Podróże po Stanach
Na początek zdjęcie stanowiące podsumowanie dnia, który opisze tym razem od końca
i mapa dnia pobrana z wszechpotężnego Googla.
Plan
na ten dzień rodził się w ostatniej chwili, poza głównym punktem programu - wjazdem na Manua-Kea - najwyższy szczyt na
Pacyfiku. Ma ponad 4200 metrów od poziomu morza. Jest to jednocześnie najwyższe
wzniesienie na świecie, licząc od podstawy góry do jej wierzchołka. Pod
poziomem oceanu góra opada dalej w dół. Łączna wysokość – licząc łącznie z częścią
podwodną wynosi 10200 metrów - jest to więc kawał góry. Zaczęła powstawać około
800.000 lat temu i jak całe Hawaje ma pochodzenie wulkaniczne. Erupcji wulkanicznych
było tutaj wiele, ale od 4500 lat to miejsce jest spokojne. Szczytowe fragmenty
przypominają mocno sycylijską Etnę. Jest to najlepsze miejsce na świecie do
prowadzenia obserwacji astronomicznych.
Nawet przy zachmurzonym niebie nad Hawajami, szczyt góry jest ponad chmurami.
Pogodne niebo jest 340 dni w roku. Na szczycie góry zbudowano wiele kopuł
astronomicznych, z teleskopami. Największy z nich – nazywa się Keck – jest
drugim co do wielkości teleskopem na świecie. A ponieważ są dwa bliźniacze
teleskopy Keck, to pracując w sposób zsynchronizowany tworzą teleskop o
największych możliwościach. Na górę prowadzi droga, częściowo utwardzona a
częściowo nie. Wjazd tylko samochodami z napędem na cztery koła. Tak więc
musieliśmy wykupić wycieczkę, bo wynajęcie takiego samochodu jest koszmarnie
drogie. A zwykłe wypożyczalnie
samochodów wyraźnie zabraniają wjazdu wypożyczonym samochodem na szczyt. Nasza
wycieczka została zorganizowana przez ośrodek hotelowy, gdzie mieszkaliśmy i wykupiliśmy
ją jeszcze w Polsce. Nasza grupa była malutka – kierowca przewodnik, my i jedna
Tajwanka. Przed wjazdem na górę zwiedziliśmy jeszcze Hilo (miasto gdzie jesteśmy), zobaczyliśmy ładny wodospad i dopiero wolno pojechaliśmy na górę.
Zdjęcia powyżej to pomnik króla Kamehameha I, który na początku XIX wieku zjednoczył Hawaje. A poniżej wodospady, które są w obrębie miasta Hilo i sympatyczne kwiatki na rosnących w tym miejscu drzewach.
A poniżej zdjęcia robione z terenowego auta, którym podróżowaliśmy na szczyt.
Po drodze był obowiązkowy godzinny postój, żeby szok wysokościowy nas nie zabił. Bo jednak 4200 w tym przypadku to rzeczywiste 4200 metrów, wysokość względna jest równa bezwzględnej – mieszkamliśmy wszak przy oceanie. A na szczycie tlenu jest o 40 % mniej niż na poziomie morza. Góra jest bardzo surowa, brązowa, trochę zielona, czarna. Jest na niej mnóstwo stożków wulkanicznych. W niektórych miejscach przypomina ser szwajcarski. Poniżej zdjęcia z naszego postoju aklimatyzacyjnego.
Na szczyt wjeżdżało kilka, a może nawet kilkanaście samochodów, w tym prawdziwe potwory wiozące wycieczki Japończyków. Oni mieli troszkę lepiej bo dostawali na postoju obiad, który bardzo sprytnie wyjadali pałeczkami – nic im nie upadało, nie uświnili się w najmniejszym stopniu, a nawet ryż im pomiędzy pałeczkami nie uciekał. Bardzo zabawny to był widok. My obiadu nie dostaliśmy, ale nasza wycieczka była trzy razy tańsza. Przewodnik był bardzo miły i w sposób zrozumiały wszystko tłumaczył. No może ja w tym zakresie odstawałem. Najlepsza była w tym rozumieniu Tajwanka, ale ona od jakiegoś czasu mieszka w Ameryce. A poza tym miała problemy, bo rodzice nie chcieli się zgodzić na ślub z Hindusem, a ona biedna nie mogła się pobrać bez ich błogosławieństwa, bo rodzice straciliby honor. Dobra dziewczynka – troszczyła się o rodziców. Przewodnik miał podobne problemy, więc szybko znaleźli wspólny język i zatopili się w rozmowie.
Wyjeżdżając
na wycieczkę zastanawiałem się co ze sobą wziąć – jakiś sweter, może kurtkę. No
pewnie będzie tam nie za gorąco, ale chyba bez przesady. Na dole było na pewno
ponad 35 stopni. Ostatecznie wziąłem i sweter (ale cienki) i kurtkę, a nawet
czapkę. Ale okazało się, że to zdecydowanie za mało. Na górze było przeraźliwie
zimno i z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. Tam gdzie się zatrzymaliśmy wcześniej wystarczył jeszcze
sweter. Na szczycie założyłem najpierw kurtkę, potem czapkę i było mi coraz
zimniej. Na szczęście organizatorzy wycieczek są na takie sytuacje
przygotowani. Dobry przewodnik dał mi grubą kurtkę z kapturem i rękawiczki. Ale
zimno było mi dalej. Ale bardzo nam się tam na szczecie podobało, mimo tego upiornego wręcz zimna. Na początek oglądaliśmy liczne i różnorodne teleskopy zwierciadlane i rdiotelskopy.
Powyżej radioteleskopy, a poniżej zdjęcie, które pan przewodnik zrobił nam przed wejściem do teleskopu NASA. Tutaj jeszcze wytrzymywałem bez dodatkowej kurtki, czapki i rękawic, ale były to już ostatnie chwile. Z każdą minutą robiło się coraz zimniej.
Powyżej jedno z najładniejszych zdjęć z naszej wycieczki, a poniżej teleskopy Keck.
Wjechaliśmy najwyżej jak się dało i podziwialiśmy jak pięknie zapada zmrok. Wyspa ukryła się pod cienką warstwą chmur, ale my byliśmy jeszcze wyżej. Słońce było zatem cały czas widoczne, opuszczało się coraz niżej, aż w końcu skryło się pod horyzontem i potem szybko zaczął zapadać zmrok.
Wiatr wiał coraz silniej. Ciężko było utrzymać się na nogach, tworzyły się małe
trąbki powietrzne. Przewodnik mówił, że to nic, potrafi tu wiać z prędkością do
160 km na godzinę i wtedy wiatr unosi sporej wielkości kamienie. No i bywa
zdecydowanie zimniej. Jak my byliśmy było pewnie powyżej zera. Ale strasznie
zimno było. Na szczycie zachód słońca był przepiękny. Dużo niżej wszystko
zasnuło się chmurami, i wszystko pięknie było oświetlone zachodzącym słońcem. W
tej scenerii kopuły teleskopów wyglądały szczególnie malowniczo.
A
rano poznawaliśmy głównie urodę tropikalnego lasu. Rano z informatora, który
wręczono nam w wypożyczalni samochodów przeczytałem, że niedaleko od Hilo
znajduje się ogród botaniczny. Najpiękniejsze rośliny wysp hawajskich, ale też
sprowadzone z innych zakątków globu rosną sobie w naturalnym tropikalnym lesie
schodzącym do oceanu. Postanowiliśmy tam pojechać. Ale na początek zdjęcie naszego hawajskiego domku i jego otoczenia. Pod palmami były tabliczki informujące, żeby pod nimi nie chodzić bo to niebezpieczne. Taki kokos to jednak sporo waży.
Do ogrodu botanicznego przyjechaliśmy troszkę za wcześnie - do otwarcia pozostało jeszcze trochę czasu, ale wykorzystaliśmy ten czas dobrze, spacerując dziką ścieżką prowadzącą na brzeg oceanu przez bardzo dziki las tropikalny. Czuliśmy coś na kształt wzruszenia. Hawaje, las tropikalny i my.
A zdjęcia poniżej pochodzą już z ogrodu botanicznego. Sceneria rzecz jasna podobna jak poza ogrodem, ale kwiatów dużo, dużo więcej. Wspaniałe miejsce. Byliśmy bardzo zadowoleni, że przeczytaliśmy o tym ogrodzie i tu przyjechaliśmy.
Poniżej najpiękniejsza część ogrodu, gdzie można było oglądać przepiękne storczyki, które wyglądają znacznie lepiej niż w doniczkach w sklepie.
Ale oczywiście nie tylko storczyki były piękne.
Dżungla dochodziła do oceanu i ogólnie była na piątkę z dużym plusem. Potem pojechaliśmy w drugi koniec wyspy, gdzie jest piękna, ale trudno dostępna dolina Waipio dochodząca do oceanu. Jest tam plaża z czarnego piasku. Widok na dolinę był przepiękny, ale widoki wzdłuż drogi były przeciętne – takie na czwórkę. Nie są to takie pustkowia jak w Arizonie, Newadzie czy Utah. Na Hawajach jednak mieszka trochę ludzi. I bardzo psują krajobraz ciągnące się wzdłuż drogi słupy z cienkimi i grubymi drutami.
I ostatnie miejsce, które odwiedziliśmy tego dnia, czyli wodospady Akaka, położone w innym zakątku tropikalnego lasu.
Był to wspaniały dzień, pełen niezwykłych wrażeń.
I nie tylko
A
tu i teraz, czyli na początku października 2014 roku w Łodzi jest piękna
jesienna pogoda. Dni są pogodne, ciepłe, wokół dużo ciepłych kolorów. Ale
dzisiaj zdjęć przyrodniczych nie będzie. Zamiast tego zamieszczam kilka zdjęć z
pięknej imprezy jaka się odbywa właśnie w Łodzi, czyli Light Move Festival –
Łódź 2014 – festiwal światła. Ulica Piotrkowska, Plac Wolności, Park Śledzia –
czyli Staromiejski, ulica 6 Sierpnia, ulica Moniuszki i przepiękna gra świateł.
Projekcje z idealnie dopasowaną muzyką odbywały się na pięknych łódzkich budynkach. A wyświetlane obrazy były
idealnie dopasowane do fasad budynków. Tłumy łodzian były zachwycone.