Podróże po Stanach
Nasza trzecia podróż do Stanów rozpoczęła się po raz pierwszy nie w Los Angeles tylko w Nowym Jorku, gdzie spędziliśmy kilka dni. Na początek zamieszczam dwa zdjęcia pokazujące dwa oblicza tego niezwykłego miasta. Pierwsze zostało zrobione na Times Square, a na drugim uwidoczniłem widok z okna naszego hotelu, który był całkiem porządny i ten obrazek zupełnie do niego nie pasował.
W pierwszym dniu naszej podróży na relaks mogliśmy sobie
pozwolić się dopiero o godzinie 18 czasu nowojorskiego, czyli o 24 czasu
łódzkiego. W zasadzie powinniśmy zasnąć wtedy na stojąco, bowiem poprzedniej
nocy prawie nie spaliśmy. Wyjechaliśmy z Łodzi do Warszawy na lotnisko około 1
w nocy. W samolocie spaliśmy może godzinkę, może półtorej. Powinniśmy więc padać
ze zmęczenia, ale jakoś nie padaliśmy. Nigdy nie mieliśmy problemów z
przestawieniem się na inny czas, więc godzina 18 jawiła się jako zbyt wczesna
na sen. Można było jeszcze poczytać,
przejrzeć przewodniki, mapy Nowego Jorku, zobaczyć w Internecie co tam słychać
w kraju i takie tam. A i zjeść trzeba było.
Pierwszy dzień przebiegł zgodnie z planem i sprawnie. Lotnisko
przywitało nas życzliwie, a odprawa przebiegła bez zakłóceń. Lotnisko Chopina
jest bardzo ładnym lotniskiem, nie
odbiegającym poziomem od innych lotnisk europejskich, a w porównaniu z
lotniskami amerykańskimi jest
zdecydowanie wygodniejsze, na wyższym poziomie.
Lot do Amsterdamu był spokojny i wylądowaliśmy nawet przed
czasem. Pod koniec były ładne widoki na dziwne osiedla domków poprzecinane
kanałami. Dużo wody, płasko, zielono.
Lotnisko w Amsterdamie to jeden terminal, ale posiadający
wiele części. Jest to wszystko ogromne. Przy przesiadaniu nie wychodzi się poza
strefę bezpieczną, czyli teoretycznie powodów do kolejnej kontroli nie ma. Ale
kontrola przy wsiadaniu do samolotu lecącego do Stanów to nie jest zwykłe
sprawdzenie kart pokładowych i paszportów. Bramy obsługujące loty do miast USA
to państwa w państwie, gdzie pasażerów kontrolują służby amerykańskie. Każdy po
podaniu karty pokładowej i paszportu dochodził do takiego mikrostanowiska (było ich kilka), gdzie był przepytany. Strasznie nas to zaskoczyło. Jedna
kobieta była przepytywane przez różne osoby ponad pół godziny. Tak na to patrzyliśmy
i nie mogliśmy zrozumieć o co chodzi. Kolejka była długa i w tej sytuacji
posuwała się bardzo wolno. Nas młody urzędnik maglował co najmniej 8 minut. A
pokaż mu bilet elektroniczny, a gdzie lecimy, a po co, a kiedy wracamy, a czy
mamy porezerwowane hotele. Daliśmy mu cały nasz segregator – niech się
napatrzy. To i patrzył, ale coś mu ciągle nie pasowało. A czy sami pakowaliśmy
bagaż, a czy nam ktoś czegoś nie dał do przewiezienia. A gdzie pracujemy.
Agnieszka mu mętnie zaczęła mówić, że mam własną firmę, która zajmuje się
materiałami niebezpiecznymi. Walnęła krótko mówiąc z grubej rury, ale jakoś
złagodziła zaraz wypowiedź mówiąc, że dotyczy to przewozu po drogach. Kontroler
powiedział aha, wziął cały segregator i poszedł do przełożonej na konsultację,
że oni tam to do Nowego Jorku i jeszcze potem taki długi „trip” mają w planie.
Co mu szefowa powiedziała nie słyszeliśmy. Nalepił na naszych paszportach żółte
karteczki – zostaliśmy w ten sposób wyróżnieni. Wersja pozytywna – żółta
karteczka to informacja, że zostaliśmy już przepytani i żeby w Nowym Jorku dać
nam już spokój, a wersja negatywna – oni nam się nie podobali, puściliśmy, ale
sprawdzić w Nowym Jorku na sto sposobów. Na tym przepytywaniu kontrola się nie
skończyła. Zostały prześwietlone dokładnie nasze bagaże podręczne, potem my
musieliśmy wejść do kabiny i zostaliśmy obnażeni przy pomocy promieni X. Ale i
to nie wystarczało - zostaliśmy następnie starannie obmacani ręcznie.
Generalnie ta procedura dotyczyła wszystkich pasażerów, ale sprawdzanie nas
było zdecydowanie powyżej średniej.
Lot dłużył się niemiłosiernie, choć samolot z jakichś powodów leciał szybciej
niż planował i przylecieliśmy wcześniej. Ale po przylocie czekała na nas
niemiła niespodzianka. Wylądowało pewnie równocześnie kilka samolotów i cały
ten tłum rzucił się do hali, gdzie królowali urzędnicy imigracyjni. Czekaliśmy
w kolejce co najmniej półtorej godziny zanim stawiliśmy się przed obliczem.
Trafiliśmy na wyjątkowo trudnego człowieka. Twarz bez mimiki, nie wyrażająca absolutnie
niczego, ruchy jak w zwolnionym filmie. Obsługiwał trzy razy wolniej niż inni.
A ja znowu się nie spodobałem, bo jak to tak po raz trzeci do Ameryki i to
zawsze 27 maja. I patrzył w ten paszport i patrzył i wstukiwał coś w ten swój
komputer i patrzył i szukał, no okropny człowiek. Odciski wszystkich palców
pobrał, ale ciągle coś mu nie tak. Patrzy na zdjęcie w paszporcie i na mnie i
na zdjęcie i na mnie, i okulary żeby zdjąć i głowę trochę przekręcić. Więc
wszystko to robię a on ciągle się krzywi – no najwyraźniej ja to
nie ja, pewnie żona zabrała mi paszport i przyjechała z jakimś obcym. W końcu
przybił te swoje stemple, ale paszportu nie oddał. Sprawdził jeszcze Agnieszkę,
ale ona mu się bardziej podobała i ją załatwił szybciej. Ale z 10 minut dziad
nam zabrał. No wyjątkowo antypatyczny typek. Ponieważ staliśmy tak długo, nasze
bagaże przestały już się kręcić, zostały zdjęte z kołowrotka i musieliśmy ich
szukać po całej hali. I jeszcze na koniec czekał na nas celnik, ale z nim to
już poszło szybko. A dalej to już zgodnie z planem. Byliśmy przygotowani jak
dostać się do naszego hotelu. Najpierw musieliśmy znaleźć kolejkę kursującą
pomiędzy terminalami. Teren lotniska jest bardzo rozległy, a samo lotnisko jest
mocno oddalone od centrum Nowego Jorku – ponad 30 kilometrów. Terminali jest
kilka, a skrajne z nich są od siebie oddalone o kilkanaście kilometrów.
Pomiędzy terminalami kursuje zatem kolejka,, a na dwóch stacjach można się
przesiąść na metro lub pociąg do Nowego Jorku.
My przylecieliśmy na terminal nr 4 i jechaliśmy zieloną linią (na
kolejkę „międzyterminalową” składa się kilka linii) do stacji metra Howard
Beach Stations. Kolejka jechała co najmniej 10 km. Poruszanie się pomiędzy
terminami jest bezpłatne, dopiero przy wyjściu z kolejki do miasta, lub do
stacji metra trzeba było zapłacić 5 $ kupując bilet z paskiem magnetycznym. Dla lepszej orientacji zamieszczam mapę
ilustrującą położenie Nowego Jorku, lotniska, Manhattanu i naszego hotelu na
Brooklynie.
Nowy
Jork składa się z pięciu okręgów: Bronksu, Brooklynu, Queens, Manhattanu i
Staten Island (z lewej strony Manhattanu). Sercem Nowego Jorku jest oczywiście
Manhattan. Liczba mieszkańców tych pięciu okręgów dochodzi do 8 mln. Manhattan
leży na takim wydłużonym półwyspie, choć jak się dobrze wpatrzymy w mapę to
wyjdzie nam, że jest to wyspa, bo od Bronxu Manhattan oddzielony jest rzeką,
czyli otoczony jest wodą z każdej strony. Brooklyn i Queesns leżą na wyspie
Long Island. Manhattan oddzielony jest od tych dzielnic wąskim paskiem wody,
którą nazwano East River, choć tak naprawdę to nie rzeka przecież. Natomiast z
lewej strony Manhattanu płynie rzeka Hudson, która już rzeką jest. Nasz hotel był na Brooklynie blisko
Manhattanu. Oczywiście sto razy lepiej byłoby mieszkać na Manhattanie, najlepiej
w pobliżu Times Square, ale na Manhattan zdecydowanie nas nie było stać. Do
hotelu pojechaliśmy metrem, ale niezbędna była przesiadka – jedną linią jechaliśmy
40 minut, drugą jeszcze 20. Metro było
prawie puste, stacje raczej obskurne, a pasażerowie bardzo różni. Niektórych
było trochę strach. Wysiedliśmy blisko hotelu na małej zaniedbanej stacji.
Na zdjęciu widać wejście do metra. To była nasza stacja przyhotelowa. Do hotelu było stąd 7 minut. Zaletą tej lokalizacji był sklep widoczny po prawej stronie, czynny każdego dnia, również w niedzielę i święta. Ten widok nas uspokoił, obawialiśmy się bowiem troszkę, czy nie będziemy mieli kłopotów z zakupami. Nasza podróż rozpoczynała się w niedzielę, a następnego dnia amerykanie świętowali Memorial Day.
Hotel
był ładny, choć pokoje nie były za duże, ale to typowe dla Nowego Jorku. Na
Manhattanie są podobno jeszcze mniejsze. Po zameldowaniu i chwili odpoczynku
pomaszerowaliśmy na zakupy i dopiero po powrocie mogliśmy zacząć się relaksować,
podziwiając widoki za oknem. Jeden z takich widoków już pokazałem na początku. Teraz
jeszcze dwa zdjęcia. Prawda, że ciężko się takimi widokami zachwycić. Pokazując jednak w dalszej części mojej relacji piękne rzeczy,
wypada pokazać i te nie najładniejsze.
No cóż Brooklyn to zdecydowanie nie jest elegancka
dzielnica. Od strony ulicy jeszcze to jakoś się prezentuje, ale podwórka
wyglądają jak wyglądają. Hotel na tym tle prezentował się znakomicie. Budynek
był nowy, czysty, zadbany, obsługa miła. Troszkę nam się nie podobało – a
spotkaliśmy się z tym nie po raz pierwszy w Ameryce, że w recepcji chcą żeby
zapłacić, a pokwitowania nie dają. Szturchnąłem Agnieszkę, żeby poprosiła o
dowód wpłaty, bo daliśmy niezłą sumkę i ona to nawet zrobiła, ale pan
recepcjonista powiedział, że rachunek będzie na końcu pobytu, jak się będziemy
wymeldowywać. No cóż, można było się
dalej stanowczo domagać rachunku, albo zaufać. Wybraliśmy to drugie
rozwiązanie.
Zanim
przejdę do opisu kolejnego dnia, zamieszczam dla lepszej orientacji jeszcze
jeden plan Nowego Jorku, tym razem głównie
Manhattanu.
Nasz
hotel jest już poza mapą jakieś pięć centymetrów poniżej napisu Most
Brooklyński. Natomiast statua wolności jest też poza mapą – jakieś 3 centymetry
poniżej napisu Dolny Manhattan. Jest na małej wysepce.
Nie
ma pewności, czy miejsce, gdzie mieszkaliśmy było typowe dla Brooklynu. Może
tak, może nie. Niska zabudowa, ulice raczej szerokie. Domy jak domy, niektóre w miarę
porządne, inne zaniedbane, niektóre
bardzo zaniedbane. Hotel wśród tego wszystkiego wyglądał bardzo elegancko.
Odstawał swoim wyglądem od otoczenia. Porównując Brooklyn z czystością polskich
miast, trzeba przyznać, że u nas jest pod tym względem o niebo lepiej. A tam sporo
śmieci na ulicach, worki ze śmieciami stały przed budynkami i czekały na
zabranie. Na Brooklynie mieszkają różne nacje. Ludzi o wyglądzie europejskim
spotykaliśmy niewielu. Chyba przeważała uroda meksykańska. Ale i Polaków musi
tu trochę mieszkać bo były akcenty polskie. Ulica „Our Lady of Czestochowa”,
Dom Polski (pełniący funkcję biura podróży, sprzedający książki, czasopisma,
wysyłający paczki do Polski), Agencja Pogrzebowa „JUREK”. I na jednym piwie napisane było, ze to Polish
beer.
Głównym
punktem drugiego dnia było Muzeum Historii Naturalnej, znajdujące się przy
Central Parku, na Manhattanie oczywiście. Manhattan, ma kształt bardzo
wydłużonego prostokąta. Jego koniec to Dolny Manhattan. Dalej jest oczywiście
Środkowy Manhattan i Górny. Górny Manhattan dochodzi do Central Parku,
który zajmuje ogromny obszar 341
hektarów. Podobnie jak sam Manhattan ma kształt wydłużonego prostokąta o
szerokości niemal kilometra. To tak na oko dziesięć łódzkich Parków
Julianowskich. Są tam duże zbiorniki wodne, duże łąki i bardzo stare drzewa.
Zanim zacząłem się przygotowywać do podróży wyobrażałem sobie Central Park jako
coś małego – nieomal skwer w centrum miasta. Zgadza się tylko to, że jest w
centrum miasta. Z trzech stron otoczony jest wysokimi wieżowcami. Powyżej
Central Parku zaczyna się Harlem, gdzie jak wiadomo najwięcej mieszka
czarnoskórych. Nowy Jork to niezwykła
mieszanka ras. Widać to było na każdym kroku. Jak wyczytałem ostatnio, na
terenie miasta mówi się w ponad 800 językach. Niesamowite.
Z miejsca gdzie mieszkaliśmy do
centrum Manhattanu jedzie się metrem jakieś 40 minut. Metro w Nowym Jorku to
duża ciekawostka. Jest bardzo rozbudowane, tak że można nim dotrzeć wszędzie.
Linii metra jest aż 26. Zaskakuje wygląd stacji. Wejścia do metra przypominają
wejścia do podziemnych szaletów, które kiedyś były (może jeszcze są) w Łodzi.
Schody są wąziutkie, a ściany są wyłożone białymi kafelkami, którymi są też
wyłożone ściany na peronach. Ale nie jest to ładne. Kafelki są byle jakie, często zniszczone,
ogólnie nie wygląda to dobrze. Myśleliśmy początkowo, że tak wyglądają stacje
poza centrum, ale na Manhattanie wcale nie jest inaczej. Nie ma żadnego
porównania z metrem rzymskim, bercelońskim, czy warszawskim. To zupełnie inna
liga jeżeli chodzi o urodę. Ale funkcjonalność bez zarzutu. Dojedzie się
wszędzie i bardzo szybko. Być może wygląd wynika z tego, że metro jest bardzo
stare. Pierwsza linia powstała już w 1904 roku i jest ciągle w użyciu.
Na stronie komunikacji miejskiej Nowego Yorku można sobie
wpisać miejsce skąd się chce jechać, dokąd chce się jechać, kiedy chce się
jechać i wyskoczy dokładny, nieraz kilkuwariantowy plan podróży. Korzystaliśmy
z tego kilkakrotnie.
Przejazdy metrem i autobusami kosztowały 2,25 $. Ale my
kupiliśmy bilet 7 dniowy na wszystko co przewozi pasażerów, a więc metro,
autobusy i kolejkę linową. Kosztuje taki bilet 29 $ od osoby, ale generalnie to
się opłaciło.
Jadąc metrem patrzyliśmy sobie
na pasażerów i stwierdziliśmy, że osób o wyglądzie europejskim jest bardzo
mało. To była zdecydowana mniejszość. Rysy meksykańskie, azjatyckie, hinduskie
no i oczywiście murzyńskie. Bardzo różnorodne towarzystwo. I tak było nie tylko
w rejonie Brooklynu ale również na Manhattanie. Murzyni jak na raperskich
teledyskach - w ogromnych buciorach, luźnych T-shirtach i spodniach ¾, w
których nogawki zaczynają się w okolicach kolan. Różne dziwne indywidua, ale
ktoś kogo z wyglądu można by było się przestraszyć, trzyma sobie tablet i coś
tam na nim wystukuje.
Muzeum Historii Naturalnej
znajduje się przy Central Parku, z jego lewej strony. Ponieważ przyszliśmy
trochę za wcześnie, powędrowaliśmy sobie jeszcze na pół godziny do parku. Mimo
wczesnej pory, po asfaltowej głównej alei jeździło mnóstwo rowerzystów,
wrotkarzy. Byli też biegacze. To był nieprzerwany ciąg, trudny do przejścia.
Park jest piękny. Doszliśmy do dużego stawu, pokrytego w części zieloną rzęsą,
gdzie urzędowała czapla i był malowniczy mostek, z którego widać było wieżowce
Manhattanu.
Muzeum jest ogromne i bardzo ciekawe. Jest potężne planetarium,
są działy dotyczące zwierząt, ptaków, stworzeń morskich, roślin, kultur
indiańskich i kultur wszystkich kontynentów, wystawy minerałów, wystawy
dotyczące historii wszechświata, ziemi, zbiory meteorytów, a całe czwarte,
ostatnie piętro zajmują sale, gdzie są szkielety dinozaurów, od malutkich do
przeogromnych. Bardzo to ładnie i ciekawie jest urządzone. Po raz pierwszy
mieliśmy okazję zobaczyć planetarium z prawdziwego zdarzenia. Kula w której się
ono znajduje ma 30 metrów średnicy. Pokaz trwał około 25 minut. Bardzo ciekawie
to wyglądało. W dolnej części kuli był dodatkowo pokaz dotyczący wielkiego
wybuchu. Też ciekawy, ale na filmie było dużo obrazków wirujących, a ja czegoś
takiego nie lubię bo mi się robi niedobrze. Obok tej części kosmicznej jest
sklep, w którym kupiliśmy lody dla kosmonautów.
Powyżej nasz praprzodek – to rekonstrukcja. Ale obok takich rekonstrukcji są również szkielety naszych praprzodków, w tym słynnej Lucy (zdjęcie poprzednie) , która żyła sobie jakieś 2-4 miliony lat temu. A poniższe zdjęcie zrobione w części przedstawiającej zabytki Meksyku.
Oprócz planetarium najbardziej podobały nam się dinozaury i sztuka indiańska a zwłaszcza indiańskie maski.
Po
muzeum, w którym spędziliśmy kilka godzin, przewędrowaliśmy przez Central Park
do 6 Alei na Manhattanie. W Parku było mnóstwo Nowojorczyków wylegujących się na trawie, biegających i
jeżdżących na czym się tylko da, grajków, i mnóstwo sympatycznej, letniej
atmosfery.W
parku były tłumy, może dlatego, że był to dzień świąteczny. Pogoda była przez cały
dzień słoneczna, było gorąco i bardzo parno. Po muzeum, gdzie nieźle się
nałaziliśmy nie mieliśmy już za wiele siły. No ale nie ma co – jak się chce
zwiedzać to trzeba z siebie trochę wykrzesać.
Na Times Square nasza pierwsza wycieczka po Nowym Jorku się zakończyła. Potem to już tylko metro, sklep, pokój hotelowy i chwila oddechu przed następnym dniem.
i nie tylko
Jesień w tym roku jest wyjątkowa. Mało deszczu, łagodna temperatura – to wszystko sprawiło, że na drzewach długo utrzymują się liście i mają przepiękne kolory. Zachęca to mocno do spacerów i robienia jesiennych zdjęć. Blisko domu mamy dwa piękne tereny do spacerów. Las Łagiewnicki i Park Julianowski. Las Łagiewnicki to jeden z największych w Europie obszarów leśnych w granicach miasta. Jest pięknie położony i stanowi część Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich. Dominują w nim drzewa liściaste, więc obecnie cały las zrobił się złoty. A Park Julianowski – właściwie Park Mickiewicza, bo taka jest oficjalna nazwa - to najpiękniejszy łódzki park, bardzo stary, z potężnymi pięknymi dębami, rzeką Sokołówką, stawami oraz częścią leśną. Jest piękny o każdej porze roku, więc jesienią też. Tak się składa, że zawsze mieszkałem na tyle blisko tego parku, że mogłem tam dotrzeć na pieszo. Znam go od dzieciństwa. Potem były spacery z żoną i małą Martą. A teraz bywamy tam głównie z moim psim przyjacielem. Przez ostatnie trzy tygodnie zrobiłem bardzo dużo jesiennych zdjęć. Pozwolę sobie niektóre z nich pokazać.

A dzisiaj mamy już 8 listopada 2015 roku. Dwa tygodnie temu odbyły się w naszym kraju wybory.
Dla przegranych wyborców wynik wyborów to tragedia i prawdziwe nieszczęście. W związku
z tym, w rozpaczy i w trwodze oczekują oni nadejścia mrocznych czasów
kaczystowskiego terroru. Dla wygranych wyborców, rozstrzygnięcie wyborów oznacza
początek nowych pięknych czasów, początek końca wykorzystywania naszego kraju
przez zachodnie korporacje, rozwój na każdym polu , koniec panoszenia się banksterów,
wejście na ścieżkę szybkiego rozwoju, 500 zł na każde dziecko i wcześniejsza
emerytura. Nie sprawdzi się zapewne ani
jedno ani drugie. Nie wdając się w dyskusję na ten temat - wszak to nie jest
blog polityczny - powiem tylko, że PiS zdobył większość i może rządzić samodzielnie,
PSL ledwo się dostał do Sejmu, Platforma zdobyła drugie, dalece
niesatysfakcjonujące dla niej miejsce, a
do Sejmu dostały się jeszcze nowe partie
Nowoczesna i Kukiz `15. Lewica z Milerem i Palikotem musi sobie szukać innego
zajęcia. I na ten temat tyle.
W październiku odbyła się po raz kolejny w Łodzi piękna
impreza – Light Move Festiwal. Nie
pisałem jeszcze o nim, bo działy się ważniejsze rzeczy. To bardzo udana
impreza. Łódź ożyła. Tłumy na ulicach i piękne świetlne dynamiczne prezentacje. W tym roku
pokazy koncentrowały się w innych miejscach niż w poprzednich latach. Zamiast
Parku Śledzia był Park Sienkiewicza, zamiast Placu Wolności wspaniały kompleks EC1,
a zamiast Piotrkowskiej … no nie Piotrkowskiej nie da się wyeliminować. Przecież
to niezwykła ulica. Najciekawsze
prezentacje w tym roku były w kompleksie EC1. To teren pierwszej łódzkiej, nieczynnej od dawna elektrociepłowni,
która staje się centrum naukowo - kulturalnym Łodzi. Stare mury, stare maszyny,
nowoczesna aranżacje, najnowocześniejsze w Europie Planetarium, coś w rodzaju centrum nauki „Kopernik” i nie
tylko. EC1 jest ciągle na etapie
rozruchu, ale różne imprezy już się odbywają, wkrótce otworzy się Planetarium,
a przyszłym roku wystartują następne atrakcje. Pokazy w scenerii EC1 były bardzo udane. Ale miejsc pełnych atrakcji było w ciągu trzech nocy znacznie więcej. Poniżej wybrane zdjęcia, mocno nieuporządkowane, tak że EC1 poprzeplatane jest zdjęciami z innych miejsc, gdzie odbywały się pokazy.
EC1 to obiekt położony tuż przy dworcu Łódź – Fabryczna,
który od kilku lat jest przebudowywany i może w przyszłym roku stanie się jedną
z wizytówek Łodzi. Jest to przepotężna inwestycja, która trwa już kilka lat.
Większa część dworca budowana jest pod ziemią.
Tam – głęboko pod powierzchnię - będą wjeżdżały pociągi, autobusy
międzymiastowe i miejskie. Wszyscy mają nadzieję, że dworzec zostanie połączony
w przyszłości z drugim łódzkim dworcem kolejowym Łódź Kaliska. Mają je połączyć
podziemne tory pod miastem, być może z dodatkowym przystankiem w okolicach
Manufaktury. Ale to daleka perspektywa. W
każdym razie Łódź się potężnie przebudowuje. Dworzec Łódź Fabryczna, z licznymi
sklepami, restauracjami i wraz z pięknym obiektem EC1 będzie kolejnym ważnym
punktem na mapie Łodzi odwiedzanym przez licznych turystów. Łódź ma w każdym
razie taką nadzieję. A stąd turyści będą mieli krok do pięknej ulicy
Piotrkowskiej i dwa kroki do równie interesującej Manufaktury. A jeśli już
napisałem tyle o przebudowie Łodzi to powiem jeszcze, że w tych dniach zakończona
została inna wielka łódzka inwestycja - trasa WZ. Łódź przez dwa lata była komunikacyjnie
sparaliżowana. Korki, korki i jeszcze raz korki. Ale w końcu koszmar się
skończył i z przebudowaną trasą wschód – zachód będzie się żyło na pewno
lepiej. Choć uwag krytycznych na temat
tej trasy jest sporo.
Jesień w tym roku jest wyjątkowa. Mało deszczu, łagodna temperatura – to wszystko sprawiło, że na drzewach długo utrzymują się liście i mają przepiękne kolory. Zachęca to mocno do spacerów i robienia jesiennych zdjęć. Blisko domu mamy dwa piękne tereny do spacerów. Las Łagiewnicki i Park Julianowski. Las Łagiewnicki to jeden z największych w Europie obszarów leśnych w granicach miasta. Jest pięknie położony i stanowi część Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich. Dominują w nim drzewa liściaste, więc obecnie cały las zrobił się złoty. A Park Julianowski – właściwie Park Mickiewicza, bo taka jest oficjalna nazwa - to najpiękniejszy łódzki park, bardzo stary, z potężnymi pięknymi dębami, rzeką Sokołówką, stawami oraz częścią leśną. Jest piękny o każdej porze roku, więc jesienią też. Tak się składa, że zawsze mieszkałem na tyle blisko tego parku, że mogłem tam dotrzeć na pieszo. Znam go od dzieciństwa. Potem były spacery z żoną i małą Martą. A teraz bywamy tam głównie z moim psim przyjacielem. Przez ostatnie trzy tygodnie zrobiłem bardzo dużo jesiennych zdjęć. Pozwolę sobie niektóre z nich pokazać.
W marcu mój dobry teść spytał – jaki to my mamy miesiąc ? …
marzec ? … marzec …. no to niedługo już jesień. I miał rację. Jest jesień, jego
wśród nas już nie ma, a wszyscy zrobili się starsi. Niedługo znowu zegar
odmierzający moje lata przekręci się i zacznie odmierzać kolejny rok. Zresztą nie tylko mój, tak się składa, że Arek
urodził się dokładnie w tym samym dniu. I choć sporo lat później, to starzeje
się dokładnie w tym samym rytmie. Dla
niego ostatnie tygodnie były nerwowe, bowiem czekała go obrona pracy
doktorskiej. Pracę oczywiście obronił i to z wyróżnieniem. Więc zasłużył na
gratulację.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz