piątek, 3 października 2014

Podróż 2010 - Dzień 4, Big Island, Hawaje (Hawaii)

Podróże po Stanach

Obudziliśmy się w Honolulu, w najdalszej od nas strefie czasowej. Ale dalej na zachód już się nie wybieraliśmy, więc kilka kolejnych dni było bez zmiany czasu. Chociaż muszę powiedzieć, że te zmiany nie robiły na nas większego wrażenia. Dostosowywaliśmy się do nowych warunków bez najmniejszych problemów. Tego dnia miał miejsce czwarty lot w naszej podróży, a więc połowę lotów mieliśmy tego dnia za sobą. Rano mieliśmy sporo czasu, bowiem nasz samolot startował stosunkowo późno. Wiec mieliśmy dłuższą chwilę na relaks i uporządkowanie w głowie pierwszych wrażeń. Samochód hotelowy zawiózł nas za darmo na lotnisko, a o 11:20 samolot linii Mokulele  wystartował aby dowieść nas na wyspę Big Hawaii – tej z wulkanami i najwyższą górą na Pacyfiku. 



Lot był króciutki, bez problemów. Lotniska i różne lotniskowe sytuacje stresowały nas w coraz mniejszym stopniu. Gdybyśmy jeszcze biegle posługiwali się językami obcymi byłoby super, ale z tym było średnio z minusem.  Chociaż dobra żona była z siebie dumna, gdy na lotnisku w Los Angeles pomogła małej dziewczynce, która się zgubiła i znała tylko angielski. Dzięki niej odnalazła swoją „gate” i rodziców. 
Hawaje leżą prawie 4000 km na zachód od zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Tworzy je kilka wysp.



Honolulu leży na wyspie Oahu, a miasto Hilo gdzie lecieliśmy znajduje się na wyspie Big Island (Island of Hawaii). Po drodze jest jeszcze kilka wysp, w tym odwiedzana często przez turystów bardzo piękna wyspa Maui z miastem Kahului. Ta wyspa nie znalazła się jednak w planie podróży. Na poniższej mapie pokazana jest wyspa Big Islands.


Wszystkie hawajskie wyspy mają pochodzenie wulkaniczne, ale tylko Big Island wciąż się tworzy, bo ciągle są tutaj czynne wulkany. Południowy wschód, gdzie utworzono Park narodowy Wulkanów, to rejon Kilauea, gdzie lawa wypływa z wnętrza ziemi nieprzerwanie od kilkudziesięciu lat, a potem spływa do oceanu i wciąż powiększa wyspę. Południowy zachód to Mauna Loa – olbrzymia góra przekraczająca 4000 metrów. To również aktywny wulkan, choć mniej aktywny w porównaniu z rejonem Kilauea. A środkowy rejon wyspy to najpotężniejszy masyw wyspy czyli Mauna Kea – góra, która w niektórych miejscach przypomina ser szwajcarski – tyle tutaj kraterów. Ale Mauna Kea zasnęła i w tym rejonie lawa już przestała płynąć. Dwa główne miasta wyspy to Hilo na wschodzie i Kona na zachodzie wyspy.  Ale ani jedno, ani drugie miasto nie są metropoliami w stylu Hanolulu. To takie sobie mieścinki wielkości Ozorkowa albo odrobinę większe. A wyspa na pewno jest sto razy gęściej zaludniona w porównaniu z trasami jakie przemierzaliśmy w zachodnich stanach  kontynentalnej części Stanów.

 Nie mieliśmy tego dnia za dużo czasu na zwiedzanie. Wypożyczenie samochodu zajęło sporo czasu, więc w hotelu byliśmy dopiero o 14. Zresztą słowo hotel nie pasuje do miejsca. To raczej grupa domków letniskowych, przestronnych, wygodnych, ale z mrówkami, które były dosyć uciążliwe. Jakakolwiek żywność pozostawiona niewłaściwie zabezpieczona zwabiała je od razu. Miejsce to nazywa się Arnott's Lodge & Hiking Adventures. Spędziliśmy tam cztery dni i mimo mrówek byliśmy zadowoleni. Wybraliśmy to miejsce, bo było dosyć tanie, dobrze położone i organizowano tam stosunkowo tanie wycieczki na szczyt góry Mauna Kea. A dodatkowo otoczone było dosyć bujną roślinnością i nocami słychać było różne, ciekawe tropikalne odgłosy.

Wracając do opisu dnia, to warto jeszcze odnotować niespodziewane powitanie na lotnisku. Pani kontroler, nie młoda już kobieta, z surowym wyrazem twarzy, w mundurze służby granicznej, po skrupulatnym sprawdzeniu paszportów uśmiechnęła się do nas miło i powiedziała „dzień dobry”.

Ponieważ w następnym dniu był „Memorial Day” musieliśmy zrobić jeszcze zakupy,  żeby nie umrzeć z głodu. A robienie zakupów nie jest takie szybkie jak w osiedlowych sklepach – typu „piekarz” na Placu Słonecznym, „Mieszko” „Real” lub ”Tesko”, gdzie wiadomo co i w której części sklepu można znaleźć.  Tutaj rozmieszczenie  towarów jest zupełnie inne, a poza tym nie wiadomo do końca co się kupuje.  Więc zakupy zajęły nam sporo czasu i na pierwszą wycieczkę wyruszyliśmy dopiero po 16 - po zakupach. Od razu dodam, że tam zmrok zapada znacznie wcześniej niż u nas. O 19:30 było już ciemno.

            Na Big Island, albo Big Hawaii poruszaliśmy się ogromnym samochodem marki Hundai, typu SUV.  To był bardzo wygodny duży samochód, choć nie tak piękny jak Matiz, którym wtedy jeździłem. I  nie mogłem znaleźć w nim, hamulca ręcznego, No po prostu nie było.  Ale robił dobre wrażenie.

 Po zakupach pojechaliśmy do parku narodowego wulkanów. Ale o tym parku napiszę więcej innym razem, przy okazji opisu dnia „wulkanicznego”. Pierwszego dnia było to tylko króciutkie wstępne zapoznanie z tym miejscem. Do parku było stosunkowo niedaleko. Trasa poniżej. 

     


         Dojechaliśmy do Parku Wulkanów i okazaliśmy naszą kartę wstępu z ubiegłego roku. Miła pani strażnik z Parku Saguaro (na pierwszej wyprawie) określiła termin ważności karty na koniec czerwca, mimo że kupiliśmy ją w ostatnich dniach maja. Nie pomyliła się, zrobiła to świadomie, miło się do nas uśmiechając. W tej sytuacji w 2010 roku zwiedzaliśmy parki narodowe za darmo.

       Kilauea to miejsce najwyższej aktywności wulkanicznej. To miejsce gdzie na przestrzeni wielu lat otwierały się wciąż nowe kratery i tworzyły się nowe pola i „jeziora” lawowe. Visitor Center czyli Centrum Obsługi Turystów położone jest powyżej 1200 metrów. W Hilo było bardzo ciepło, więc na naszą pierwszą wycieczkę wybraliśmy się ubrani bardzo lekko. Gdy wysiedliśmy na pierwszym postoju przywitał nas wiatr i chłód. Było zimno i nasze stroje wcale do tej sytuacji nie pasowały. Była też silna mgła i niewiele można było zobaczyć. Od wjazdu do parku poprowadzona jest droga wokół głównej kaldery Kilauea i druga droga schodząca w dół do oceanu. Przy niej znajdują się miejsca postoju, skąd można obejrzeć kolejne czarne pola lawowe. Na tabliczkach podane są daty erupcji – 1969, 1972-1974, 1974 itd. Jak już mówiłem Kilauea żyje, dymi, smrodzi i wypluwa lawę. Od 1983 roku trwa erupcja z krateru o wdzięcznej nazwie  PU’U O’O. Trwa nieprzerwanie ponad 30 lat. Lawa sobie wypływa z krateru, płynie powierzchniowo i podpowierzchniowo, w różnych  tunelach, tworzy podziemne rzeki i wpływa do oceanu. Tam następuje widowiskowe spotkanie ognia z wodą i wyspa się wciąż rozrasta.

            To zimne miejsce, gdzie zatrzymaliśmy się po raz pierwszy to punkt widokowy przy kraterze Kilauea Iki Crater. Ale wiele nie zobaczyliśmy z powodu zimna i mgły.

           Widać było w zasadzie tylko bujną roślinność i kawałek urwiska. Im zjeżdżaliśmy niżej, tym robiło się cieplej i tym więcej było widać. A co było do oglądania pokazuję na zamieszczonych niżej zdjęciach. Krajobrazy wulkaniczne są specyficzne. Są surowe, mało radosne można by było powiedzieć. Ale są zarazem piękne.










          Kiedyś tą drogą można było dojechać do samego oceanu, a potem wzdłuż wybrzeża dojechać do Hilo. Ale to już historia. Droga została pochłonięta przez płynącą lawę. Ostatni przejezdny odcinek można już pokonać tylko pieszo, a potem droga znika pod zastygłą lawą.






            Chodzenie po zastygłej lawie było bardzo sympatyczne. Wiec chodziliśmy mimo ostrzeżeń. Ale wszyscy co tutaj dotarli nie odmawiali sobie tej przyjemności.

         

A tak wygląda wybrzeże w miejscach, gdzie lawa wpływała do oceanu.

      Malowniczo wygląda. A jeszcze ciekawiej musi wyglądać ta walka wody i ognia. Można to zobaczyć, podobnie jak czynny krater kupując lot helikopterem, ale to droga impreza. Ceny dochodzą do 400 dolarów. Podobno warto.

        Można się tutaj zdziwić i zapytać jakim cudem przy ciągłej erupcji latają samoloty i helikoptery. Przecież wszyscy pamiętamy zakłócenia ruchu lotniczego podczas erupcji wulkanu na Islandii. Otóż wulkany Hawajskie są inne. Te wulkany nie pylą. Z nich po prostu spokojnie wypływa lawa.
   
        Do naszego hawajskiego domku wracaliśmy gdy było już ciemno. I nie było to mądre, bo strasznie mi się zachciało już spać. Bałem się, ze zasnę za kierownicą, a nie było gdzie stanąć. Ale jakoś dojechaliśmy.

I nie tylko

W tej części trzy pytania do samego siebie i kilka współczesnych zdjęć.

Czy jeśli wojska rosyjskie zajęłyby Białystok i kawałek wschodniej Polski, to w Łodzi, Poznaniu  i Warszawie na stacjach paliw należących do rosyjskiego Łukoila nadal byłoby dużo klientów bo tam jest nieco niższa cena.

Dlaczego ludzie, którzy są inteligentni, mają dużą wiedzę fachową, którzy potrafią odróżnić co jest dobre a co złe, pracując w różnych urzędach zachowują się często jakby byli pozbawieni minimalnej odwagi cywilnej, rozumu, poczucia sprawiedliwości, elementarnego zrozumienia dla innych. Dlaczego włączają się w działania, które nie służą niczemu dobremu, tłumacząc się przy tym, że realizują wytyczne płynące z góry, bo takie mamy prawo. Przecież to brzmi jak „wykonywałem tylko rozkazy” na powojennych procesach.

Dlaczego tak bardzo podoba mi się Kabaret Starszych Panów. Prymitywne dekoracje – obrazki namalowane na papierowych płachtach, czarno biały nieostry obraz i nienajlepszy dźwięk. Ale przecież podoba mi się ten kabaret nie dlatego, że „autorytety medialne od wysokiej kultury” twierdzą, że to kabaret niezwykły, „kultowy”, niepowtarzalny. Przecież według tychże autorytetów „kultowy” jest też „Rejs” Piwowskiego, a jakoś nigdy mnie ten film nie przekonał, nigdy go do końca nie obejrzałem. Zerkając niekiedy na współczesne kabarety, które są kolorowe, błyszczące, z bawiącą się wspaniale publicznością, zastanawiam się, czy powstanie jeszcze kiedyś coś, co dorówna Kabaretowi Starszych Panów. Dorówna w moim subiektywnym systemie wartości, który chyba  w społeczeństwie nie dominuje. Komu się spodoba to co na tych dwóch filmikach, zapewne mnie zrozumie.




A na koniec kilka współczesnych jesiennych zdjęć. 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz