niedziela, 1 lutego 2015

Podróż 2010, dzień 10, łódź podwodna, i pożegnanie z Hawajami

Podróże po Stanach

Na początek zdjęcie, z pierwszej części dnia, na którą zaplanowana była największa atrakcja trzeciego dnia pobytu na Oahu. To zdjęcie Honolulu zrobione ze stateczku, którym podpłynęliśmy do łodzi podwodnej.



Dzień był bardzo leniwy – tzw. dzień wypoczynkowy. Zamiast aktywnie spędzać czas – biegać, jeździć samochodem , wspinać się – my wyszliśmy z pokoju dopiero o 9, pochodziliśmy po sklepach, posiedzieliśmy na plaży, popływaliśmy łodzią podwodną. Generalnie spokój i brak pośpiechu. Głównym punktem programu była przejażdżka łodzią podwodną. No cóż, pod wodą jeszcze nie zwiedzaliśmy, a na samodzielne nurkowanie raczej się nie zanosi. Chyba nie potrafimy aż tak dobrze pływać. Wycieczka zaczynała się na plaży w Wikiki. Tutaj czekając na stateczek można było oglądać ryby z pomostu. Były to ryby zapewne tropikalne. Pływały pojedynczo i stadami. Woda jest tutaj bardzo przezroczysta i ma wspaniały morski kolor. Szczególnie dobrze to widać z pokładu lecącego jeszcze nisko samolotu.  Wikiki to miejsce gdzie spędza czas większość turystów. Tutaj są hotele, sklepy, restauracje, bary – tutaj toczy się życie  - praktycznie całą dobę. Większość hoteli to wysokie wieżowce na dwadzieścia – trzydzieści pięter. Ale cała ta zabudowa powstać musiała już wiele lat temu, tak na oko w latach co najwyżej siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych. Całość jest ładna, nie można powiedzieć nic złego na ten temat. Na dole budynków są sklepy, restauracje, galerie i wokół tego wszystkiego kręci się zawsze mnóstwo ludzi.

Po drodze do przystani łaziliśmy po sklepach, gdzie wisiało dużo ubrań – sukienki, bluzki, koszule – w typowe dla Hawajów wzory, oraz było mnóstwo sklepów z pamiątkami – koralikami, świecidełkami, pierścionkami, miseczkami z drewna drzew rosnących tylko na Hawajach, z figurkami Tiki – dobrych hawajskich bóstw na różne okazje – na długie życie, na szczęśliwe życie, na zamożność. I tak zaglądając do różnych sklepów, kupując to i owo, doszliśmy do plaży. Chodziliśmy już po niej nocą, ale teraz można było ją sobie dobrze zobaczyć. Gdzie jej do naszych plaż bałtyckich. Wąziutka na kilka, kilkanaście metrów. Z jednej strony woda, z drugiej restauracje i hotele. Ludzi na plaży było raczej mało. Woda cudowna. Przezroczysta i pięknie zabarwiona jak na filmach reklamowych. 







 Łodzie podwodne nie zawijają do przystani tylko sobie pływają tam gdzie trochę głębiej. Płynie się do nich stateczkiem około 15 minut. W pewnym momencie widać jak spod wody wyskakuje łódź podwodna. Wtedy stateczek do niej cumuje i  następuje wymiana – ci co na łodzi do stateczku i odwrotnie.










 Pod wodą pływa się blisko godzinę. Sporo widzieliśmy pod tą wodą, choć mimo przezroczystej wody, po zanurzeniu kolory w naturalny sposób zanikają. Najpierw czerwony, pomarańczowy a potem żółty. Im głębiej tym bardziej wszystko widać na niebiesko. Łódź miała duże okrągłe okna, przez które ładnie było wszystko widać. Jak przepływaliśmy koło stada rybek to i one patrzyły na nas z drugiej strony płynąc tuż obok. Największe atrakcje były przy zatopionych morskich wrakach. Łódź bardzo blisko przepływała koło trzech zatopionych okrętów i dwóch samolotów. Oprócz tego, że taki wrak ciekawie wygląda, cały obrośnięty jakimiś czymś, pewnie koralowcami, to jeszcze dodatkowo właśnie przy nich toczy się najintensywniej życie wodne. Pływają największe stada ryb i trafiają się naprawdę ciekawe okazy. Widzieliśmy na przykład dwa duże żółwie – jeden siedział sobie na pokładzie łodzi podwodnej i wypoczywał, a drugi malowniczo pływał. Był też jeden rekin, choć nieduży, rozgwiazdy i płaszczki przypominające ptaki z dużymi skrzydłami i długim ogonem. Tak  więc wycieczka nie była niewypałem. Ale trudno było zrobić dobre zdjęcia. Wyszło kilka i byle jakich.
 





 Po powrocie do przystani znowu wolny spacer po Wikiki i jeszcze raz sklepy. Potem hotel, obiad, spokojne tempo.

 Poniżej pamiątkowe zdjęcie zrobione na hotelowym balkonie. Niech nikt zatem nie ma wątpliwości, że tam byłem :)


Po obiedzie pojechaliśmy na jeszcze jedną plażę po drugiej stronie wyspy.  Jak już mówiłem wyspa jest mała. Sądzę, że gdyby chcieć ją objechać od razu dookoła wzdłuż brzegu zajęłoby to pewnie nie więcej niż trzy – cztery godziny. My praktycznie przez te trzy dni ją objechaliśmy. Byliśmy na każdej jej stronie. Ta plaża, na którą pojechaliśmy była polecana przez przewodnik i informatory, ale nie była tak piękna jak ta w zatoce Hanauma Bay, gdzie byliśmy zaraz po przylocie do Honolulu. Jedyną wadą plaży Hanauma była opłata za wejście. Zapłaciliśmy za to po 7,5 $ od osoby + 1 $ za parking. A tak poza tą jedną plażą wszystkie pozostałe plaże były bezpłatne. Również ta ostatnia, na której spędziliśmy około dwóch godzin. Woda i tutaj była krystalicznie czysta, wokół plaży rosły sobie palmy, piasek był żółty a woda słona. I taki właśnie leniwy dzień był naszym ostatnim dniem na Hawajach. 






 Poniżej nocne zdjęcia z hotelowego balkonu.



 A teraz Hawaje są i pozostaną już tylko we wspomnieniach, na zdjęciach i w tych opisach. I gdy na jakimś Discovery pokazują szczyt Manua Kea, Honolulu, lub hawajskie wulkany to myślimy sobie ciepło o naszej podróży w te miejsca. Praktycznie wszystko co zaplanowałem to zrealizowaliśmy. Jedynym wyjątkiem było wejście na pieszo na stożek wulkaniczny Diamont Head, który jest na skraju Honolulu. Podobno to ładna wycieczka, ale musielibyśmy się tam wybrać o 7 rano, a przecież poprzedniego dnia wróciliśmy przed jedenastą. No więc odpuściliśmy. Pogoda była cały czas ładna, choć chmurek było sporo. Z samolotów dobrze było widać jak to jest. Chmurki układają się w bardzo cienkie warstwy, czyli nie są to na ogół chmurki deszczowe. Najbardziej chmurzyło się na Big Island, nawet nieraz popadał deszcz, ale był to deszcz przelotny i szybko mijał. Nas nigdy nie zmoczył. Parasole nie były w użyciu ani razu.  Słońca było sporo. I bardzo często robiło się potwornie gorąco.
 
I nie tylko

A współcześnie mamy łagodną zimę. Śniegu mało, mróz co najwyżej kilkustopniowy. I bardzo dobrze. I niech tak będzie. Choć zimowe spacery, gdy spadnie świeży śnieg potrafią być bardzo sympatyczne. Poniżej zdjęcia z takiego właśnie porannego spaceru do Parku Julianowskiego, który jest piękny o każdej porze roku.










Świat wokół jest ciągle i coraz bardziej niespokojny. Państwo Islamskie rośnie w siłę. Co więcej, radykalne ruchy islamistyczne to nie tylko tereny Syrii i Iraku ale również Jemen, wiele miejsc w Afryce i nie tylko. Zamach w Paryżu na redakcję Charlie Hebdo był poważnym ostrzeżeniem dla Europy. Niczego nie można wykluczyć, nawet tego, że radykalni islamiści doprowadzą do poważnych rozruchów w krajach takich jak Wielka Brytania, czy Francja. To co wydaje się trwałe i niezniszczalne wcale takim być nie musi. A przykładem na to jak można bezmyślnie zniszczyć coś co budowano przez lata, co funkcjonowało, co się nieźle rozwijało jest Donieck. Wystarczy porównać zdjęcia z tego miasta zrobione w czasie mistrzostw Europy w piłce nożnej z obrazami robionymi współcześnie. Czy takie zniszczenia i taka skala konfliktu są możliwe w Paryżu, w Marsylii lub Londynie ? Raczej nie, ale czy na pewno nie ? Czy ktoś kilka lat temu przypuszczał, że Rosja zajmie Krym i skieruje żołnierzy, czołgi i rakiety na wschodnią Ukrainę. Raczej nie, a jednak to się stało.

I na marginesie tej sprawy jeszcze jedna uwaga. Atak na Charlie Hebdo nastąpił w tym samych czasie, gdy islamiści z nigeryjskiej organizacji Boko Haram zaatakowali w Nigerii jedno miasteczko i kilka okolicznych wiosek i zamordowali okrutnie około dwa tysiące osób. W Paryżu zginęło kilkanaście osób, w Nigerii dwa tysiące. O Paryżu mówił cały świat, informacja o Nigerii nie przedostała się do programów informacyjnych i gazet.

A na koniec kilka tatrzańskich zdjęć zrobionych dawno temu, które odzyskałem ze starych negatywów. 









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz