niedziela, 8 listopada 2015

Podróż 2012, dzień 1 i 2, New York, czyli dwa dni w Nowym Jorku i jak zawsze nie tylko

Podróże po Stanach

     Nasza trzecia podróż do Stanów rozpoczęła się po raz pierwszy nie w Los Angeles tylko w Nowym Jorku, gdzie spędziliśmy kilka dni. Na początek zamieszczam dwa zdjęcia pokazujące dwa oblicza tego niezwykłego miasta. Pierwsze zostało zrobione na  Times Square, a na drugim uwidoczniłem widok z okna naszego hotelu, który był całkiem porządny i ten obrazek zupełnie do niego nie pasował.  





W pierwszym dniu naszej podróży na relaks mogliśmy sobie pozwolić się dopiero o godzinie 18 czasu nowojorskiego, czyli o 24 czasu łódzkiego. W zasadzie powinniśmy zasnąć wtedy na stojąco, bowiem poprzedniej nocy prawie nie spaliśmy. Wyjechaliśmy z Łodzi do Warszawy na lotnisko około 1 w nocy. W samolocie spaliśmy może godzinkę, może półtorej. Powinniśmy więc padać ze zmęczenia, ale jakoś nie padaliśmy. Nigdy nie mieliśmy problemów z przestawieniem się na inny czas, więc godzina 18 jawiła się jako zbyt wczesna na sen.  Można było jeszcze poczytać, przejrzeć przewodniki, mapy Nowego Jorku, zobaczyć w Internecie co tam słychać w kraju i takie tam. A i zjeść trzeba było.
Pierwszy dzień przebiegł zgodnie z planem i sprawnie. Lotnisko przywitało nas życzliwie, a odprawa przebiegła bez zakłóceń. Lotnisko Chopina jest bardzo ładnym lotniskiem,  nie odbiegającym poziomem od innych lotnisk europejskich, a w porównaniu z lotniskami amerykańskimi jest  zdecydowanie wygodniejsze, na wyższym poziomie.
Lot do Amsterdamu był spokojny i wylądowaliśmy nawet przed czasem. Pod koniec były ładne widoki na dziwne osiedla domków poprzecinane kanałami.  Dużo wody, płasko, zielono.
Lotnisko w Amsterdamie to jeden terminal, ale posiadający wiele części. Jest to wszystko ogromne. Przy przesiadaniu nie wychodzi się poza strefę bezpieczną, czyli teoretycznie powodów do kolejnej kontroli nie ma. Ale kontrola przy wsiadaniu do samolotu lecącego do Stanów to nie jest zwykłe sprawdzenie kart pokładowych i paszportów. Bramy obsługujące loty do miast USA to państwa w państwie, gdzie pasażerów kontrolują służby amerykańskie. Każdy po podaniu karty pokładowej i paszportu dochodził do takiego mikrostanowiska (było ich kilka), gdzie był przepytany. Strasznie nas to zaskoczyło. Jedna kobieta była przepytywane przez różne osoby ponad pół godziny. Tak na to patrzyliśmy i nie mogliśmy zrozumieć o co chodzi. Kolejka była długa i w tej sytuacji posuwała się bardzo wolno. Nas młody urzędnik maglował co najmniej 8 minut. A pokaż mu bilet elektroniczny, a gdzie lecimy, a po co, a kiedy wracamy, a czy mamy porezerwowane hotele. Daliśmy mu cały nasz segregator – niech się napatrzy. To i patrzył, ale coś mu ciągle nie pasowało. A czy sami pakowaliśmy bagaż, a czy nam ktoś czegoś nie dał do przewiezienia. A gdzie pracujemy. Agnieszka mu mętnie zaczęła mówić, że mam własną firmę, która zajmuje się materiałami niebezpiecznymi. Walnęła krótko mówiąc z grubej rury, ale jakoś złagodziła zaraz wypowiedź mówiąc, że dotyczy to przewozu po drogach. Kontroler powiedział aha, wziął cały segregator i poszedł do przełożonej na konsultację, że oni tam to do Nowego Jorku i jeszcze potem taki długi „trip” mają w planie. Co mu szefowa powiedziała nie słyszeliśmy. Nalepił na naszych paszportach żółte karteczki – zostaliśmy w ten sposób wyróżnieni. Wersja pozytywna – żółta karteczka to informacja, że zostaliśmy już przepytani i żeby w Nowym Jorku dać nam już spokój, a wersja negatywna – oni nam się nie podobali, puściliśmy, ale sprawdzić w Nowym Jorku na sto sposobów. Na tym przepytywaniu kontrola się nie skończyła. Zostały prześwietlone dokładnie nasze bagaże podręczne, potem my musieliśmy wejść do kabiny i zostaliśmy obnażeni przy pomocy promieni X. Ale i to nie wystarczało - zostaliśmy następnie starannie obmacani ręcznie. Generalnie ta procedura dotyczyła wszystkich pasażerów, ale sprawdzanie nas było zdecydowanie powyżej średniej.
                Lot dłużył się niemiłosiernie, choć samolot z jakichś powodów leciał szybciej niż planował i przylecieliśmy wcześniej. Ale po przylocie czekała na nas niemiła niespodzianka. Wylądowało pewnie równocześnie kilka samolotów i cały ten tłum rzucił się do hali, gdzie królowali urzędnicy imigracyjni. Czekaliśmy w kolejce co najmniej półtorej godziny zanim stawiliśmy się przed obliczem. Trafiliśmy na wyjątkowo trudnego człowieka. Twarz bez mimiki, nie wyrażająca absolutnie niczego, ruchy jak w zwolnionym filmie. Obsługiwał trzy razy wolniej niż inni. A ja znowu się nie spodobałem, bo jak to tak po raz trzeci do Ameryki i to zawsze 27 maja. I patrzył w ten paszport i patrzył i wstukiwał coś w ten swój komputer i patrzył i szukał, no okropny człowiek. Odciski wszystkich palców pobrał, ale ciągle coś mu nie tak. Patrzy na zdjęcie w paszporcie i na mnie i na zdjęcie i na mnie, i okulary żeby zdjąć i głowę trochę przekręcić. Więc wszystko to robię a on ciągle się krzywi  –  no najwyraźniej ja to nie ja, pewnie żona zabrała mi paszport i przyjechała z jakimś obcym. W końcu przybił te swoje stemple, ale paszportu nie oddał. Sprawdził jeszcze Agnieszkę, ale ona mu się bardziej podobała i ją załatwił szybciej. Ale z 10 minut dziad nam zabrał. No wyjątkowo antypatyczny typek. Ponieważ staliśmy tak długo, nasze bagaże przestały już się kręcić, zostały zdjęte z kołowrotka i musieliśmy ich szukać po całej hali. I jeszcze na koniec czekał na nas celnik, ale z nim to już poszło szybko. A dalej to już zgodnie z planem. Byliśmy przygotowani jak dostać się do naszego hotelu. Najpierw musieliśmy znaleźć kolejkę kursującą pomiędzy terminalami. Teren lotniska jest bardzo rozległy, a samo lotnisko jest mocno oddalone od centrum Nowego Jorku – ponad 30 kilometrów. Terminali jest kilka, a skrajne z nich są od siebie oddalone o kilkanaście kilometrów. Pomiędzy terminalami kursuje zatem kolejka,, a na dwóch stacjach można się przesiąść na metro lub pociąg do Nowego Jorku.  My przylecieliśmy na terminal nr 4 i jechaliśmy zieloną linią (na kolejkę „międzyterminalową” składa się kilka linii) do stacji metra Howard Beach Stations. Kolejka jechała co najmniej 10 km. Poruszanie się pomiędzy terminami jest bezpłatne, dopiero przy wyjściu z kolejki do miasta, lub do stacji metra trzeba było zapłacić 5 $ kupując bilet z paskiem magnetycznym.  Dla lepszej orientacji zamieszczam mapę ilustrującą położenie Nowego Jorku, lotniska, Manhattanu i naszego hotelu na Brooklynie.  






         Nowy Jork składa się z pięciu okręgów: Bronksu, Brooklynu, Queens, Manhattanu i Staten Island (z lewej strony Manhattanu). Sercem Nowego Jorku jest oczywiście Manhattan. Liczba mieszkańców tych pięciu okręgów dochodzi do 8 mln. Manhattan leży na takim wydłużonym półwyspie, choć jak się dobrze wpatrzymy w mapę to wyjdzie nam, że jest to wyspa, bo od Bronxu Manhattan oddzielony jest rzeką, czyli otoczony jest wodą z każdej strony. Brooklyn i Queesns leżą na wyspie Long Island. Manhattan oddzielony jest od tych dzielnic wąskim paskiem wody, którą nazwano East River, choć tak naprawdę to nie rzeka przecież. Natomiast z lewej strony Manhattanu płynie rzeka Hudson, która już rzeką jest.  Nasz hotel był na Brooklynie blisko Manhattanu. Oczywiście sto razy lepiej byłoby mieszkać na Manhattanie, najlepiej w pobliżu Times Square, ale na Manhattan zdecydowanie nas nie było stać. Do hotelu pojechaliśmy metrem, ale niezbędna była przesiadka – jedną linią jechaliśmy 40 minut, drugą jeszcze 20.  Metro było prawie puste, stacje raczej obskurne, a pasażerowie bardzo różni. Niektórych było trochę strach. Wysiedliśmy blisko hotelu na małej zaniedbanej stacji. 



     
Na zdjęciu widać wejście do metra. To była nasza stacja przyhotelowa. Do hotelu było stąd 7 minut. Zaletą tej lokalizacji był sklep widoczny po prawej  stronie, czynny  każdego dnia, również w niedzielę i święta. Ten widok nas uspokoił, obawialiśmy się bowiem troszkę, czy nie będziemy mieli kłopotów z zakupami. Nasza podróż rozpoczynała się w niedzielę, a następnego dnia amerykanie świętowali Memorial Day.
       Hotel był ładny, choć pokoje nie były za duże, ale to typowe dla Nowego Jorku. Na Manhattanie są podobno jeszcze mniejsze. Po zameldowaniu i chwili odpoczynku pomaszerowaliśmy na zakupy i dopiero po powrocie mogliśmy zacząć się relaksować, podziwiając widoki za oknem. Jeden z takich widoków już pokazałem na początku. Teraz jeszcze dwa zdjęcia. Prawda, że ciężko się takimi widokami  zachwycić. Pokazując jednak  w dalszej części mojej relacji piękne rzeczy, wypada pokazać i te nie najładniejsze. 



No cóż Brooklyn to zdecydowanie nie jest elegancka dzielnica. Od strony ulicy jeszcze to jakoś się prezentuje, ale podwórka wyglądają jak wyglądają. Hotel na tym tle prezentował się znakomicie. Budynek był nowy, czysty, zadbany, obsługa miła. Troszkę nam się nie podobało – a spotkaliśmy się z tym nie po raz pierwszy w Ameryce, że w recepcji chcą żeby zapłacić, a pokwitowania nie dają. Szturchnąłem Agnieszkę, żeby poprosiła o dowód wpłaty, bo daliśmy niezłą sumkę i ona to nawet zrobiła, ale pan recepcjonista powiedział, że rachunek będzie na końcu pobytu, jak się będziemy wymeldowywać. No cóż, można było się  dalej stanowczo domagać rachunku, albo zaufać. Wybraliśmy to drugie rozwiązanie.  
         Zanim przejdę do opisu kolejnego dnia, zamieszczam dla lepszej orientacji jeszcze jeden plan Nowego Jorku, tym razem  głównie Manhattanu.  






















   
     Nasz hotel jest już poza mapą jakieś pięć centymetrów poniżej napisu Most Brooklyński. Natomiast statua wolności jest też poza mapą – jakieś 3 centymetry poniżej napisu Dolny Manhattan. Jest na małej wysepce.
        Nie ma pewności, czy miejsce, gdzie mieszkaliśmy było typowe dla Brooklynu. Może tak, może nie. Niska zabudowa, ulice raczej  szerokie. Domy jak domy, niektóre w miarę porządne, inne  zaniedbane, niektóre bardzo zaniedbane. Hotel wśród tego wszystkiego wyglądał bardzo elegancko. Odstawał swoim wyglądem od otoczenia. Porównując Brooklyn z czystością polskich miast, trzeba przyznać, że u nas jest pod tym względem o niebo lepiej. A tam sporo śmieci na ulicach, worki ze śmieciami stały przed budynkami i czekały na zabranie. Na Brooklynie mieszkają różne nacje. Ludzi o wyglądzie europejskim spotykaliśmy niewielu. Chyba przeważała uroda meksykańska. Ale i Polaków musi tu trochę mieszkać bo były akcenty polskie. Ulica „Our Lady of Czestochowa”, Dom Polski (pełniący funkcję biura podróży, sprzedający książki, czasopisma, wysyłający paczki do Polski), Agencja Pogrzebowa „JUREK”.  I na jednym piwie napisane było, ze to Polish beer. 




          Głównym punktem drugiego dnia było Muzeum Historii Naturalnej, znajdujące się przy Central Parku, na Manhattanie oczywiście. Manhattan, ma kształt bardzo wydłużonego prostokąta. Jego koniec to Dolny Manhattan. Dalej jest oczywiście Środkowy Manhattan i Górny. Górny Manhattan dochodzi do Central Parku, który  zajmuje ogromny obszar 341 hektarów. Podobnie jak sam Manhattan ma kształt wydłużonego prostokąta o szerokości niemal kilometra. To tak na oko dziesięć łódzkich Parków Julianowskich. Są tam duże zbiorniki wodne, duże łąki i bardzo stare drzewa. Zanim zacząłem się przygotowywać do podróży wyobrażałem sobie Central Park jako coś małego – nieomal skwer w centrum miasta. Zgadza się tylko to, że jest w centrum miasta. Z trzech stron otoczony jest wysokimi wieżowcami. Powyżej Central Parku zaczyna się Harlem, gdzie jak wiadomo najwięcej mieszka czarnoskórych.  Nowy Jork to niezwykła mieszanka ras. Widać to było na każdym kroku. Jak wyczytałem ostatnio, na terenie miasta mówi się w ponad 800 językach. Niesamowite.
                Z miejsca gdzie mieszkaliśmy do centrum Manhattanu jedzie się metrem jakieś 40 minut. Metro w Nowym Jorku to duża ciekawostka. Jest bardzo rozbudowane, tak że można nim dotrzeć wszędzie. Linii metra jest aż 26. Zaskakuje wygląd stacji. Wejścia do metra przypominają wejścia do podziemnych szaletów, które kiedyś były (może jeszcze są) w Łodzi. Schody są wąziutkie, a ściany są wyłożone białymi kafelkami, którymi są też wyłożone ściany na peronach. Ale nie jest to ładne.  Kafelki są byle jakie, często zniszczone, ogólnie nie wygląda to dobrze. Myśleliśmy początkowo, że tak wyglądają stacje poza centrum, ale na Manhattanie wcale nie jest inaczej. Nie ma żadnego porównania z metrem rzymskim, bercelońskim, czy warszawskim. To zupełnie inna liga jeżeli chodzi o urodę. Ale funkcjonalność bez zarzutu. Dojedzie się wszędzie i bardzo szybko. Być może wygląd wynika z tego, że metro jest bardzo stare. Pierwsza linia powstała już w 1904 roku i jest ciągle w użyciu.
Na stronie komunikacji miejskiej Nowego Yorku można sobie wpisać miejsce skąd się chce jechać, dokąd chce się jechać, kiedy chce się jechać i wyskoczy dokładny, nieraz kilkuwariantowy plan podróży. Korzystaliśmy z tego kilkakrotnie.

Przejazdy metrem i autobusami kosztowały 2,25 $. Ale my kupiliśmy bilet 7 dniowy na wszystko co przewozi pasażerów, a więc metro, autobusy i kolejkę linową. Kosztuje taki bilet 29 $ od osoby, ale generalnie to się opłaciło.

           Jadąc metrem patrzyliśmy sobie na pasażerów i stwierdziliśmy, że osób o wyglądzie europejskim jest bardzo mało. To była zdecydowana mniejszość. Rysy meksykańskie, azjatyckie, hinduskie no i oczywiście murzyńskie. Bardzo różnorodne towarzystwo. I tak było nie tylko w rejonie Brooklynu ale również na Manhattanie. Murzyni jak na raperskich teledyskach - w ogromnych buciorach, luźnych T-shirtach i spodniach ¾, w których nogawki zaczynają się w okolicach kolan. Różne dziwne indywidua, ale ktoś kogo z wyglądu można by było się przestraszyć, trzyma sobie tablet i coś tam na nim wystukuje.
                Muzeum Historii Naturalnej znajduje się przy Central Parku, z jego lewej strony. Ponieważ przyszliśmy trochę za wcześnie, powędrowaliśmy sobie jeszcze na pół godziny do parku. Mimo wczesnej pory, po asfaltowej głównej alei jeździło mnóstwo rowerzystów, wrotkarzy. Byli też biegacze. To był nieprzerwany ciąg, trudny do przejścia. Park jest piękny. Doszliśmy do dużego stawu, pokrytego w części zieloną rzęsą, gdzie urzędowała czapla i był malowniczy mostek, z którego widać było wieżowce Manhattanu.














Muzeum jest ogromne i bardzo ciekawe. Jest potężne planetarium, są działy dotyczące zwierząt, ptaków, stworzeń morskich, roślin, kultur indiańskich i kultur wszystkich kontynentów, wystawy minerałów, wystawy dotyczące historii wszechświata, ziemi, zbiory meteorytów, a całe czwarte, ostatnie piętro zajmują sale, gdzie są szkielety dinozaurów, od malutkich do przeogromnych. Bardzo to ładnie i ciekawie jest urządzone. Po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć planetarium z prawdziwego zdarzenia. Kula w której się ono znajduje ma 30 metrów średnicy. Pokaz trwał około 25 minut. Bardzo ciekawie to wyglądało. W dolnej części kuli był dodatkowo pokaz dotyczący wielkiego wybuchu. Też ciekawy, ale na filmie było dużo obrazków wirujących, a ja czegoś takiego nie lubię bo mi się robi niedobrze. Obok tej części kosmicznej jest sklep, w którym kupiliśmy lody dla kosmonautów.


















       Powyżej nasz praprzodek – to rekonstrukcja. Ale obok takich rekonstrukcji są również szkielety naszych praprzodków, w tym słynnej Lucy (zdjęcie poprzednie) , która żyła  sobie jakieś 2-4 miliony lat temu.  A poniższe zdjęcie zrobione w części przedstawiającej zabytki Meksyku.








Oprócz planetarium najbardziej podobały nam się dinozaury i sztuka indiańska a zwłaszcza indiańskie maski.  












      Po muzeum, w którym spędziliśmy kilka godzin, przewędrowaliśmy przez Central Park do 6 Alei na Manhattanie. W Parku było mnóstwo Nowojorczyków  wylegujących się na trawie, biegających i jeżdżących na czym się tylko da, grajków, i mnóstwo sympatycznej, letniej atmosfery.W parku były tłumy, może dlatego, że był to dzień świąteczny. Pogoda była przez cały dzień słoneczna, było gorąco i bardzo parno. Po muzeum, gdzie nieźle się nałaziliśmy nie mieliśmy już za wiele siły. No ale nie ma co – jak się chce zwiedzać to trzeba z siebie trochę wykrzesać.









     Górny Manhattan sprawia imponujące wrażenie. Ładne, wysokie, zadbane drapacze chmur. To zdecydowanie jedno z najporządniejszych miejsc w Nowym Jorku. Tu nie ma bałaganu, nie ma worków ze śmieciami, chodniki są zamiecione. Wszędzie tłumy Nowojorczyków i turystów. Szliśmy sobie 6 Aleją do Centrum Rockefellera. To jeden z najwyższych budynków w Nowym Jorku. Znajduje się tam taras widokowy dla turystów, studia telewizji NBC i mnóstwo biur. Obok budynku jest placyk, gdzie przed Bożym Narodzeniem ustawiana jest ogromna choinka i gdzie jest ślizgawka występująca w wielu filmach. Budynki wzdłuż 6 Alei są nowoczesne, lśniące, zadbane. Sąsiednia, 7 Aleja pod bardzo ostrym kątem krzyżuje się z główną ulica Manhattanu, czyli Broadwayem. W pobliżu skrzyżowania jest słynny Times Square, gdzie Nowojorczycy witają Nowy Jork. Wzdłuż Broadwayu, w pobliżu Times Square znajdują się znane na całym świecie nowojorskie teatry muzyczne. My do teatru nie poszliśmy, usiedliśmy za to na specjalnym podeście w formie schodków, postawionym dla turystów, żeby mieli gdzie przysiąść, odpocząć i popatrzeć na ten niezwykły plac. Jest to niesamowicie gwarne, kolorowe miejsce. Na budynkach znajdują się ogromne ekrany z reklamami. Jest tego mnóstwo. Można by powiedzieć – jeden wielki chaos. Ale nie. To ładne jest. Poniżej kilka zdjęć z tej pierwszej przechadzki pomiędzy wieżowcami Nowego Jorku.  
























      Na Times Square nasza pierwsza wycieczka po Nowym Jorku się zakończyła. Potem to już tylko metro, sklep, pokój hotelowy i  chwila oddechu przed następnym dniem.

i nie tylko


A dzisiaj mamy już 8 listopada 2015 roku.  Dwa tygodnie temu odbyły się w naszym kraju wybory. Dla przegranych wyborców wynik wyborów to tragedia i prawdziwe nieszczęście. W związku z tym, w rozpaczy i w trwodze oczekują oni nadejścia mrocznych czasów kaczystowskiego terroru. Dla wygranych wyborców, rozstrzygnięcie wyborów oznacza początek nowych pięknych czasów, początek końca wykorzystywania naszego kraju przez zachodnie korporacje, rozwój na każdym polu , koniec panoszenia się banksterów, wejście na ścieżkę szybkiego rozwoju, 500 zł na każde dziecko i wcześniejsza emerytura.  Nie sprawdzi się zapewne ani jedno ani drugie. Nie wdając się w dyskusję na ten temat - wszak to nie jest blog polityczny - powiem tylko, że PiS zdobył większość i może rządzić samodzielnie, PSL ledwo się dostał do Sejmu, Platforma zdobyła drugie, dalece niesatysfakcjonujące  dla niej miejsce, a do Sejmu dostały się  jeszcze nowe partie Nowoczesna i Kukiz `15. Lewica z Milerem i Palikotem musi sobie szukać innego zajęcia. I na ten temat tyle.

W październiku odbyła się po raz kolejny w Łodzi piękna impreza – Light Move Festiwal.  Nie pisałem jeszcze o nim, bo działy się ważniejsze rzeczy. To bardzo udana impreza. Łódź ożyła. Tłumy na ulicach i piękne świetlne dynamiczne prezentacje. W tym roku pokazy koncentrowały się w innych miejscach niż w poprzednich latach. Zamiast Parku Śledzia był Park Sienkiewicza, zamiast Placu Wolności wspaniały kompleks EC1, a zamiast Piotrkowskiej … no nie Piotrkowskiej nie da się wyeliminować. Przecież to niezwykła ulica. Najciekawsze prezentacje w tym roku były w kompleksie EC1.  To teren pierwszej łódzkiej, nieczynnej od dawna elektrociepłowni, która staje się centrum naukowo - kulturalnym Łodzi. Stare mury, stare maszyny, nowoczesna aranżacje, najnowocześniejsze w Europie Planetarium,  coś w rodzaju centrum nauki „Kopernik” i nie tylko.  EC1 jest ciągle na etapie rozruchu, ale różne imprezy już się odbywają, wkrótce otworzy się Planetarium, a przyszłym roku wystartują następne atrakcje.  Pokazy w scenerii EC1 były bardzo udane. Ale miejsc pełnych atrakcji było w ciągu trzech nocy znacznie więcej.  Poniżej wybrane zdjęcia, mocno nieuporządkowane, tak że EC1 poprzeplatane jest zdjęciami z innych miejsc, gdzie odbywały się pokazy. 



































EC1 to obiekt położony tuż przy dworcu Łódź – Fabryczna, który od kilku lat jest przebudowywany i może w przyszłym roku stanie się jedną z wizytówek Łodzi. Jest to przepotężna inwestycja, która trwa już kilka lat. Większa część dworca budowana jest pod ziemią.  Tam – głęboko pod powierzchnię - będą wjeżdżały pociągi, autobusy międzymiastowe i miejskie. Wszyscy mają nadzieję, że dworzec zostanie połączony w przyszłości z drugim łódzkim dworcem kolejowym Łódź Kaliska. Mają je połączyć podziemne tory pod miastem, być może z dodatkowym przystankiem w okolicach Manufaktury. Ale to daleka perspektywa.  W każdym razie Łódź się potężnie przebudowuje. Dworzec Łódź Fabryczna, z licznymi sklepami, restauracjami i wraz z pięknym obiektem EC1 będzie kolejnym ważnym punktem na mapie Łodzi odwiedzanym przez licznych turystów. Łódź ma w każdym razie taką nadzieję. A stąd turyści będą mieli krok do pięknej ulicy Piotrkowskiej i dwa kroki do równie interesującej Manufaktury. A jeśli już napisałem tyle o przebudowie Łodzi to powiem jeszcze, że w tych dniach zakończona została inna wielka łódzka inwestycja - trasa WZ.  Łódź przez dwa lata była komunikacyjnie sparaliżowana. Korki, korki i jeszcze raz korki. Ale w końcu koszmar się skończył i z przebudowaną trasą wschód – zachód będzie się żyło na pewno lepiej.  Choć uwag krytycznych na temat tej trasy jest sporo.


        Jesień w tym roku jest wyjątkowa.  Mało deszczu, łagodna temperatura – to wszystko sprawiło, że na drzewach długo utrzymują się liście i mają przepiękne kolory.  Zachęca to mocno do spacerów i robienia jesiennych zdjęć.  Blisko domu mamy dwa piękne tereny do spacerów. Las Łagiewnicki i Park Julianowski.  Las Łagiewnicki to jeden z największych w Europie obszarów leśnych w granicach miasta. Jest pięknie położony i stanowi część Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich. Dominują w nim drzewa liściaste, więc obecnie cały las zrobił się złoty.  A Park Julianowski – właściwie Park Mickiewicza, bo taka jest oficjalna nazwa - to najpiękniejszy łódzki park, bardzo stary, z potężnymi pięknymi dębami, rzeką Sokołówką, stawami oraz częścią leśną.  Jest piękny o każdej porze roku, więc jesienią też. Tak się składa, że zawsze mieszkałem na tyle blisko tego parku, że mogłem tam dotrzeć na pieszo. Znam go od dzieciństwa. Potem były spacery z żoną i małą Martą. A teraz bywamy tam głównie z moim psim przyjacielem. Przez ostatnie trzy tygodnie zrobiłem bardzo dużo jesiennych zdjęć. Pozwolę sobie niektóre z nich pokazać.
  





















W marcu mój dobry teść spytał – jaki to my mamy miesiąc ? … marzec ? … marzec …. no to niedługo już jesień. I miał rację. Jest jesień, jego wśród nas już nie ma, a wszyscy zrobili się starsi. Niedługo znowu zegar odmierzający moje lata przekręci się i zacznie odmierzać kolejny rok.  Zresztą nie tylko mój, tak się składa, że Arek urodził się dokładnie w tym samym dniu. I choć sporo lat później, to starzeje się dokładnie w tym samym rytmie.  Dla niego ostatnie tygodnie były nerwowe, bowiem czekała go obrona pracy doktorskiej. Pracę oczywiście obronił i to z wyróżnieniem. Więc zasłużył na gratulację. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz