sobota, 8 sierpnia 2015

Podróż 2010 - dzień 19, Canyon de Chelly, Petryfield Forest i nie tylko

Podróże po Stanach

Dzień piękny, spędzony aktywnie, z pięknymi krajobrazami, tylko smutny trochę, bo jeden już z ostatnich. No i sama końcówka rozczarowała. Nie zobaczyliśmy Meteor Crater. Kiedyś niedaleko miejsca gdzie nocowaliśmy, czyli w pobliżu Flagstaff,  uderzył potężny meteor. I zrobił ogromny krater. 1200 metrów średnicy i 150 metrów głębokości. Chcieliśmy obejrzeć łobuza. Drugi raz mieliśmy okazję to uczynić, bo rok wcześniej nocowaliśmy w tym samym miejscu. Planowanie było jednak wówczas mocno niedoskonałe i krater nie znalazł się w planie podróży. W tym roku obejrzenie krateru  w planie się zmieściło i jadąc do naszego punktu noclegowego zjechaliśmy z autostrady i wjechaliśmy na drogę prowadzącą do krateru.  Jechaliśmy szybko, za szybko, a może nawet dużo za szybko, więc gdy na drogę wyskoczył umundurowany człowiek i wyraźnymi gestami dał do zrozumienia, że musimy się zatrzymać, byliśmy pewni, ze przekroczyliśmy dozwoloną prędkość i kara nas nie minie. Ale nie był to policjant, to by strażnik krateru i nie zatrzymał nas żeby ukarać. On nam powiedział ni mniej ni więcej, że jedziemy za późno, bo krater za moment zostanie zamknięty. Zaprasza jutro. Oj nieładnie to sobie wymyślili, zamykać taką wielką dziurę o 7 wieczorem. Strasznie nieładnie. Ale cóż było robić. Zaświtała nam jeszcze nieśmiało myśl, że może pojedziemy tam następnego dnia rano, ale to oznaczało extra 110 km, a kolejny dzień był zaplanowany dosyć ekstremalnie – do przejechania ponad 800 km, po drodze park narodowy i do tego wieczorny wjazd do ruchliwego centrum Los Angeles i spotkanie z moją koleżanką ze studiów Iloną i jej Pawłem, którzy rozpoczynali swoją podróż po Stanach w dniu w którym my tę podróż kończyliśmy. Więc powrót do krateru następnego dnia był raczej niemożliwy. Ale i inne porażki w tej podróży miały miejsce. Wędrujących kamieni w Dolinie Śmierci nie widzieliśmy, na Diamont Head na Hawajach nie weszliśmy, Doliny Katedralnej nie było, drugiej części Canylonlands też, Bisti Badland obejrzane zostało tyle o ile, a na koniec ten krater. No słabo to wypadło :) Ale to tak żartem, bo mimo tych porażek :) mieliśmy świadomość, że to bardzo udana podróż. Pomyślałem sobie nawet, że nikt nie jest w stanie zwiedzić i zobaczyć więcej niż my w tym samym czasie. Ale tutaj byłem w błędzie. Proszę zajrzeć na blog Pani Agnieszki Surowiec http://photo-atelier-pa.blogspot.com/2013/11/meteor-crater-sedona-red-rock-i-grand.html. W tym odcinku jej bloga opisana jest między innymi wizyta przy Meteor Crater. Wiec kto ciekawy jak ten krater wygląda proszę zajrzeć na blog Pani Agnieszki.

                Po tym przydługim wstępie na temat tego czego nie zobaczyliśmy, pora przejść do opisu tego co udało się zobaczyć. Na początek dwa zdjęcia wybrane jako wizytówki dnia, a za nimi mapa z trasą jaką przejechaliśmy. 

             






                Przejechaliśmy łącznie około 570 km. Podróż rozpoczęliśmy w Nowym Meksyku a skończyliśmy w Arizonie. Najpierw byliśmy w Canyon de Chelly. Piękny kanion. Teren rezerwatu Indian Navajo. Kanion piękny, ale trochę odmienny od innych, bo na dole Indianie coś tam uprawiają. Dno kanionu nie jest wysuszone na wiór, fragmentami jest tam zielono.





         Ale nie rolnictwo jest chyba głównym źródłem dochodu.  Na górze kanionu i na dole kwitnie handel pamiątkami. I są to pamiątki oryginalne a nie sprowadzane z Chin. Najładniejsze pamiątki, albo - nie najładniejsze tylko najbardziej oryginalne, - kupiliśmy właśnie tutaj. Kanion jak to kanion – był w dole. Ładny był, piękny był nawet – ale po tylu zwiedzonych kanionach, trudno było nam się zachwycać tak, jakby był to pierwszy widziany przez nas kanion. Wzdłuż krawędzi kanionu poprowadzone są dwie drogi, wzdłuż których rozmieszczone są punkty widokowe. Krajobrazowo te punkty widokowe wiele się nie różniły, ale widoki wszędzie były bardzo ładne. Kanion to miejsce historyczne, gdzie było wiele osad indiańskich typu pueblo, gdzie toczyło się wiele bitew, gdzie dochodziło do prawdziwych masakr, o których można przeczytać w przewodnikach. Wiele ruin osad indiańskich pod nawisami skalnymi można było dostrzec gołym okiem lub przez lornetkę, ale były to ruiny znacznie gorzej zachowane niż  w Parku Mesa Verde. Do tego wszystkiego był upał, wygrzewające się na słońcu jaszczurki, ciekawie było. Poniżej seria zdjęć z północnej strony kanionu.






A kolejne zdjęcia pochodzą już z południowej strony. Nie byliśmy rzecz jasna we wszystkich punktach widokowych. Zajęłoby to zbyt dużo czasu, ale żeby pogłębić doznania zeszliśmy na dno kanionu i wróciliśmy na górę. Taka 5 kilometrowa wycieczka, z ostrym zejściem, a potem z równie ostrym podejściem. Jak już pisałem, w kanionie jest wiele miejsc, gdzie Indianie budowali swoje osady – puebla pod nawisami skalnymi. Nasza trasa doprowadziła do takiej waśnie ruiny osiedla indiańskiego. Mimo palącego słońca, wiszącego na strasznie błękitnym niebie bez jednej chmurki, wycieczka poszła nam bardzo dobrze. Dobra żona nieźle dała radę. Co jakiś czas wspominała, że nieźle się trzyma - mogłaby być co prawda jeszcze szczuplejsza, ale przecież jak widzi niektóre amerykanki i ich rozrośnięte tyłki to gdzie jej do nich. No i miała rację. 



















       Niedaleko ruin puebla do których zeszliśmy było bardzo dużo straganów. Piękne rzeczy mieli na nich ci Indianie, ci Navajo. Kupiliśmy od nich jeszcze trochę drobiazgów na pamiątkę i na prezenty, ostro wcześniej licząc pieniążki, które nam pozostały do końca podróży. Ja kupiłem dla siebie piękną figurkę misia – symbol siły, na którym – tym, misiu, były namalowane symbole ochrony (protection) i piękna świata Indian Navajo. Agnieszka też odeszła od straganów zadowolona. I w tym zadowoleniu bez problemu wdrapała się na wysokie zbocze kanionu.









          A potem pojechaliśmy do świata skamieniałych drzew. Był to Park Narodowy Petryfield Forest, gdzie skamieniałych drzew były setki, a może tysiące. Całe pnie, z zachowanymi kolorami kory i drewna. I wszystko w pięknym otoczeniu. Bardzo surowym. W wielu miejscach przypominało to Bisti Badlands.  I znowu były wycieczki piesze. I robienie zdjęć. Piękne i interesujące miejsce.
                Park składa się z dwóch części. Te dwie części przecięte są autostradą. W części północnej skamieniałych drzew nie widzieliśmy. Wzdłuż tworzącej pętelkę drogi rozlokowane są punkty widokowe na Painted Desert – malowaną pustynię. Dzikie, surowe, choć wielobarwne krajobrazy. Jechaliśmy wzdłuż tej pustyni w 2009 roku i zachwycaliśmy się nią po raz pierwszy. Teraz po tylu wrażeniach zachwycaliśmy się bardziej umiarkowanie.  
                Na jednym z punktów widokowych Agnieszka chciała upewnić się jak się dojeżdża do Meteor Crater. Zaczepiła strażnika. A ten jakby po angielsku nie rozumiał.  „ME-TE-OR crater”  żona mówi, a ten nie rozumie. Zakłopotany był, że nie może pomóc. Wstyd mu wręcz było. Ale w końcu odgadł. Ucieszył się. „MI – TI –OR crater” powiedział i sprawa się stała jasna. No może żona nie popisała się wymową, ale mógł się szybciej dobry człowiek domyślić.
                Poniżej seria zdjęć przedstawiających Painted Desert.







       W pobliżu obecnej autostrady, na terenie parku, przebiegała kiedyś słynna droga 66. Jedynym śladem, jaki po niej pozostał są słupy telegraficzne. Pozostawiono je na pamiątkę.  Po samej drodze  nie został już w tym miejscu najmniejszy ślad. Przyroda zatarła wszelkie ślady.


      Gdyby zebrać skamieniałości z Parku Petryfield Forest i sprzedać na giełdach można by zostać bardzo bogatym człowiekiem. Jest tego mnóstwo. W wielu miejscach leżą ogromne skamieniałe pnie drzew, lub drobne odłamki. Przy wjeździe turyści są uprzedzani, że nie wolno nic zbierać i wywozić, bo za to są przewidziane ogromne kary. Każdy też dostaje formularz, na którym mógł donieść na innych turystów, gdyby coś zauważył. Obywatelski obowiązek nakazuje zanotować numer samochodu, jakim porusza się taki łobuz i dostarczyć taką notatkę do strażnika parku. Przy wyjeździe, każdy też jest pytany przez strażnika jak minął dzień. A strażnik jest zapewne psychologiem, który na podstawie tonu wypowiedzi wyczuje, czy turysta jest porządnym turystą, czy chce coś wywieźć.
      Na początku zwiedzania drugiej części parku zachwycaliśmy się krajobrazami, ale skamieniałych drzew nie mogliśmy dostrzec. Aż pomyślałem, że to jakaś lipa z tymi drzewami. Krajobrazy były jednak z absolutnie górnej półki. 









 Przez jakiś czas towarzyszył nam kruk, który pilnował, abyśmy trzymali się właściwej drogi. Był sympatyczny i dał się fotografować. I można powiedzieć, że od pierwszego spotkania z krukiem zaczęły pojawiać się też skamieniałości. Nie spodziewaliśmy się ani tak sympatycznego kruka, ani tak wielu skamieniałości. Bo pojawiły się one w ilości wprost niezwykłej. Okruchy drzew i całe ogromne pnie. Wyglądały tak, jakby były dopiero co ścięte. Zachowały barwę i strukturę drzewa.
 







A kruk przemieszczał się z nami od jednego punktu widokowego do następnego i pozował coraz lepiej. 





Jest to miejsce, które warto odwiedzić. Wspaniałe skamieniałości na tle pięknych surowych krajobrazów. Kolejna grupa zdjęć dobrze to ilustruje. Agnieszka przy okazji prezentuje na zdjęciach swój świeżo nabyty indiański naszyjnik.










































O nieudanym końcu napisałem na początku. No cóż. Wrażenia innych osób, które widziały Meteor Krater i pokazywały nam jego zdjęcia są letnie. Nie jest to miejsce, które zachwyca urodą, ale mimo wszystko szkoda. Gdybyśmy byli krócej na zakupach, które robiliśmy po drodze, pewnie byśmy zdążyli. Nie przypuszczaliśmy, że coś takiego można ogrodzić. A zakupy na końcówkę podróży kupić musieliśmy, zwłaszcza Tequilę na powitanie w Los Angeles Ilony i Pawła. 

I nie tylko

            A teraz tradycyjnie o tym co tu i teraz, choć też nie tyko. Jest niedziela 08 sierpnia i być może jest to najgorętszy dzień w historii naszego pięknego kraju. W Łodzi jest dzisiaj  co najmniej 36 stopni w cieniu. Trudno żyć w tych warunkach. Upały trwają już dobry tydzień i mają jeszcze potrwać.

           Mamy nowego prezydenta, który właśnie został zaprzysiężony. Mniej więcej połowa rodaków jest z tego zadowolona, a druga połowa uznaje ten fakt za nieszczęście. Chociaż takie stwierdzenie to przekłamanie. Myślę, że najwięcej jest osób, którym jest to zupełnie obojętne. A ja nie przyznam się do jakiej grupy należę, żeby nie wywoływać niechęci części czytelników.
               
          Jeśli ktoś żyje w przekonaniu, że złodzieje kradną tylko auta niemieckie, a francuskich to na pewno nie, nie ma racji. Zapewniam, że na przykład piękne białe C3, w porządnej łódzkiej dzielnicy, zaparkowane wśród bloków, potrafi przepaść bez śladu. I zapewniam, że to bardzo przykra rzecz wyjść z domu, żeby wsiąść do auta, a auta nie ma. Oczywiście pojawia się wtedy nadzieja, że może zaparkowane było w innym miejscu, że to niemożliwe przecież, że trzeba obejść całą okolicę i poszukać. Można szukać, ale jak nie ma, to nie ma. Dobra żona za bardzo o swoje piękne auto dbała, za często myła. Spodobało się złodziejowi. Jak zgłaszaliśmy kradzież dowiedzieliśmy się, że tego dnia to już drugie zgłoszenie kradzieży C3. I policjant, który aresztował Reksia mówił, że kradzieże francuskich aut są coraz częstsze. No właśnie, warto o aresztowaniu żony i Reksia też wspomnieć. Otóż oni przechodzili przez ulicę w miejscu niedozwolonym. Policja bardzo dba o bezpieczeństwo, więc żona z Reksiem zostali zatrzymani przez zaczajony patrol. No można mieć wątpliwości, czy nie lepiej by było, żeby tenże patrol szukał naszego citroena, można się zastanawiać, czemu gdy na bardzo ruchliwym skrzyżowaniu popsuje się sygnalizacja, nigdy żaden policjant nie kieruje ruchem, ale widocznie tropienie przestępstw tego rodzaju jak popełniła Agnieszka z Reksiem ma priorytet. Policjant poprosił o dokumenty, ale żadne z nich nie miało. Więc szanowni policjanci  zapakowali żonę i Reksia do radiowozu i zawieźli do domu, gdzie mogli spisać dane z dowodu osobistego. Kudły Reksia w wozie policyjnym jeżdżą zapewne do dzisiaj.
      Reksio w tym zdarzeniu nie popisał się zupełnie, bo nie miał kagańca i mógł policjantów potraktować tak jak na to zasłużyli. Zachował się jak ciapa, a nie jak wilk. Za to w innym zdarzeniu działał już jak prawdziwe wilczysko. Otóż podjechaliśmy w trójkę do Marty i Arka na działkę. Kot Kotangens wychodził właśnie z lasu, gdy Reksio wyskoczył z samochodu. Kot zamiast podbiec i się przywitać zaczął uciekać do lasu. A Reksio, jak to Reksio, jak coś ucieka - trzeba gonić. I pobiegli przez chaszcze, gęstwinę, jeżyny i ślad po nich zaginął. Oczywiście Marta widziała już jak Reksio przybiega rozradowany z zagryzionym kotkiem w pysku, ale takiego dramatu nie było. Kot uciekł na drzewo. A całe zdarzenie wzięło się z głupiej decyzji podjętej przez kota o ucieczce. Winy psa w tym zdarzeniu nie ma żadnej :)

         I na koniec trochę wspomnień. Przypomniał mi się Mierzyn. Instytut Włókien Chemicznych, w którym wtedy pracowałem, miał tam swój ośrodek wypoczynkowy. Jeździliśmy tam kilka lat pod rząd. Pierwszy raz w roku 1985 a ostatni w roku 1993. Ładne wspomnienia. Nie było tam kanionów, nie było czerwonych skał, ani skamieniałych drzew, tylko normalne sosny, ale to miejsce wspominać zawsze będę miło. Łowienie ryb z brzegu i z łódki, zbieranie grzybów, budowanie szałasów, wieczorne biesiady piwne w gronie sympatycznych znajomych, bieganie, pływanie, a nawet żeglowanie.  Bieganie nieźle mi się rozwinęło. Doszedłem do dziesięciu kilometrów.  Ciekawe to były czasy. Takie już się nie powtórzą. Ale nie sposób to dobrze opisać w publicznym blogu. Zamieszczam poniżej kilka zdjęć. 

















Zdjęcia są odzyskane ze starych negatywów, a występują na nich przede wszystkim w grupie wiekowej młodszej: Marta, Kasia, Michał, Maciek i Kuba, a w grupie wiekowej starszej oprócz mnie i żony: Ewa, Ania, Jacek i Sławek. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz