Podróże do Stanów
Dzień 18 nie był specjalnie atrakcyjny. Chyba trzeba mu przyznać
ostatnie miejsce w całej podróży. Troszkę nie dopisała pogoda, nie najlepiej
wyszły zdjęcia, poza tym smutno nam było, że podróż się już kończy. Do Yosemite,
gdzie mieliśmy wrócić, droga była daleka i uciążliwa. Troszkę już zacząłem się
obawiać dnia następnego - pojawiła się obawa jak też sobie damy radę w San
Francisco. No generalnie jakoś ten dzień
zaczął się mało entuzjastycznie.
Sonora to mała miejscowość – raptem 4000 mieszkańców. Kilka ulic, mały kościół, hotele. Nasz hotel był duży, miał restaurację, wyglądał od strony recepcji całkiem dobrze, tylko ten nasz pokój był mikroskopijny. No ale cóż – rezerwując pokój wybierałem najtańszy. Hotel był zdecydowanie najgorszy z dotychczasowych, choć nie najtańszy. Takie są uroki okolic Yosemite Strasznie wszędzie zdzierają. Ale szukając np. hotelu w Wawonie (blisko Mariposa Grove) ceny za noc, za pokój dwuosobowy dochodziły do 525 $. Sonora – jak na standardy amerykańskie – jest miastem dosyć starym. Powstała w czasach gorączki złota. Zachowała się tam zabudowa z początków XX wieku. Kręcono tam dużo scen do serialu Bonanza i do filmu „Powrót do przyszłości”.
Co prawda w samej Sonorze takich plenerów nie widzieliśmy, ale tuż obok w miejscowości Jamison (może to też należy do Sonory) była piękna stara zabudowa i szeryf siedzący na tle tej zabudowy na ławeczce. Miał gwiazdę. Siedział i leniwie się rozglądał.
Podjechaliśmy raz jeszcze do Yosemite. Park ten opisywany jest we
wszystkich przewodnikach, jako jeden z najciekawszych parków narodowych USA -
wodospady, El Capitan, wielkie sekwoje, wiele tras pieszych, więc uznałem, że
podobnie jak Wielki Kanion i jak Yellowstone wart jest specjalnego
potraktowania, czyli dwudniowej wizyty. Ale tą drugą wizytę w parku trudno
zaliczyć do w pełni udanych. Tego dnia pogoda zrobiła się trochę kapryśna.
Najpierw się zachmurzyła, potem trochę pokropiła deszczem, w końcu nie
wytrzymała i się rozpadała. Nie była to ulewa, ale nie była to też pogoda na
długie wędrówki. A w planie dnia, oprócz oglądania wodospadów, było spokojne
wędrowanie po jakimś wybranym szlaku.
Poniżej zamieszczam plan najważniejszego fragmentu doliny, która tego dnia była naszym celem.

Mapa pochodzi oczywiście ze
strony internetowej parku www.nps.gov/yose. Na mapie są zaznaczone wszystkie najważniejsze
miejsca – wodospady: Bridalveil Fall, Yosemite Fall, Nevada Fall, szczyty: El
Capitan, Half Dome, Glacier Point i Liberty Cap. Zaznaczone są ścieżki piesze
(linie przerywane), drogi asfaltowe (linie ciągłe) i trasa bezpłatnych
autobusów, wożących turystów po dolinie (kolor żółty). W materiałach parku są
szczegółowe informacje na temat tras i przystanków autobusów.
Zanim
dojechaliśmy do doliny, przejeżdżaliśmy koło miejsca występowania niedźwiedzi.
To było to samo miejsce gdzie poprzedniego dnia obserwowaliśmy młodego misia. I
tym razem miś był młody – pewnie był to ten sam niedźwiadek. Ale tym razem nie
zatrzymaliśmy się, żeby na niego popatrzeć, bo jechał wolniutko samochód straży
parkowej. Strażnicy głośno i stanowczo coś mówili przez megafon. Nie
rozumieliśmy ich, ale intencje wyczuwaliśmy – oni nie chcieli, żeby stawać na
poboczu i niepokoić niedźwiadka.
Planowaliśmy
najpierw podjechać do wodospadu Bridalveil, potem zostawić samochód w centrum
doliny, obejrzeć wodospady, podjechać autobusem do końca doliny i tam pójść na
wycieczkę. Ale od początku było widać, że nie będzie łatwo. Przyjechaliśmy do doliny,
jako jedni z pierwszych turystów, a mimo tego przy wodospadzie Bridalveil nie
było gdzie zaparkować. Jeździliśmy w
kółko po parkingu i czekaliśmy, aż ktoś wyjedzie. W końcu się udało, ale w
międzyczasie na wjeździe na parking zrobiła się już niezła kolejka. Wodospad
Bridalveil - czyli welon panny młodej
jest na początku doliny. Indianie wierzyli, że w wodospadzie mieszka mściwy zły
duch Pohono, który strzeże wejścia do doliny.
Wszyscy, którzy opuszczają dolinę
powinni strzec się przed kierowaniem wzroku w stronę wodospadu, aby zły duch
Pohono nie przeklął wędrowca. Inna legenda mówi o tym, że jeśli ktoś pooddycha
mgłą z wodospadu to jego szanse na małżeństwo wzrosną.
Wodospad ma 188 metrów wysokości. Pytanie – dużo to
czy mało ? Niagara to raptem 50 metrów, Yellowstone – 94 metry,
Yosemite Fall – 739 metry. Niagary
nie widzieliśmy, ale z tych trzech wodospadów największe wrażenie zrobił na nas
jednak wodospad Yellowstone. Był najniższy, ale bardzo potężny. Płynęły nim
ogromne ilości wody. A wodospad Bridalveil był malowniczy, wysoki, ale wąski.
Od parkingu pod wodospad prowadziła dziesięciominutowa ścieżka. Można było
stanąć blisko miejsca, gdzie spada z wielką prędkością rozpędzona struga i
patrzeć na wodną mgłę, jaka tu się tworzy. Można było ją też wdychać, ale po co
- przecież nie byliśmy wcześniej w Reno.
Po wodospadzie Bridalveil
spojrzeliśmy jeszcze na El Capitana. Po jego lewej stronie widać jeszcze jeden
bardzo wysoki wodospad Ribbon Fall (jest też zaznaczony na mapie). Wodospad ma
491 metrów wysokości, ale jest strasznie mizerny. Jest to najwyższy pojedynczy
wodospad w Stanach – wyższy od niego Yosemite Fall składa się z dwóch części Wody
opadające wodospadem pochodzą z topniejącego śniegu, więc przez większość roku
po prostu go nie ma.
Potem mieliśmy w planie
zaparkowanie samochodu, ale zaczęły się schody. Czy ja już mówiłem, że Yosemite
jest parkiem nadmiernie zatoczonym i to psuje urok tego miejsca? Pewnie tak. W
każdym razie miejsca do zaparkowania szukałem przez blisko pół godziny. W końcu
się udało, ale było bardzo ciężko.
. Najpierw poszliśmy na mostek na rzece Merced skąd był
bardzo ładny widok na wodospady Yosemite. Rzeka w tym miejscu płynęła leniwie,
tworzyła malownicze rozlewiska, po których pływali sobie ludzie na kajakach.
Popatrzyliśmy sobie zatem na rzekę i wodospad z oddali.
A potem powędrowaliśmy pod
wodospad – tam gdzie spada woda. Ścieżka poprowadzona była przy podstawie
wznoszących się niemal pionowo do góry skał. Raj dla wspinaczy. Było tam
mnóstwo młodych ludzi ćwiczących wspinaczkę i marzących zapewne, że kiedyś zdobędą
El Capitana.
Duże
wrażenie. Legenda mówi, że w kotle mieszkają duchy złych czarownic. Więc trzeba
w tym miejscu bardzo uważać, żeby takiej czarownicy nie zezłościć. Jedna
kobieta, dawno, dawno temu, poszła do kotła nabrać wody do wiadra. Nie
spodobało się to czarownicom. Po wyciągnięciu wiadra okazało się, że było w nim
mnóstwo węży. Ale to niestety nie wszystko. Wieczorem tego dnia ogromny wiatr
porwał dom kobiety, razem z kobietą i jej nowonarodzonym dzieckiem, przeniósł
nad kocioł, utworzył się potężny wir, w którym zniknął dom razem z kobietą i
dzieckiem. Paskudna sprawa. Może te czarownice popsuły nam pogodę, bo przy
wodospadzie zaczął padać deszcz. Trochę padał, trochę przestawał padać, ale
było tego deszczu coraz więcej. Poszliśmy do Visitor Center go przeczekać.
Popatrzyliśmy na znajdujące się tam wystawy – strojów indiańskich, zdjęć parku,
przekrojów geologicznych, map plastycznych parku itp. Ale niestety deszcz nie
przestał padać. Pobyt w dolinie musieliśmy skrócić i wycieczka piesza po
dolinie nam nie wyszła. Wróciliśmy autobusem do samochodu i ruszyliśmy w stronę
San Francisco.
Pojechaliśmy
teraz inną drogą – nr 140. Prowadziła ona wzdłuż rzeki Merced. Im dalej byliśmy
od doliny Yosemite, tym rzeka była szersza. Droga przez dłuższy czas
przyklejona była do rzeki, a rzeka i jej otoczenie przypominały przełom naszego
Dunajca. Piękne miejsce i do tego znowu wyszło słońce. Ale nie żałowaliśmy, że
opuściliśmy wcześniej dolinę. Gdy odwracaliśmy się za siebie, niebo nad parkiem
Yosemite było w dalszym ciągu sine i wyglądało na to, że tam ciągle pada. No
cóż dolina Yosemite nie była nam do końca przyjazna. Ale muszę jeszcze raz
powiedzieć wyraźnie, że mimo wszystkich swoich minusów – trudnego dojazdu,
wysokich cen hoteli, tłoku, trudności ze znalezieniem miejsca parkingowego,
dolinę Yosemite warto umieścić na trasie podróży – bo jest niezwykle
piękna.
Droga wzdłuż rzeki ciągnęła się około 45 km. Był to piękny, kolorowy odcinek. Rzeką spływały tratwy z sympatyczną kolorową młodzieżą. Rzeka pędziła szybko między wystającymi mniejszymi i większymi kamieniami. Więc wszyscy pasażerowie tratw mieli kamizelki i kolorowe kaski ochronne. Bardzo malowniczo to wszystko wyglądało. Potem pojawiły się pofałdowane wzgórza z uschniętą pożółkłą trawą i ogromne sady. Kalifornię prześladuje susza, deszczu jest od kilku lat zdecydowanie za mało. Pastwiska wysychają. Sady trzeba nawadniać, bo inaczej nic by w nich nie urosło. Jak śledziliśmy prognozy pogody to na wybrzeżu pomiędzy San Francisco a Los Angeles zachmurzenie było cały czas całkowite, ale opady zerowe. Jak my tam byliśmy było dokładnie tak samo – zachmurzenie prawie całkowite i bez opadów.
Zanim wjechaliśmy w
miejscowości Merced na autostradę wjechaliśmy wcześniej do miejscowości
Mariposa – to malutka, malownicza miejscowość. Drewniana stara zabudowa, sklepy
z pamiątkami, fajnie. Podobało nam się tam. Mieliśmy sporo czasu, więc
pochodziliśmy sobie po sklepach z pamiątkami.
Bardzo ładna ta Mariposa. Powstała w połowie XIX wieku,
jako obóz przy kopalni. Ma niecałe 1,5 tysiąca mieszkańców. Mariposa to po
hiszpańsku motyl. Pierwsi osadnicy natrafili tam na ogromne skupiska motyli i
wybrali taką ładną nazwę dla miejsca, gdzie mieli mieszkać.
Potem
wzdłuż autostrad było różnie. Najpierw było brzydko jak przy trasie do Katowic.
Była to ważna autostrada 99 łącząca Los Angeles z Sacramento. Ruch był bardzo
duży, otoczenie płaskie i sporo zabudowy przemysłowej. Droga była byle jaka,
nierówna. Drogi Utah, Arizony i Nevady są dużo lepszej jakości i lepiej
pooznaczane. Później im bliżej San Francisco tym było ładniej. Coraz więcej
pasm ruchu, ale ładnie – wzgórza z setkami wiatraków, żółte trawy, pofałdowane drogi. I w końcu nasz hotel na dwa dni i świadomość,
że koniec wyprawy tuż, tuż. Hotel znajdował się w Hayward - dużym i ruchliwym
mieście w rejonie San Francisco. Przejechaliśmy tego dnia zaledwie 420 km,
przyjechaliśmy na miejsce wcześnie i mieliśmy jeszcze dużo czasu na wypoczynek.
Niedaleko hotelu był duży market, więc zrobiliśmy już ostatnie zakupy wydając
na nie 46 $. A potem jak zawsze – zdjęcia, korespondencja, trochę jedzenia,
trochę alkoholu, planowanie następnego dnia – normalnie.
I na koniec mapa dnia.
I nie tylko
Wracam do
naszej wycieczki do Kapadocji z przełomu kwietnia i maja tego roku. Gdyby ktoś chciał
zobaczyć Kapadocję to powiem, że warto. To piękne miejsce. Albo inaczej - w
Kapadocji są zakątki, które nie ustępują najpiękniejszym parkom narodowym USA i
warto je zobaczyć. Tylko znajdują się one w otoczeniu krajobrazów, które już
tak piękne nie są. Turcja jest krajem szybko się rozwijającym, ale nie widać tam
dbałości o krajobraz. Sporo bałaganu, brzydka zabudowa, liczne i paskudne druty
ciągnące się w każdym niemalże miejscu. Czyli te perełki krajobrazowe są w
otoczeniu, które już piękne nie jest i wrażenia nie robi.
Turcja to
kraj cywilizowany, czuliśmy się tam bezpiecznie. Więc gdyby ktoś chciał
zobaczyć Kapadocję to oczywiście zachęcam, ale sugeruję żeby nie jechać tam
jednak z biurem podróży. No chyba, że ceni się ponad wszystko wygodę i opiekę przewodnika.
My czuliśmy się z tą opieką nie najlepiej. Nasza szanowna przewodniczka (biuro
podróży TUI) woziła nas do miejsc atrakcyjnych, gdzie spędzaliśmy zdecydowanie
za mało czasu i do miejsc zupełnie nieatrakcyjnych, gdzie czasu spędzaliśmy
zdecydowanie za dużo. Kramy, wytwórnie dywanów, fabryka biżuterii, wytwórnia
ceramiki, fabryka z ubraniami skórzanymi – jak ktoś lubi coś takiego to czuł
się świetnie. Dla nas to była strata czasu.
Kapadocja to
cudowne krajobrazy, wspaniałe zabytki – podziemne miasta (my byliśmy niestety w
najmniej atrakcyjnym), kościoły wydrążone w skałach i niezwykła atrakcja – loty
balonem. To polecamy szczególnie. Wspaniałe wrażenia. I nie chodzi tu tylko o
krajobrazy, ale również o wspaniały widok ogromnych, kolorowych balonów.
Leciało tych balonów mnóstwo – może 60 może 80 – naprawdę warto to przeżyć,
mimo wysokiej ceny.
I na
koniec wybrane zdjęcia z tej naszej wycieczki, która co prawda nie była taka jak można
sobie było wymarzyć, ale mimo tego warto było tam pojechać. Nawet z wycieczką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz