Podróże po Stanach
Dzień piękny, spędzony aktywnie, z
pięknymi krajobrazami, tylko smutny trochę, bo jeden już z ostatnich. No i sama
końcówka rozczarowała. Nie zobaczyliśmy Meteor Crater. Kiedyś niedaleko miejsca
gdzie nocowaliśmy, czyli w pobliżu Flagstaff, uderzył potężny meteor. I zrobił ogromny
krater. 1200 metrów średnicy i 150 metrów głębokości. Chcieliśmy obejrzeć
łobuza. Drugi raz mieliśmy okazję to uczynić, bo rok wcześniej nocowaliśmy w
tym samym miejscu. Planowanie było jednak wówczas mocno niedoskonałe i krater
nie znalazł się w planie podróży. W tym roku obejrzenie krateru w planie się zmieściło i jadąc do naszego
punktu noclegowego zjechaliśmy z autostrady i wjechaliśmy na drogę prowadzącą
do krateru. Jechaliśmy szybko, za szybko,
a może nawet dużo za szybko, więc gdy na drogę wyskoczył umundurowany człowiek
i wyraźnymi gestami dał do zrozumienia, że musimy się zatrzymać, byliśmy pewni,
ze przekroczyliśmy dozwoloną prędkość i kara nas nie minie. Ale nie był to
policjant, to by strażnik krateru i nie zatrzymał nas żeby ukarać. On nam
powiedział ni mniej ni więcej, że jedziemy za późno, bo krater za moment
zostanie zamknięty. Zaprasza jutro. Oj nieładnie to sobie wymyślili, zamykać
taką wielką dziurę o 7 wieczorem. Strasznie nieładnie. Ale cóż było robić. Zaświtała
nam jeszcze nieśmiało myśl, że może pojedziemy tam następnego dnia rano, ale to
oznaczało extra 110 km, a kolejny dzień był zaplanowany dosyć ekstremalnie – do
przejechania ponad 800 km, po drodze park narodowy i do tego wieczorny wjazd do
ruchliwego centrum Los Angeles i spotkanie z moją koleżanką ze studiów Iloną i
jej Pawłem, którzy rozpoczynali swoją podróż po Stanach w dniu w którym my tę
podróż kończyliśmy. Więc powrót do krateru następnego dnia był raczej niemożliwy.
Ale i inne porażki w tej podróży miały miejsce. Wędrujących kamieni w Dolinie
Śmierci nie widzieliśmy, na Diamont Head na Hawajach nie weszliśmy, Doliny
Katedralnej nie było, drugiej części Canylonlands też, Bisti Badland obejrzane zostało
tyle o ile, a na koniec ten krater. No słabo to wypadło :) Ale to tak żartem,
bo mimo tych porażek :) mieliśmy świadomość, że to bardzo udana podróż. Pomyślałem
sobie nawet, że nikt nie jest w stanie zwiedzić i zobaczyć więcej niż my w tym
samym czasie. Ale tutaj byłem w błędzie. Proszę zajrzeć na blog Pani Agnieszki
Surowiec http://photo-atelier-pa.blogspot.com/2013/11/meteor-crater-sedona-red-rock-i-grand.html.
W tym odcinku jej bloga opisana jest między innymi wizyta przy Meteor Crater.
Wiec kto ciekawy jak ten krater wygląda proszę zajrzeć na blog Pani Agnieszki.
Po
tym przydługim wstępie na temat tego czego nie zobaczyliśmy, pora przejść do
opisu tego co udało się zobaczyć. Na początek dwa zdjęcia wybrane jako
wizytówki dnia, a za nimi mapa z trasą jaką przejechaliśmy.
Przejechaliśmy
łącznie około 570 km. Podróż rozpoczęliśmy w Nowym Meksyku a skończyliśmy w
Arizonie. Najpierw byliśmy w Canyon de Chelly. Piękny kanion. Teren
rezerwatu Indian Navajo. Kanion piękny, ale trochę odmienny od innych, bo na
dole Indianie coś tam uprawiają. Dno kanionu nie jest wysuszone na wiór, fragmentami
jest tam zielono.
A kolejne zdjęcia pochodzą już z
południowej strony. Nie byliśmy rzecz jasna we wszystkich punktach widokowych.
Zajęłoby to zbyt dużo czasu, ale żeby pogłębić doznania zeszliśmy na dno kanionu
i wróciliśmy na górę. Taka 5 kilometrowa wycieczka, z ostrym zejściem, a potem
z równie ostrym podejściem. Jak już pisałem, w kanionie jest wiele miejsc,
gdzie Indianie budowali swoje osady – puebla pod nawisami skalnymi. Nasza trasa
doprowadziła do takiej waśnie ruiny osiedla indiańskiego. Mimo palącego słońca,
wiszącego na strasznie błękitnym niebie bez jednej chmurki, wycieczka poszła
nam bardzo dobrze. Dobra żona nieźle dała radę. Co jakiś czas wspominała, że
nieźle się trzyma - mogłaby być co prawda jeszcze szczuplejsza, ale przecież
jak widzi niektóre amerykanki i ich rozrośnięte tyłki to gdzie jej do nich. No
i miała rację.
Niedaleko ruin puebla do których zeszliśmy
było bardzo dużo straganów. Piękne rzeczy mieli na nich ci Indianie, ci Navajo.
Kupiliśmy od nich jeszcze trochę drobiazgów na pamiątkę i na prezenty, ostro
wcześniej licząc pieniążki, które nam pozostały do końca podróży. Ja kupiłem
dla siebie piękną figurkę misia – symbol siły, na którym – tym, misiu, były
namalowane symbole ochrony (protection) i piękna świata Indian Navajo. Agnieszka
też odeszła od straganów zadowolona. I w tym zadowoleniu bez problemu wdrapała
się na wysokie zbocze kanionu.
A potem pojechaliśmy do świata
skamieniałych drzew. Był to Park Narodowy Petryfield Forest, gdzie
skamieniałych drzew były setki, a może tysiące. Całe pnie, z zachowanymi
kolorami kory i drewna. I wszystko w pięknym otoczeniu. Bardzo surowym. W wielu
miejscach przypominało to Bisti Badlands. I znowu były wycieczki piesze. I robienie
zdjęć. Piękne i interesujące miejsce.
Park
składa się z dwóch części. Te dwie części przecięte są autostradą. W części
północnej skamieniałych drzew nie widzieliśmy. Wzdłuż tworzącej pętelkę drogi
rozlokowane są punkty widokowe na Painted Desert – malowaną pustynię. Dzikie,
surowe, choć wielobarwne krajobrazy. Jechaliśmy wzdłuż tej pustyni w 2009 roku
i zachwycaliśmy się nią po raz pierwszy. Teraz po tylu wrażeniach zachwycaliśmy
się bardziej umiarkowanie.
Na
jednym z punktów widokowych Agnieszka chciała upewnić się jak się dojeżdża do
Meteor Crater. Zaczepiła strażnika. A ten jakby po angielsku nie rozumiał. „ME-TE-OR crater” żona mówi, a ten nie rozumie. Zakłopotany był,
że nie może pomóc. Wstyd mu wręcz było. Ale w końcu odgadł. Ucieszył się. „MI –
TI –OR crater” powiedział i sprawa się stała jasna. No może żona nie popisała
się wymową, ale mógł się szybciej dobry człowiek domyślić.
Poniżej
seria zdjęć przedstawiających Painted Desert.
W pobliżu obecnej autostrady, na
terenie parku, przebiegała kiedyś słynna droga 66. Jedynym śladem, jaki po niej
pozostał są słupy telegraficzne. Pozostawiono je na pamiątkę. Po samej drodze nie został już w tym miejscu najmniejszy ślad.
Przyroda zatarła wszelkie ślady.
Gdyby zebrać skamieniałości z Parku Petryfield
Forest i sprzedać na giełdach można by zostać bardzo bogatym człowiekiem. Jest
tego mnóstwo. W wielu miejscach leżą ogromne skamieniałe pnie drzew, lub drobne
odłamki. Przy wjeździe turyści są uprzedzani, że nie wolno nic zbierać i
wywozić, bo za to są przewidziane ogromne kary. Każdy też dostaje formularz, na
którym mógł donieść na innych turystów, gdyby coś zauważył. Obywatelski
obowiązek nakazuje zanotować numer samochodu, jakim porusza się taki łobuz i
dostarczyć taką notatkę do strażnika parku. Przy wyjeździe, każdy też jest
pytany przez strażnika jak minął dzień. A strażnik jest zapewne psychologiem,
który na podstawie tonu wypowiedzi wyczuje, czy turysta jest porządnym turystą,
czy chce coś wywieźć.
Na początku zwiedzania drugiej części
parku zachwycaliśmy się krajobrazami, ale skamieniałych drzew nie mogliśmy
dostrzec. Aż pomyślałem, że to jakaś lipa z tymi drzewami. Krajobrazy były
jednak z absolutnie górnej półki.
Przez jakiś czas towarzyszył nam kruk, który
pilnował, abyśmy trzymali się właściwej drogi. Był sympatyczny i dał się
fotografować. I można powiedzieć, że od pierwszego spotkania z krukiem zaczęły
pojawiać się też skamieniałości. Nie spodziewaliśmy się ani tak sympatycznego
kruka, ani tak wielu skamieniałości. Bo pojawiły się one w ilości wprost niezwykłej.
Okruchy drzew i całe ogromne pnie. Wyglądały tak, jakby były dopiero co ścięte.
Zachowały barwę i strukturę drzewa.
A kruk przemieszczał się z nami od
jednego punktu widokowego do następnego i pozował coraz lepiej.
Jest to miejsce, które warto odwiedzić.
Wspaniałe skamieniałości na tle pięknych surowych krajobrazów. Kolejna grupa
zdjęć dobrze to ilustruje. Agnieszka przy okazji prezentuje na zdjęciach swój
świeżo nabyty indiański naszyjnik.
O nieudanym końcu napisałem na początku.
No cóż. Wrażenia innych osób, które widziały Meteor Krater i pokazywały nam
jego zdjęcia są letnie. Nie jest to miejsce, które zachwyca urodą, ale mimo
wszystko szkoda. Gdybyśmy byli krócej na zakupach, które robiliśmy po drodze,
pewnie byśmy zdążyli. Nie przypuszczaliśmy, że coś takiego można ogrodzić. A
zakupy na końcówkę podróży kupić musieliśmy, zwłaszcza Tequilę na powitanie w
Los Angeles Ilony i Pawła.
I nie tylko
A
teraz tradycyjnie o tym co tu i teraz, choć też nie tyko. Jest niedziela 08
sierpnia i być może jest to najgorętszy dzień w historii naszego pięknego kraju.
W Łodzi jest dzisiaj co najmniej 36 stopni
w cieniu. Trudno żyć w tych warunkach. Upały trwają już dobry tydzień i mają
jeszcze potrwać.
Jeśli
ktoś żyje w przekonaniu, że złodzieje kradną tylko auta niemieckie, a francuskich
to na pewno nie, nie ma racji. Zapewniam, że na przykład piękne białe C3, w
porządnej łódzkiej dzielnicy, zaparkowane wśród bloków, potrafi przepaść bez
śladu. I zapewniam, że to bardzo przykra rzecz wyjść z domu, żeby wsiąść do
auta, a auta nie ma. Oczywiście pojawia się wtedy nadzieja, że może zaparkowane
było w innym miejscu, że to niemożliwe przecież, że trzeba obejść całą okolicę
i poszukać. Można szukać, ale jak nie ma, to nie ma. Dobra żona za bardzo o
swoje piękne auto dbała, za często myła. Spodobało się złodziejowi. Jak
zgłaszaliśmy kradzież dowiedzieliśmy się, że tego dnia to już drugie zgłoszenie
kradzieży C3. I policjant, który aresztował Reksia mówił, że kradzieże francuskich
aut są coraz częstsze. No właśnie, warto o aresztowaniu żony i Reksia też wspomnieć.
Otóż oni przechodzili przez ulicę w miejscu niedozwolonym. Policja bardzo dba o
bezpieczeństwo, więc żona z Reksiem zostali zatrzymani przez zaczajony patrol. No
można mieć wątpliwości, czy nie lepiej by było, żeby tenże patrol szukał
naszego citroena, można się zastanawiać, czemu gdy na bardzo ruchliwym
skrzyżowaniu popsuje się sygnalizacja, nigdy żaden policjant nie kieruje
ruchem, ale widocznie tropienie przestępstw tego rodzaju jak popełniła
Agnieszka z Reksiem ma priorytet. Policjant poprosił o dokumenty, ale żadne z
nich nie miało. Więc szanowni policjanci zapakowali żonę i Reksia do radiowozu i
zawieźli do domu, gdzie mogli spisać dane z dowodu osobistego. Kudły Reksia w
wozie policyjnym jeżdżą zapewne do dzisiaj.
Reksio
w tym zdarzeniu nie popisał się zupełnie, bo nie miał kagańca i mógł
policjantów potraktować tak jak na to zasłużyli. Zachował się jak ciapa, a nie
jak wilk. Za to w innym zdarzeniu działał już jak prawdziwe wilczysko. Otóż
podjechaliśmy w trójkę do Marty i Arka na działkę. Kot Kotangens wychodził właśnie
z lasu, gdy Reksio wyskoczył z samochodu. Kot zamiast podbiec i się przywitać
zaczął uciekać do lasu. A Reksio, jak to Reksio, jak coś ucieka - trzeba gonić.
I pobiegli przez chaszcze, gęstwinę, jeżyny i ślad po nich zaginął. Oczywiście
Marta widziała już jak Reksio przybiega rozradowany z zagryzionym kotkiem w
pysku, ale takiego dramatu nie było. Kot uciekł na drzewo. A całe zdarzenie
wzięło się z głupiej decyzji podjętej przez kota o ucieczce. Winy psa w tym
zdarzeniu nie ma żadnej :)
I
na koniec trochę wspomnień. Przypomniał mi się Mierzyn. Instytut Włókien
Chemicznych, w którym wtedy pracowałem, miał tam swój ośrodek wypoczynkowy.
Jeździliśmy tam kilka lat pod rząd. Pierwszy raz w roku 1985 a ostatni w roku
1993. Ładne wspomnienia. Nie było tam kanionów, nie było czerwonych skał, ani
skamieniałych drzew, tylko normalne sosny, ale to miejsce wspominać zawsze będę
miło. Łowienie ryb z brzegu i z łódki, zbieranie grzybów, budowanie szałasów, wieczorne
biesiady piwne w gronie sympatycznych znajomych, bieganie, pływanie, a nawet
żeglowanie. Bieganie nieźle mi się rozwinęło.
Doszedłem do dziesięciu kilometrów. Ciekawe
to były czasy. Takie już się nie powtórzą. Ale nie sposób to dobrze opisać w
publicznym blogu. Zamieszczam poniżej kilka zdjęć.
Zdjęcia są odzyskane ze starych
negatywów, a występują na nich przede wszystkim w grupie wiekowej młodszej:
Marta, Kasia, Michał, Maciek i Kuba, a w grupie wiekowej starszej oprócz mnie i
żony: Ewa, Ania, Jacek i Sławek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz