednoznaczny. Gdy dolar przekroczył 3,50 powiedziałem: trudno, nic z tego nie będzie. A dolar wciąż drożał i osiągnął cenę 3,90 zł. Przez dwa miesiące plany wyjazdowe zostały odstawione na półkę. Było mi jednak strasznie tego szkoda. Pojawiły się też fakty pozytywne. Dla równowagi taniało paliwo i bilety lotnicze. Cena biletów lotniczych spadała w porywach dwukrotnie w porównaniu z tym, co wiedziałem na ten temat na początku planowania. Więc gdy dolar zaczął w końcu tanieć, myślenie o Stanach powróciło. Wróciło ze zdwojoną siłą. Nieracjonalnie. Czułem, że to jest ten moment i albo teraz albo wcale. Krótko mówiąc odbiło mi. Był to już marzec, do potencjalnego wyjazdu było coraz bliżej, dolar spadł już do 3,45 zł i spadał dalej, linie lotnicze stosowały obniżki, które mogły się w każdej chwili skończyć, trzeba było zacząć działać. Trzeba było albo ostatecznie zrezygnować albo wystąpić o wizę. Wybrałem drugą możliwość. 

I nie tylko
Dzisiaj przedstawię żonę, który na naszych wyprawach pełniła rolę Głównego Tłumacza Wyprawy. Najpierw kilka zdjęć.


Żona jest od ponad trzydziestu lat pracownikiem łódzkiego Planetarium. Jest nauczycielem, prowadzi wykłady dla dzieci i młodzieży, a przez 9 miesięcy, gdy nastało w Planetarium bezkrólewie pełniła funkcję dyrektora placówki, sprawdzając się w roli managera znakomicie. Ale żądzy władzy nie posiadła. Poniżej zdjęcie w trakcie zajęć z dzieciakami.


Jest niezwykle żarłocznym połykaczem książek, kupuje ich mnóstwo i nie dość, że kupuje to jeszcze czyta i w dodatku nieźle pamięta. I wie o takich rzeczach, o których inni nie słyszeli nawet. Na przykład wie kto to był Etrusek, i o Mamelukach może to i owo powiedzieć. To oczywiście tylko przykład. Ma też tysiąc innych zalet, choć nie jest wolna od wad. Na przykład ogląda redaktora Kuźniara. Fuj.

2 komentarze: