Powinienem już zacząć opisywać pierwszą wyprawę dzień po dniu i wstawiać kolejne zdjęcia, ale muszę opisać chyba jeszcze "stan przedwyjazdowy”, bo dla kogoś, kto myśli o takiej podróży i ma obawy, może się to okazać ciekawe. Ale żeby nie było zupełnie „bezobrazkowo”, wstawiam cztery zdjęcia. To miejsca z naszej podróży - najbardziej wysunięte na południe, na wschód, na północ i na zachód, czyli po jednym zdjęciu z Saquaro National Park, Badlands National Park, Przełęczy Niedźwiedziego Zęba i San Francisco.
Natychmiast po powrocie z ambasady, gdzie obiecano nam wizę, kupiłem bilety na samolot, choć odbyło się to z dużymi przygodami. Oczywiście były to bilety najtańsze, więc bez prawa
rezygnacji. W ten sposób klamka zapadła. Od tego dnia żona zaczęła źle sypiać.
Miała coraz większe wątpliwości, czy damy sobie radę. Ja podchodziłem do tego
znacznie spokojniej, choć im bliżej
było wyjazdu, tym więcej i u mnie pojawiało się różnych obaw. Można
byłoby je długo wymieniać. A więc na początek sprawy językowe, czy damy sobie
radę – tutaj największe wątpliwości miała żona, bo została mianowana Głównym Tłumaczem
Wyprawy. Ja obawiałem się przede wszystkim tego czy mój plan jest realny, czy
damy radę ten plan zrealizować. Obawiałem się trochę czy nie przeceniłem swoich
możliwości jako kierowca, czy dam radę jeździć codziennie po 400, 500, 700, 850
km, albo - inaczej na to patrząc - czy starczy jeszcze czasu na oglądanie
czegokolwiek, spanie, zakupy i jedzenie. Obawiałem się, czy nie będziemy mylić
drogi, bo to zabiera mnóstwo czasu, czy damy sobie radę w wielkich miastach,
czy nie spędzimy za dużo czasu szukając miejsca do parkowania. Nie udało mi się
znaleźć pewnych informacji na temat opłat drogowych, czy są, czy ich nie ma, a
jak są, to czy są duże i czy te opłaty przy planowanych dystansach nie zjedzą
zbyt dużo pieniędzy. Bałem się troszeczkę zetknięcia z przestępczością znaną z
amerykańskich filmów. Do tego doszły obawy związane z podróżą – ale to osobny
temat, obawy związane z urzędnikiem imigracyjnym – czy nas wpuści, obawy
związane z pogodą i na koniec obawy związane ze świńską grypą. Dużo tego
wszystkiego się nazbierało. Trzeba było te obawy ograniczyć, aby nie zjadł nas
stres. A więc po kolei.
Najprostsze było jak zawsze zapewnienie
pogody. Stosuję tutaj zawsze specjalny taniec – taniec pogody. Wiem, że muszę
go odtańczyć, bo bez tego pogoda może być nie taka, o jakiej się marzy. Nie
chce mi się tego nigdy robić, bo wymaga to ogromnego wysiłku. Przychodzi jednak
zawsze taki moment, że czuję, że to już i wtedy tańczę. Nie opiszę jak to się
robi, bo po pierwsze za każdym razem jest trochę inaczej, po drugie nie wygląda
to poważnie. W każdym razie w moim tańcu przemieszczam się po całym mieszkaniu,
towarzyszy mi w nim pies, który nie wie co się dzieje, więc biega za mną, szczeka
i skacze. Zasłaniam okna, żeby sąsiedzi nie pomyśleli, że zwariowałem, wydaję
dziwne okrzyki bez ładu i składu i tańczę. Na ogół czuję też potrzebę
korzystania z dodatkowych rekwizytów, typu bębenek, czy grzechotka. Taniec trwa
około 20 minut i kończy się zupełnym wyczerpaniem. Żona zastanawia się wówczas
czy wezwać pogotowie, bo wyglądam źle. A ja po kilkunastu minutach przestaję
dyszeć, ale dochodzę do siebie dopiero następnego dnia. No ale jak zrezygnować
z czegoś takiego jak to działa. Od 18 lat tańczę i od 18 lat mamy ładną pogodę.
Jak jeździliśmy w Tatry nocowaliśmy w Białce Tatrzańskiej. Sympatyczna nasza
pani gospodyni po kilku latach uwierzyła, że coś w tym jest - gdy my jesteśmy to jest i pogoda. Do tego
stopnia uwierzyła, że gdy przykładowo zanosiło się na deszcz i burzę i wszyscy
sąsiedzi zostawali w domu, ona brała męża i mówiła mu, że jadą zwozić siano, bo
Włodarczyki poszli w góry, więc padać nie będzie. I nie padało. Może to
wszystko dziwne, ale prawdziwe. Działało to przez wiele lat w Tatrach, działało
we Włoszech i w Hiszpanii, miałem więc nadzieję, że skoro zatańczyłem z
zaangażowaniem to zadziała i w Ameryce.
Kolejne obawy miała rozwiać moja koleżanka
Ilona, która kilka lat temu spędziła pół roku w Berkeley koło San Francisco. I
rzeczywiście. Przedstawiła ona Stany Zjednoczone jako kraj bardzo fajny,
przyjazny, świetny do zwiedzania, gdzie ludzie są sympatyczni, podchodzą do
turystów z ogromną życzliwością i zrozumieniem. Językiem też mamy się nie
przejmować, bo po pierwsze sporo żona się nauczyła, a po drugie Amerykanie
doskonale rozumieją, że turysta może nie znać angielskiego i zrobią wszystko,
żeby pomóc. Przestępczość – ona się z tym problemem nie spotkała, zwiedziła
wiele krajów na świecie i ocenia Stany, jako kraj bardzo bezpieczny. Urzędnik
imigracyjny – no jest taki, ale niby, dlaczego ma nas nie wpuścić – absurd. Tak
mówiła moja koleżanka Ilona. Nie podobał jej się tylko do końca mój plan – za
dużo zaplanowałem, za duże odległości, może być ciężko, ale może się uda – mam
zachować tylko rozsądek i najwyżej na miejscu coś będę musiał zmodyfikować.
Kolejny krok, który miał zmniejszyć obawy to
adres ratunkowy w Stanach – adres do kuzynki naszych przyjaciół Eli i Czarka.
Kuzynka mieszkała w San Francisco i gdyby coś było nie tak, mieliśmy do niej
dzwonić i prosić o pomoc.
Kolejna sprawa do załatwienia przed wyjazdem,
to telefon. Bo co z tego, że będziemy mieli numer telefonu do sympatycznej
kobiety w Stanach, skoro nie będziemy mogli się do niej dodzwonić. Bo telefony
komórkowe w Stanach działają na innych częstotliwościach jak w Europie. Telefon
dwuzakresowy odpada zupełnie, trzyzakresowy jest lepszy, ale nie jest to
rozwiązanie optymalne. Najlepszy jest telefon czterozakresowy. Sieci takie jak
Mobile operują na wysokich częstotliwościach, ale zasięg tych sieci jest mocno
ograniczony. W miastach oczywiście takie telefony działają bez problemu, ale
pomiędzy miastami zasięgu na ogół nie ma. W tych miejscach działają lokalne
sieci komórkowe pracujące na najniższej częstotliwości – drugiej
nieeuropejskiej.
Podobne zagadnienie to sprawy napięciowo –
prądowe. W Stanach w gniazdkach jest napięcie 110 V i są to nieco inne
gniazdka. Należy kupić oczywiście przejściówkę, która pasuje do tamtych
gniazdek i pozwala włączyć „nasze” wtyczki. Dodatkowo trzeba wziąć przedłużacz
z rozgałęźnikiem, aby włączyć kilka urządzeń na raz. Ale to nie załatwia do
końca sprawy. Większość nowoczesnych urządzeń elektronicznych typu: zasilacze
komputerów, ładowarki akumulatorów, telefonów itp. można używać przy obydwu
poziomach napięcia (jest to podane na obudowie). Ale urządzenia takie jak
grzałka, czy czajnik elektryczny przystosowany do napięcia 230V tam pracował
dobrze nie będzie. I nie ma na to rady. Jak chcemy gotować wodę w czajniku w
Stanach to musimy sobie taki czajnik tam kupić. Czajnik kupiony w Stanach
będzie na pewno tańszy niż specjalny transformator wysokiej mocy kupiony w
Polsce.
Pozostały dwie rzeczy niepokojące – podróż i
świńska grypa. I tutaj niestety nikt nas do końca nie uspokoił. Najpierw
podróż. Obawy budziła przesiadka w Paryżu, było na nią niewiele czasu, bo tylko
godzina i 10 minut. Ile ja się naszukałem informacji na ten temat. Koleżanka
córki, która była wcześniej w Stanach i pracowała wówczas na lotnisku Okęcie, mówiła że nie
powinno być problemu, bo nawet gdybyśmy nie zdążyli to się nami zaopiekują i
zapakują do następnego samolotu. Z drugiej strony stwierdziła, że jak jest taka
możliwość, to lepiej zmienić połączenie na takie, gdzie czasu na przesiadkę
jest więcej. Więc mnie nie uspokoiła. Zacząłem czytać różne fora internetowe. A
tam jeszcze gorzej. Nie ja jeden miałem tego typu wątpliwości, więc różnych
wypowiedzi na temat przesiadki w Paryżu było dużo i większość straszących,
typu:
- Air France to złe linie, samoloty często wylatują z opóźnieniem, więc na przesiadkę może być jeszcze mniej czasu, gdy ten pierwszy samolot się opóźni.
- Na lotnisku w Paryżu jest bałagan, jest źle oznakowane i można się zgubić,
- 1 godzina to czas zdecydowanie za krótki na przesiadkę – to będzie cud jak się zdąży,
- Jak człowiek zdąży się przesiąść, to bagaż niekoniecznie itd.
Na szczęście były też głosy uspakajające.
Komuś wystarczyło na przesiadkę 45 min, ktoś inny przesiadał się wielokrotnie w
krótkim czasie i zawsze zdążył. Ale straszących wypowiedzi było chyba więcej.
Proponuję zatem dyskusji na forach internetowych na ten temat nie czytać.
Należy przyjąć postawę - sprzedali bilet z takim czasem przesiadki, więc jest
to możliwe. A jak coś „zgrzytnie” to rozwiązanie też się znajdzie. Niewątpliwie
jednak do przesiadki warto się przygotować. Warto wiedzieć jak wygląda
lotnisko, ile ma terminali, na który terminal przylatuje pierwszy samolot i z
którego odlatuje następny, jak się przemieścić pomiędzy terminalami itd. Na
jednej ze stron internetowych (lotniska lub linii lotniczej) była mowa o
specjalnym autobusie kursującym pomiędzy terminalami, do którego trzeba wsiąść,
a na drugiej podana była informacja, aby dojść pieszo i zamieszczony był plan
jak to zrobić. Na forum internetowym, jeden dobry człowiek, który – według jego
słów – pracował na tym lotnisku CDG w Paryżu, był w rozterce co radzić. Bo niby
na pieszo chyba jest szybciej, ale z drugiej strony można się zaplątać i
pomylić drogę, więc chyba jednak autobus. No i jak tak czytałem o tych
autobusach, kolejkach elektrycznych (bo i taka się przemieszczała między
terminalami) i o tym, że godzina to za mało czasu, nie czułem się pewnie
wsiadając do samolotu w Warszawie. Ale wyprzedzając dalszy opis powiem, że
wszystko odbyło się bez problemów.
No i ostatnia rzecz, która spadła jak grom z
jasnego nieba – „świńska grypa”. Na początku maja pojawiły się pierwsze
informacje na ten temat i od razu pojawiła się w środkach masowego przekazu
panika, która narastała z dnia na dzień. Meksyk zamarł, grypa w Stanach, w
Kanadzie, alarmujące informacje, że to nowa hiszpanka, komunikaty MSZ, że
lepiej w te rejony nie jechać. Pierwsze informacje mówiły o dużej
śmiertelności, wyglądało to wszystko fatalnie. Pierwsze, co mi przyszło do
głowy to wykupić szybko ubezpieczenie zdrowotne dopóki nie ma ograniczeń. I tak
przecież trzeba było takie ubezpieczenie wykupić, bo leczenie w Stanach jest
zabójczo drogie. Postanowiłem też kupić dodatkowe ubezpieczenie OC, bo gdybym
komuś coś zrobił złego np. strącił kamień na głowę w jakimś parku narodowym, to
z ubezpieczenia samochodowego odszkodowania dla tego kogoś by nie było i mógłby
on mnie wtedy zniszczyć finansowo. Wybrałem firmę Signal Iduna, bo słyszałem
dobre opinie na jej temat, a dodatkowo można było polisę wykupić internetowo. Z
uwagi na tą głupią świńską grypę wykupiłem wysokie ubezpieczenie, które
kosztowało około 500 zł. W poczuciu dobrze wypełnionego zadania poszedłem
następnego dnia do pracy. I tutaj spotkała mnie niemiła niespodzianka. Moja
sympatyczna, młoda koleżanka Monika przyniosła mi artykuł z jakiejś gazety,
mówiący o tym, że w przypadku stanu epidemii, stanu wyjątkowego itp., większość
towarzystw ubezpieczeniowych odszkodowania nie wypłaci. Artykuł był w związku
ze świńską grypą. Podanych było kilka przykładów firm ubezpieczeniowych, które
tak by postąpiło, a wśród nich Signal Iduna. Jak na złość Schwarzeneger ogłosił
wówczas w Kalifornii stan wyjątkowy w związku z grypą. Czyli pojawiła się na
horyzoncie tzw. „wielka dupa”. Przez króciutki moment Moniki nie lubiłem. W
artykule, jako przykład pozytywny wymieniona była „Warta”. To towarzystwo
ubezpieczeniowe ustami swojego rzecznika prasowego stwierdziło, że ono w razie
zachorowania ich klienta na świńską grypę za granicą będzie odszkodowania
wypłacać. Cóż było w tej sytuacji robić. Podpisałem drugą umowę ubezpieczeniową
z Wartą. Znacznie skromniejszą. Dodatkowo wykupiłem ubezpieczenie na wypadek
uzasadnionej rezygnacji z biletu lotniczego. Kosztowało mnie to razem około 270
zł. Temat ubezpieczenia od wszelkiego nieszczęścia uznałem za zakończony.
Poczułem się znowu bezpieczny, a sympatia do Moniki wróciła do poprzedniego
poziomu, a może nawet do poziomu wyższego o milimetr.
Rozprzestrzenianie się świńskiej grypy
śledziłem oczywiście dalej. Rozwój tej choroby w Stanach (liczba zachorowań,
przypadki śmiertelne) opisywała specjalna strona internetowa. Grypa rozwijała
się, ale bez przesady – liniowo a nie wykładniczo. Żona obawiała się tysiąca
rzeczy, ale świńskiej grypy nie obawiała się w ogóle. Więc i ja przestałem o
niej myśleć.
Powinienem jeszcze napisać o sprawach
związanych z rezerwacją samolotu, samochodu, hoteli, ale na razie to pominę.
Pewnie uda mi się do tego jeszcze wrócić. W następnym odcinku będzie już
opisany pierwszy dzień pierwszej wyprawy do Ameryki.
I nie tylko
Tak sobie myślę, po co mi ten blog. Przecież
i tak brakuje mi ciągle czasu. A tu nagle pojawiło się dodatkowe zajęcie związane
z pisaniem. Bez sensu przecież. Ale może nie. To rodzaj twórczości :) Wypoczywam
przy tym, i – co chyba najważniejsze - sprawia mi to przyjemność. To oderwanie
od codzienności. Pewnie, że lepiej byłoby żyć z ciągłego tworzenia czegoś
nowego, jak Pani Agnieszka fotografik http://photo-atelier-pa.blogspot.com, czy mój kolega Czarek - flecista z Teatru Wielkiego w Łodzi, albo Karolina
choreograf, o której zapewne kiedyś napiszę więcej https://www.facebook.com/studio.baletowe.oswiecim?fref=ts Ale, żeby tak żyć, trzeba
wcześniej posiąść tak zwany Dar Boży, a mnie go poskąpiono :) Trudno.
Lubię pisać. Czy jest to list, czy relacja z
amerykańskiej wyprawy, czy kolejne opracowanie dotyczące przewozu towarów
niebezpiecznych. To zawsze jest na swój sposób fajne, bo jakoś tam twórcze. Nie
znoszę natomiast powtarzających się, wciąż takich samych czynności, a niestety z
takimi też muszę się zmagać. No cóż, nieraz mnie nosi, żeby wszystko radykalnie
zmienić, coś porzucić na dobre, przestawić się na zupełnie inne tory. Może tak kiedyś
zrobię, ale na razie nie dojrzałem do tego jeszcze. A czasu na zmiany coraz
mniej. Trudno zakładać długowieczność
przecież. Ciocia Marta jest przecież wyjątkiem. Opowiem o niej. ale najpierw zdjęcie.
Ciocia Marta urodziła się razem z rewolucją październikową,
czyli w październiku 1917 roku. No tak, jakby nie liczyć, wyjdzie 96 lat. I nie
wiek jest najważniejszy. Ważne, że 1 listopada tego roku obeszła kilka razy
cały cmentarz, wcześniej kupiła dwa pudła zniczy, odwiedziła wszystkie groby, przeprowadziła
dziesiątki rozmów, wiedząc doskonale z kim i o czym rozmawia. W czasie mszy,
nie chciała siedzieć na ławeczce, tylko podeszła bliżej, żeby lepiej księdza
słyszeć i przestała całą mszę na nogach. Oczywiście można się czepiać, że podpiera
się laseczką. Ale biorąc pod uwagę, co jej się dwa lata temu przydarzyło,
to trzeba to raczej postrzegać jako cud. Otóż ciocia zimą poślizgnęła się,
przewróciła i złamała sobie nogę i to jak złamała. Złamanie całkowite, otwarte i z
przemieszczeniem. W szpitalu posadzono ją w tym stanie na krzesełku w izbie
przyjęć, mówiąc, że na razie nic nie można zrobić, bo sale operacyjne zajęte.
Przetrzymała. Jak przetrzymała, to nie było wyjścia – powędrowała na salę
operacyjną, nogę nastawiono i skręcono śrubami. Oj licha wtedy moja ciocia
była. Odwiedziłem ją wtedy w szpitalu. Wyglądało to fatalnie. Pewnie rodzina
sprawdzała już w szafach, czy są w nich ubrania w dostatecznie smutnych
kolorach, ale ciocia nie pękła – wróciła do domu, potem zaczęła wstawać, potem
chodzić przy balkoniku, aż w końcu wystarczyła jej laseczka. Mieszka z córką, ale nie jest ciężarem – raczej pomocą. I na urodziny zawsze sobie odrobinkę wypije. Więc życzę wszystkim, aby mieli zdrowie mojej Cioci Marty.
Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń