Podróże po Stanach
Tego dnia pierwszoplanowa
rola przypadła Dolinie Śmierci, najgorętszemu miejscu w Stanach Zjednoczonych,
gdzie padający deszcz oznacza święto.dla wszystkiego co żyje w tym niegościnnym miejscu.
Obudziliśmy się jeszcze w
Las Vegas – jakkolwiek snobistycznie by to nie brzmiało. Wymeldowanie poszło
sprawnie. Dostaliśmy niski rachunek, w którym nic nas nie zaskoczyło ani na
plus ani na minus. Wszystko było zgodne z ofertą. Las Vegas jest tanie – jeśli
…. nie wydaje się za dużo pieniędzy J.
Trzeba tylko nie ulegać pokusom. Im
mniej czasu przeznaczy się na to miasto – tym jest łatwiej. No i najlepiej
jechać z żoną (mężem). Wtedy na pewno nie wyda się żadnych pieniędzy na ślub.
A o ślub w Las Vegas jest wyjątkowo łatwo. Są tam dziesiątki, a może setki
miejsc - kościołów, kaplic, gdzie można bez komplikacji, za stosowną opłatą,
wstąpić w pełnoprawny związek małżeński. A jeżeli ktoś nie jest już stanu
wolnego a koniecznie chce wziąć w Las Vegas ślub, powinien najpierw jechać do
innego miasta hazardu – do Reno, które słynie z tego, że udziela szybkich i
bezproblemowych rozwodów J
Plan na ten kolejny dzień
był prosty - wyjazd rano z Las Vegas, przejazd przez Dolinę Śmierci i dotarcie
w pobliże następnego parku narodowego – jednego z najbardziej popularnych w
Stanach – Parku Yosemite. Nocleg w Bishop w pobliżu Gór Sierra Newada z
najwyższym szczytem górskim w Stanach poza Alaską. Miało być do przejechania
530 km, wyszło 718 km. Po pierwsze musiałem się pomylić w rachunkach, po drugie
zaczęło nam w trakcie podróży rozpaczliwie brakować benzyny a obawialiśmy się -
i słusznie, że przez następne 120 km na naszej trasie nie będzie stacji
benzynowej. Więc odbiliśmy w bok do miejscowości Goldfield zaznaczonej kółkiem na
mapie. Była to dziura, przy której nasze wsie wyglądają jak metropolie. Ale
stacja benzynowa była. Doszło nam extra 48 km, bo to nie było blisko. Ale
inaczej byłoby po nas, bo trasa, którą jechaliśmy nie była zbyt uczęszczana, a
stacji benzynowej nie było żadnej. Przez dłuższy czas wydawało nam się, że nikt
tamtędy nie jeździ, dosłownie nikt - tylko my, choć droga była porządna. Tylko
nieraz minęliśmy się z jakimś samochodem – tak raz na 20 minut coś nas minęło. A
w ogóle przez te ponad 700 km widzieliśmy może trzy, może cztery miejscowości tego
samego typu jak ta ze stacją i to wszystko, poza tym pustkowia, pustkowia i
jeszcze raz pustkowia.
Okolice Las Vegas w Nevadzie
miały i mają dla wojska ogromne znaczenie. Tutaj odbywały się testy atomowe,
tutaj jest też sławna strefa 51, gdzie testowano, lub testuje się nadal,
najbardziej zaawansowane technicznie i najbardziej tajne rodzaje broni. Pas
startowy znajdujący się na terenie bazy ma długość 9,5 km i jest to najdłuższy
pas startowy na świecie. Przechodzi
przez wyschnięte jezioro Groom Lake. Na terenie bazy jest 6 lotnisk wojskowych,
wiele lądowisk dla helikopterów i setki kilometrów dróg asfaltowych i
gruntowych. Na poligonie atomowym Nevada Test Site w latach 1951 – 1992
wykonano 925 wybuchów jądrowych, w większości podziemnych. Zdjęcia satelitarne dostępne
na Google Earth są bardzo dokładne. Można sobie obejrzeć zabudowania bazy,
układ dróg, pas startowy, budynki. Widać nawet namalowane linie na tym
najdłuższym pasie startowym świata.
Strefa 51 to również miejsce
znane z literatury dotyczącej niezidentyfikowanych obiektów latających.
Istnieją teorie, że wiele latających spodków to tajne rodzaje broni sił
powietrznych armii USA testowanych w strefie 51. Ale inni UFO-lodzy twierdzą, że UFO istnieje,
a na terenie bazy, w strefie 51 są przetrzymywane UFO-ludki, czyli stwory
pochodzące z innych planet, wydobyte z rozbitych latających „talerzy”.
Na ogrodzeniach bazy są
napisy mówiące o tym, że przekroczenie ogrodzenia zagrożone jest aresztowaniem
i osadzeniem w więzieniu bez procesu sądowego. Przewidziane jest również
strzelanie bez ostrzeżenia do osób przekraczających granice bazy. Teren nad bazą należy do najbardziej
strzeżonych obszarów w Stanach Zjednoczonych.
Jest to ogromny teren o powierzchni zbliżonej do powierzchni Szwajcarii.
Jechaliśmy drogą 95 wzdłuż ogrodzenia bazy. Ale nie widzieliśmy ani żadnego
UFO, ani UFO-ludka wyprowadzonego na spacer, widzieliśmy tylko ogrodzenie z
napisami ostrzegawczymi. Bezpośrednio za ogrodzeniem nie ma obiektów widocznych
z drogi. Pustynia, kaktusy, nieraz jakaś
brama i droga wiodąca gdzieś daleko, za niewysokie wzgórza.
Pustynia nie jest taka jak w Afryce, przynajmniej nie taka jak sobie wyobrażam, ze jest w Afryce – sypki piasek i wydmy. Tutaj pustynia to twarda skorupka, która rozkrusza się na ziarenka, ale trzeba trochę nad tym popracować. Dużo większych kamyków, żwir. Gdzie nie gdzie porośnięte to jest roślinkami, ale takimi, że aż żal na nie patrzeć, albo roślin nie ma wcale. Jak roślinki są, to jedna rośnie od drugiej w pewnej odległości - pół metra, metr, tak aby dla każdej starczyło choć trochę wody jak spadnie deszcz. Teren płaski lub górzysty – różnie. Góry w kolorach od prawie białego do idealnie czarnego.
Sama Dolina Śmierci otoczona
jest górami. Jest to najgorętsze miejsce w Ameryce Pn i jednocześnie jest tam
największa depresja – 86 metrów poniżej poziomu morza. Tam gdzie jest najniżej
jest płasko i jest tam rodzaj jeziora, ale prawie bez wody. Nazywa się to
Badwater – zła woda. „Dno” pokryte jest takim białym, nierównym zaschniętym
„błotem”. To tzw. boraks – kiedyś była to cenna substancja zwana białym złotem
– nie wiem, do czego była stosowana, ale była, a potem zrobiła się nikomu do
niczego niepotrzebna, albo mało potrzebna. Wydobywano to kiedyś właśnie w
Dolinie Śmierci, ładowano na ogromne wozy przypinano do nich zaprzęgi
składające się z 20 mułów i wieziono jakieś trzysta kilometrów do najbliższej
stacji kolejowej. A nie była to łatwa robota – jak my byliśmy w tym najniższym
miejscu było jakieś 40 stopni ciepła, a temperatura potrafi tam dochodzić do
pięćdziesięciu stopni. Rekord temperatury jaki odnotowano w Dolinie Śmierci to
56,7oC – w cieniu oczywiście. Średnie najwyższe temperatury w
czerwcu wynoszą 43 stopnie, a w lipcu są jeszcze o trzy stopnie wyższe. Szkoda,
że nie mieliśmy termometru. Bardzo jestem ciekawy, co by pokazał. Powietrze nad
tym niby jeziorem aż od gorąca falowało. Mapy Doliny Śmierci najlepiej znaleźć na stronie . internetowej parku http://www.nps.gov/deva/planyourvisit/maps.htm.
Nazwa Doliny to wspomnienie
przeprawy pionierów – poszukiwaczy złota, którzy w 1849 roku musieli przeprawić
się przez Dolinę. Uciekali przed burzami śnieżnymi w pobliskich górach Sierra
Nevada. Wielu z nich zginęło. Jest to bowiem teren skrajnie niegościnny. Gorąco
i brak naturalnej wody zdatnej do picia. Jest to tzw. dolina bezodpływowa.
Wszelkie wody, jakie do niej spływają odparowują i nie tworzą żadnych stałych
cieków wodnych. Jedyne rzeki, jakie pojawiają się w Dolinie Śmierci to rzeki
okresowe powstające po opadach deszczu. A deszczu jest jak na lekarstwo.
Całoroczne opady osiągają poziom 50 mm. Przypomnę, że w Yellowstone dochodziły
do 2000 mm. Są miejsca w Dolinie Śmierci, gdzie przez cały rok potrafi nie
spaść ani jedna kropla deszczu.
Wjechaliśmy do parku drogą
373 (oznakowanie według Stanu Nevada), która zmieniła się w drogę 127 (po
przekroczeniu granicy Kalifornii). Na wjeździe do parku, nie było budek ze
strażnikami parkowymi. Jest tam za gorąco i zbyt mały jest ruch turystyczny,
aby strażnicy siedzieli cały dzień w małej budce granicznej. Na granicy parku
było miejsce, gdzie przy użyciu karty kredytowej można było kupić kartę wstępu
do parku. Były mapy i przewodnik w
skrzyneczce do samodzielnego pobrania. Wisiała nad tym tylko kartka, aby nie
brać map więcej niż potrzeba. To był park inny od dotychczasowych – bez dużego
ruchu turystycznego. Nie rozumiem tak do końca dlaczego, bo Dolina Śmierci była
jednym z najbardziej atrakcyjnych miejsc na naszej trasie. Pierwszym
wyznaczonym przez nas celem w Dolinie Śmierci był Dantes View - najwyższy punkt,
do jakiego można dojechać samochodem – około 1700 metrów nad poziomem morza,
skąd był ogólny, bardzo ciekawy widok na całą dolinę.
k
Tam nawet było dość chłodno, na tyle chłodno, że trzeba było się trochę ubrać. A pod nami był najniższy punkt w Ameryce Pn. – Badwater. Mimo chłodu czuliśmy, że na dole jest upał. Wjazd do Dantes View był na pewnych odcinkach prosty a na innych bardzo kręty - umiarkowanie stromy i bardzo stromy. Końcówka drogi była niedostępna dla samochodów z przyczepami, autobusów i wielkich kamperów – było stromo i zbyt wąsko. Dla samochodów osobowych wjazd tam nie stanowi problemu - asfalt jest do samego końca. Na końcu był parking, na którym stał tylko jeden lub dwa samochody i skąd był tylko jeden krok do krawędzi. A tam roztaczał się wspaniały widok na Dolinę. Pusto i pięknie.
Po drugiej stronie doliny
znowu rozciągają się góry a najwyższy szczyt po tamtej stronie ma wysokość 3368
metrów. Na niewielkiej przestrzeni
trzydziestu kilku kilometrów teren ukształtowany jest w niezwykły sposób. Są
dwa, wysokie pasma górskie równoległe do siebie, a pomiędzy nimi jest dolina
leżąca na wysokości niższej niż poziom morza.
Nacieszyliśmy się widokiem z
góry i zjechaliśmy znowu do głównej drogi prowadzącej przez Dolinę Śmierci –
drogi nr 190, gdzie było już bardzo ciepło. Zjeżdżając patrzyliśmy jak puste i
dzikie były te góry, fragmentami przypominały hałdy odpadów przemysłowych tak
dziwne miały kształty i kolory. Bardzo to wszystko było malownicze i niezwykłe.
Roślin rosło bardzo mało, ale były. Wydaje się, że w tych warunkach żadna
roślina, ptak lub zwierze nie powinno żyć, to jednak żyją. Ptaków jest w
Dolinie ponad dwieście gatunków, roślin pewnie jeszcze więcej. A spośród nich ponad 20 gatunków występuje
tylko w tym miejscu na świecie.
Zgodnie z moim planem, następnym punktem programu była mało znana droga – droga dwudziestu mułów. Jest to droga gruntowa. Była zupełnie pusta, żaden inny samochód w tym czasie się w tę drogę nie zapuścił. Byliśmy tam blisko godzinę. Kolorowe góry, piękne krajobrazy, gorąco, pusto, fajna przygoda. Trasa liczyła pewnie z pięć kilometrów.
Jest to droga jednokierunkowa, w niektórych
miejscach bardzo stroma i wąska. Ale każdy
samochód osobowy przejedzie tędy bez najmniejszego problemu. Polecam wszystkim
to miejsce. Jest naprawdę wspaniałe. Pamiętam, że będąc tam byłem pod ogromnym
wrażeniem. Byłem z jednej strony dumny, że dotarłem samodzielnie z mojego Placu
Słonecznego w Łodzi do znanej z wielu książek i filmów pięknej Doliny Śmierci,
ale z drugiej strony czułem głęboki niedosyt, że już niedługo nasza podróż się
kończy, że wszystko jest robione zbyt szybko, zbyt nerwowo, że powinniśmy
wszędzie być, co najmniej dwa razy dłużej i że tak niewiele nas już w naszej
podróży czeka. To była z założenia tzw. podróż życia – podróż pełna wrażeń i
bardzo udana. Ale podróż życia oznacza, że to już szczyt, że nic ciekawszego
już nie będzie. A taka konstatacja bardzo mi się nie podobała. I odrzuciłem
wtedy to głupie założenie, że to wyprawa życia, że równie interesującej już nie
będzie. I po kilku miesiącach zacząłem planować kolejną podróż do Stanów.
A wracając do drogi dwudziestu mułów -
strasznie nam się to miejsce podobało. Niesamowite krajobrazy.
Wróciliśmy do drogi 190 i dojechaliśmy do wspaniałego punktu widokowego Zabrinsky Point. Jest to jedno z najbardziej popularnych miejsc w Dolinie Śmierci. Dlatego samochodów stało tutaj co najmniej 15. Zabrinsky Point jest naprawdę godny polecenia. Widać stąd dno doliny z „niby jeziorem”, kolorowe góry wewnątrz doliny i wysokie pasma górskie otaczające Dolinę Śmierci. Widać też złoty kanion, którym potem wędrowaliśmy. Piękne miejsce.
Kilka kilometrów za
Zabrinsky Point jest centrum turystyczne Furnace Creek, jest tam drogi hotel
(do 375$ za pokój dwuosobowy), kemping, Visitor Center i stacja benzynowa, z
której niestety nie skorzystaliśmy, a był to błąd. Przy Furnace Creek do drogi
190 dochodzi droga 178, która prowadzi do Badwater. Skręciliśmy oczywiście w tę
stronę. Po drodze do Badwater są jeszcze inne ciekawe miejsca: Golden Canyon,
Artists Drive i Artists Palette, Natural Bridge, Devils Golf Course, jest droga
gruntowa, którą można objechać Badwater z drugiej strony. Można tam jeździć i
chodzić wiele godzin, lub dni. My tyle czasu nie mieliśmy i musieliśmy się
ograniczyć do trzech miejsc. Najpierw była przechadzka Złotym Kanionem. Tam już nie rosła żadna roślinka, suche
wysokie skały, wąski kanion, napis przy wejściu mówiący o tym, że gorąco zabija
i straszny upał. Było tak gorąco, że
całego kanionu nie przeszliśmy, dobra żona wysiadła. Mogłem ją co prawda
zostawić w cieniu z butelką wody, dojść do końca i wrócić, no ale zawróciliśmy
razem.
Przed kanionem stały raptem trzy samochody –
w tym nasz. Był to fajny widok. Otwarta płaska przestrzeń, biała zaschnięta
skorupa wyschniętego jeziora, w oddali sine góry, cisza, falujące od gorąca
powietrze i te samotne trzy samochody. Po drodze do Badwater przejechaliśmy
jeszcze drogą widokową Artists Drive. Jest to droga asfaltowa, jednokierunkowa,
bardzo kręta, nieraz bardzo stroma. Droga słynie z tego, że jest poprowadzona
pośród bardzo kolorowych skał. Najbardziej kolorowe miejsce nazywa się Artists
Palette, gdyż skały mają tam niemal wszystkie kolory z palety barw – biały,
czarny, żółty, czerwony, pomarańczowy i zielony. Ale szczerze mówiąc bardziej
mi się podobało na drodze dwudziestu mułów.
Badwater był ostatnim już miejscem, gdzie mieliśmy się zatrzymać. Potem miała być już tylko droga. Upał był przeogromny. 86 metrów poniżej poziomu morza. Najniżej położone i najbardziej gorące miejsce w Stanach. Ogromna szaro-biała powierzchnia. Można było po niej pochodzić, była całkowicie sucha, nierówna, twarda. W jednym tylko miejscu było trochę wody. Podobno to miejsce nigdy nie wysycha, a dodatkowo żyje w nim rybka, która żyje tylko i wyłącznie tu i nigdzie indziej na świecie.
A potem to już było tylko podziwianie Doliny
Śmierci z klimatyzowanego samochodu, z krótkimi tylko postojami. Pustka, pustka
i jeszcze raz pustka. Zatrzymaliśmy się przy muzeum boraksu. Stały przy nim
ogromne wozy, które służyły do transportu boraksu. Ciągnęły takie zestawy
zaprzęgi składające się z dwudziestu mułów. Muły maszerowały przez wiele dni,
bo najbliższa stacja kolejowa była 265 km stąd.
Turystów w Dolinie Śmierci było bardzo mało.
Nie ma porównania z innymi parkami narodowymi. Im dalej odjeżdżaliśmy od
centrum doliny, tym mniej spotykaliśmy samochodów. Droga, którą wyjeżdżaliśmy z Parku Narodowego
przechodzi obok tzw. szkockiego zamku. To posiadłość prywatna, na terenie
należącym do Parku Narodowego. Zbudował ją bogaty człowiek z Chicago, który
zapragnął mieszkać właśnie tutaj, a w dodatku, chciał mieć dom w stylu
hiszpańsko – mauretańskim. Pewnie
podobała mu się Alhambra w Granadzie i chciał mieć coś podobnego w nieco
mniejszej skali. Budowę rozpoczął w 1924 roku i wydał na nią co najmniej 2,5
mln dolarów. Wnętrza można zwiedzać, kupując bilety. Szkocki zamek jest jedną z
głównych atrakcji w Dolinie Śmierci, ale my ją bez żalu pominęliśmy.
Natomiast po czasie żałowałem, że pominęliśmy wielki krater Ubehebe o głębokości 237 metrów. To
ładne i ciekawe miejsce - bardzo dobrze prezentuje się na zdjęciach w internecie.
Krater ma pochodzenie wulkaniczne. Byliśmy bardzo blisko, wystarczyło odbić od
naszej drogi 8 km, więc szkoda tym bardziej.
Natomiast czasu na pewno by
nie starczyło na zobaczenie jeszcze jednego niezwykłego miejsca w Dolinie
Śmierci – Racetrack Playa. Przez większość czasu to miejsce jest całkowicie
suche, z popękaną ziemią. Podczas deszczu woda spływa tutaj ze zboczy i tworzy
się na krótko płyciutkie jezioro lub powstaje na powierzchni warstwa błota.
Cała ta powierzchnia jest zadziwiająco gładka. Różnica poziomów nie przekracza
4 cm. Na powierzchni tego wyschniętego jeziora leżą kamienie, mniejsze i
większe – dochodzące do ponad dwóch ton. I te kamienie w niezwykły sposób
przesuwają się po powierzchni pozostawiając za sobą wyraźne ślady. Ślady mają
długość kilku, kilkudziesięciu metrów, są głębokie i wyraźne. Nigdy to zjawisko
nie zostało sfilmowane. Zmiany w położeniu kamieni obserwowane są, co dwa, trzy
lub cztery lata. Nie ma teorii, która by w pełni to zjawisko wyjaśniła. Według
jednej z nich kamienie przesuwa silny, zimowy wiatr. Dodatkowym ułatwieniem ma
być warstwa śliskiego błota, lub lodu, który tworzy się zimą na powierzchni.
Badania naukowe trwają, ale ich wyniki są dalekie od oczekiwań. Dodatkowo jeden
z obserwowanych przez naukowców kamieni w tajemniczy sposób zniknął. Miał 0,5
metra średnicy i po jednej z zim już go nie znaleziono. Żaden człowiek nie był
w stanie go zabrać, bo był za ciężki, a ciężarówka gdyby podjechała w to
miejsce to pozostawiłaby wyraźne ślady. Śladów nie było i kamienia też.
Dolina Śmierci to także
złoto. W górach wokół doliny jest ponad 6000 szybów kopalnianych. Kopalnie
zostały już dawno pozamykane, pozostały tunele, komory, jakieś resztki torów,
po których jeździła kolejka wożąca wydobytą rudę. Większość kopalni jest bardzo
niebezpieczna. Szyby i tunele grożą zawaleniem.
Broszura wydana przez park na pierwszej stronie przestrzega przed
wchodzeniem do środka nieczynnych kopalń, a nawet do chodzenia w rejonie tych
miejsc. Teren jest bowiem bardzo niestabilny i nawet chodząc po ziemi można
nagle znaleźć się pod powierzchnią. Na ostatnim odcinku naszej drogi przez Park
Narodowy Doliny Śmierci widzieliśmy kilka miejsc, które były najprawdopodobniej
kopalniami. Pozostały po nich tylko rozwalone, opuszczone budyneczki.
W rejonie Doliny Śmierci są także miasta duchów. Odkrycie złota spowodowało napływ ludzi, którzy chcieli się szybko wzbogacić. W 1904 odkryto duże pokłady złota w pobliżu istniejącego dziś miasteczka Beatty. W pobliżu kopalni powstało i szybko się rozrosło miasto Rhyolite. Liczba mieszkańców sięgnęła 10.000 osób. A potem nagle złoto się zaczęło się kończyć, zaczął się kryzys finansowy i gospodarczy po słynnym krachu na nowojorskiej giełdzie i miasto zaczęło się wyludniać. Obecnie, podobnie jak w sąsiednim Leadfield, mieszkają tam tylko duchy.
Żeby nie pozostać na zawsze w Dolinie Śmierci lub jej bliskich okolicach musieliśmy zatankować. Benzyna zaczęła nam się kończyć. Byłem pewien, że jak dojedziemy do głównej drogi stacja benzynowa na pewno będzie – no bo jakże inaczej. Ale stacji nie było. Następne pewne miejsce to skrzyżowanie głównej drogi z drogą, w którą mieliśmy skręcić (266), aby jechać do celu naszej podróży – do Bishop w pobliżu Gór Sierra Nevada. Ale i tam stacji nie było i zrobiło się nieciekawie. Bo na mapie, na drodze, po której mieliśmy jechać było namalowane tylko jedno malutkie kółeczko oznaczające miejscowość. Ale nie było gwarancji czy to miasteczko ludzi czy raczej duchów, którym benzyna do szczęścia nie jest potrzebna. Do celu bez tankowania nie mieliśmy szans dojechać. Nie było wyjścia – pojechaliśmy drogą główną rozglądając się za stacją. Była w miasteczku Goldfield – „Złote Pole” – 24 km od skrzyżowania, gdzie mieliśmy skręcić. Goldfield powstało w 1902 roku. Wydobywano w tym rejonie bardzo duże ilości złota. Do 1940 roku wartość wydobytego złota osiągnęła wartość 86 mln dolarów. Miasto strasznie się rozrosło. W okresie największego rozkwitu liczyło 30.000 mieszkańców. A potem zaczęło zanikać. W 1950 roku liczba mieszkańców spadła do 250 osób. Obecnie miasto to jest stolicą hrabstwa Esmeralda w Nevadzie. 1/3 mieszkańców hrabstwa mieszka właśnie w Goldfield. Stacja była bardzo malutka, brzydka i bardzo zaniedbana. Ale była. Bo równie dobrze mogło jej nie być. Jaka stolica taka zresztą stacja benzynowa. Mieszkańców w tej stolicy żyje bowiem obecnie zaledwie 400. A miejsce jest paskudne. Zresztą najlepiej spojrzeć na zdjęcie.
Żeby nie pozostać na zawsze w Dolinie Śmierci lub jej bliskich okolicach musieliśmy zatankować. Benzyna zaczęła nam się kończyć. Byłem pewien, że jak dojedziemy do głównej drogi stacja benzynowa na pewno będzie – no bo jakże inaczej. Ale stacji nie było. Następne pewne miejsce to skrzyżowanie głównej drogi z drogą, w którą mieliśmy skręcić (266), aby jechać do celu naszej podróży – do Bishop w pobliżu Gór Sierra Nevada. Ale i tam stacji nie było i zrobiło się nieciekawie. Bo na mapie, na drodze, po której mieliśmy jechać było namalowane tylko jedno malutkie kółeczko oznaczające miejscowość. Ale nie było gwarancji czy to miasteczko ludzi czy raczej duchów, którym benzyna do szczęścia nie jest potrzebna. Do celu bez tankowania nie mieliśmy szans dojechać. Nie było wyjścia – pojechaliśmy drogą główną rozglądając się za stacją. Była w miasteczku Goldfield – „Złote Pole” – 24 km od skrzyżowania, gdzie mieliśmy skręcić. Goldfield powstało w 1902 roku. Wydobywano w tym rejonie bardzo duże ilości złota. Do 1940 roku wartość wydobytego złota osiągnęła wartość 86 mln dolarów. Miasto strasznie się rozrosło. W okresie największego rozkwitu liczyło 30.000 mieszkańców. A potem zaczęło zanikać. W 1950 roku liczba mieszkańców spadła do 250 osób. Obecnie miasto to jest stolicą hrabstwa Esmeralda w Nevadzie. 1/3 mieszkańców hrabstwa mieszka właśnie w Goldfield. Stacja była bardzo malutka, brzydka i bardzo zaniedbana. Ale była. Bo równie dobrze mogło jej nie być. Jaka stolica taka zresztą stacja benzynowa. Mieszkańców w tej stolicy żyje bowiem obecnie zaledwie 400. A miejsce jest paskudne. Zresztą najlepiej spojrzeć na zdjęcie.
A my wróciliśmy do naszej planowanej drogi i ruszyliśmy dalej. Te ponad 700 przejechanych tego dnia kilometrów było piękne w każdym miejscu. Trasa końcowa też była pełna uroku. I była taka zupełnie pusta. Tak jakby ktoś ją zrobił tylko dla nas. Przez kilkanaście minut nie mijaliśmy się z żadnym samochodem, a w sumie na tym długim – ponad stukilometrowym odcinku widzieliśmy może z dziesięć samochodów. Najpierw zachwycały nas juki krótkolistne, znane również, jako drzewa Jozuego. Juka kojarzy się z pniem i dużymi liśćmi – jak w kwiaciarni, a tu było odwrotnie – grube rozłożyste pnie i małe wiązki liści. W pierwszej chwili myśleliśmy, że to kaktusy. Dochodziły te juki do wysokości 3 metrów, a ich największe skupiska były za ogrodzeniami baz wojskowych. Ale, żeby czasem nikt nie miał do nas pretensji w tamtą stronę zdjęć nie robiliśmy.
Trochę ta końcowa trasa dała nam w kość, mimo, że urocza. Ale nie ma się co dziwić. Las Vegas leżało na poziomie około 600 metrów. Dantes View to ponad 1000 metrów wyżej. Potem zjazd do poziomu niższego niż poziom morza. Wyjazd z Doliny Śmierci to dziesiątki zakrętów i wspinanie się pod górę. Goldfield było znowu na poziomie 1700 metrów, a końcowa trasa przechodziła przez dwa wielkie pasma górskie. Najwyższy punkt w pierwszym paśmie miał 2225 metrów. Potem zjeżdżaliśmy w dół do poziomu 1500 metrów, żeby potem znowu się wspinać na kolejne pasmo z przełęczą 2216 metrów. Na koniec był zjazd do Bishop – ponad 1000 metrów w dół.
Nie dość, że droga składała się z samych
zakrętów, wspinała się lub opadała, to jeszcze była mocno pofałdowana na
krótkich odcinkach – jak na kolejce górskiej. Jechaliśmy tak i jechaliśmy, bo
nie dało się jechać szybciej niż 50 km na godzinę, a często wolniej. Ale trasa
przepiękna. Widać było pasmo Sierra Newada z ośnieżonymi szczytami – bardzo to
wszystko było malownicze. Zaczęło się też widowiskowo chmurzyć, ale na nas żadna kropla deszczu nie spadła.
Do hotelu dotarliśmy około
2000, ale musieliśmy jeszcze zrobić zakupy. Pojechaliśmy dwa
kilometry za miasto do marketu, zostawiliśmy tam 43 $ i przed 2100
byliśmy w hotelowym pokoju, żeby trochę odpocząć przed kolejnym dniem z Parkiem
Yosemite w roli głównej.
I nie tylko
To
co zamieszczam niżej to tekst który powstał już dosyć dawno i przy zupełnie
innej okazji. Lekko go tylko zmieniłem. Gdy powstawał było lato, zbliżały się
żniwa, ktoś napisał o motyczce, a mnie to słowo przypomniało starą wieś, stare
czasy, ówczesne żniwa. I trochę mi się zatęskniło za tamtą wsią i tamtymi
żniwami sprzed kilkudziesięciu lat. Bo cóż teraz są za żniwa. Żadnego w nich
uroku. Tylko kombajny warczą. Można przejechać pół Polski i nie zobaczy się pól
ze skoszonym zbożem i ustawionymi w mendle snopkami. A był to taki malowniczy
widok – trochę go szkoda. Ale to już nie powróci.
Na wsiach, które poznałem i z którymi nie zerwałem kontaktu motyczka nosiła nazwę albo „graczki” albo „dziabki”. Moje wiejskie kontakty były kiedyś częste, potem rzadsze, ale trwają do tej pory. Na wsi mieszka moja ulubiona ciocia, która ma już 97 lat. Przypominała mi zawsze Irenę Kwiatkowską – zawsze wyglądała i wygląda tak samo. Moi rodzice urodzili się na wsi i dopiero dwa lata po ślubie w 1948 roku przenieśli się do Łodzi.
Mimo Internetu, samochodów, telewizji, wieś wciąż różni się od miasta. Ale kiedyś miasto i wieś to były zupełnie dwa różne światy, oddzielone ogromną przepaścią. Poniżej zdjęcie mojej babci, które dobrze oddaje to o czym mówię. Babcia mogłaby bez charakteryzacji zagrać w "Chłopach"
Pamiętam
tamtą starą wieś jeszcze bardzo dobrze. Pamiętam bryczki, które były u
gospodarzy i którymi w niedzielę jeżdżono do kościoła. Pamiętam żniwa, kiedy
używano jeszcze kos. Potem pojawiły się maszyny, najpierw proste, a potem
maszyny - cuda techniki, czyli snopowiązałki. Moi dwaj kuzyni nie mieli zaufania
do tych maszyn i gdy wszyscy już używali snopowiązałek oni woleli tradycyjnie
kosić kosą, bo „zboże się wtedy mniej niszczy” Maneż (kierat) pamiętam. To taka
przekładnia stojąca na podwórku, z dyszlem, do którego podpinano konia. Koń
chodził w kółko, a przekładnia poruszała maszynami stojącymi w stodole. Maneż
był potrzebny, bo nie było prądu. Przyznaję się, pamiętam czasy kiedy nie było
na wsiach prądu. Wieczorem wszyscy siedzieli w kuchni przy jednej lampie
naftowej i było im zupełnie dobrze. Bo życie na wsi toczyło się w kuchni. Do
pokoju w dzień nikt raczej nie wchodził. W kuchni była miska z wodą, piec,
garnek z mlekiem, było klepisko zamiast podłogi, zawsze jakieś muchy, swojsko
było. Najciekawsze były wieczorne opowieści, zwłaszcza o wisielcach i duchach.
No coś niezwykłego. Strach potem było iść spaść. W takiej to a takiej rodzinie
powiesił się ojciec i czterech synów – w różnym czasie, ale każdy się powiesił.
Bez powodu, bez wyraźnej przyczyny, klątwa jakaś na tę rodzinę była pewnie
rzucona. I tak dziwnie się wieszali, wystarczyło nogi wyprostować aby się
uratować, ale oni tego nie robili. „Bo przy wieszaniu diabeł przychodzi, widły
rozżarzone do oczu przystawia, człowiek się szarpie i nie ma już odwrotu”. Ale
najciekawsze były opowieści o duchach i zjawach. I to nie takie, że ktoś tam
słyszał o tym nie wiadomo od kogo, ale były to historie, które przytrafiały się
konkretnym ludziom – Jóźwiakowi, Pawlakowi, Chajdysowi – któremu Chajdysowi ? –
no temu Antkowi z Rogoźna, co ma żonę z jedną nogą krótszą. One były historiami
takimi na wyciągnięcie ręki, realnymi, bliskimi. Na przykład o miejscach, gdzie
konie nie chciały dalej iść, bo w tym miejscu wcześniej coś złego się stało. I
musiało nieraz to zło wychodzić na ziemię, bo konie wtedy się zapierały tak, że
żaden bat nie pomagał, za nic nie chciały iść dalej, na zadach siadały, oczy
dzikie im się robiły, odwracały łby jakby coś złego widziały. Albo jak ten
Józek od Majchrzaków wtedy przez łąki koło stawów wracał i pies czarny mu się
pojawiał. Milczący, a oczy miał wielkie, czerwone i błyszczały mu się te oczy
tak, że patrzeć nie można było. I gdzie nie skręcił Józek, jaką inną drogę
wybrał, znowu ten pies był przed nim i patrzył. I nie wiadomo co by było, ale
chłop się przeżegnał. Wtedy pies wydał z siebie ryk, wskoczył do stawu i
zniknął. I jeszcze straszny śmiech, przenikający na wskroś się rozległ.
Albo Gienek Holewa z Bielaw jak wracał skrajem lasu, nocą, koło tych łąk gdzie bitwa z Niemcami była i trupów tam całe stosy leżały. To znaczy jak on szedł, to już łąka była jak każda łąka. To rok może po bitwie było. Wydało mu się nagle, że w oddali na łące człowiek jakiś stoi. Postać jakaś w długim jakby wojskowym płaszczu. A za moment postać ta większa i większa i jeszcze większa, wysoka jak drzewa i ruszyła w stronę kościoła co był w oddali. To trwało długo, może z 10 minut, a widział dobrze, bo księżyc świecił. No nie był pijany właśnie. Trzeźwy był. A jak ta postać już była blisko kościoła to nagle zniknęła. Albo…..
Takie opowieści można zbyć wzruszeniem ramion i powiedzieć bajki – ludzie nie mieli telewizji to wymyślali. Sam nigdy nie wiem co o takich historiach myśleć. Ale dziwne rzeczy zdarzały się osobom z mojego bezpośredniego otoczenia również współcześnie, czy w miarę współcześnie. Opowiem zatem jeszcze kilka historii.
Opowieść mojej cioci Marty – siostry mojej mamy, tej co ma teraz 97 lat. Ale do tej pory ma umysł sprawny. Złotopolskich nie pomyli z Ojcem Mateuszem, ani z doktorem Burskim. Trzy siostry mojej mamy, zmarły jako małe dzieciaczki. Kiedyś ciocia robiła porządki na ich wspólnym małym grobie. Było już dosyć późno, cmentarz był pusty. Nagle ciocia zorientowała się, że nie jest sama. Niedaleko na ławeczce siedziały trzy dziewczynki. Ciocia zdziwiła się nawet, że same są, przecież jest już późno. Akurat skończyła, wstała i ruszyła do bramy cmentarza, do której prowadzi centralna długa aleja. I wtedy dziewczynki też wstały i też ruszyły przed nią do bramy, idąc równo jedna obok drugiej. I tak szły przed nią, a zanim doszły do bramy cmentarza, zniknęły. Po prostu rozpłynęły się w powietrzu.
Opowieść mojej siostry. Ona działa w hospicjum pomagając w końcówce życia starym ludziom, którymi nie ma się kto opiekować. Był taki Pan Malinowski, który bardzo siostrę polubił. Prosił ją nieraz, aby przyszła kiedyś na cmentarz odwiedzić jego grób. Więc siostra poszła. Była zima, towarzyszył jej mąż. Ale minął już jakiś czas od pogrzebu i siostra nie mogła znaleźć grobu. Marzli coraz bardziej, mój szwagier naciskał aby iść do domu, bo w końcu zamarzną, ale siostra odpowiedziała, żeby on poszedł, a ona jeszcze parę minut poszuka i też pójdzie. Ale nic z tego nie wyszło, tylko zimno jej zrobiło się jeszcze bardziej. Wtedy siostra przemówiła w myślach, lub półgłosem, w taki oto mniej więcej sposób: „Panie Malinowski, ja bardzo Pana przepraszam, ale ja nie umiem znaleźć Pana grobu, widzi Pan, że się staram, marznę, szukam, ale nie umiem znaleźć. No niech Pan mi wybaczy, albo pomoże, natchnie, coś zrobi”. I przyleciała wtedy - właśnie wtedy - sroka. Usiadła na jakimś pomniku nieopodal. Może to znak – pomyślała siostra i poszła w jej kierunku. Sroka przefrunęła dalej. Siostra poszła za nią. Sroka sfrunęła na ziemię i zaczęła się tam kręcić. Siostra doszła tam i oczywiście zobaczyła grób Pana Malinowskiego.
Opowieść koleżanki, która jest w moim wieku. Zmarła jej przed laty babcia. W kocówce życia mówiła jej nieraz aby po jej śmierci, świece, co to są w kredensie, do kościoła zaniosła. Ale jako młoda dziewczyna zapomniała, nie chciało jej się, w każdym razie świece dalej w kredensie leżały. A babcia co rusz jej się śniła. W końcu przyszedł sen, z którego jednoznacznie wynikało, że świece są dla babci zmartwieniem i problem powinien w końcu być załatwiony. Następnego dnia koleżanka spotkała dodatkowo swoją mamę, której babcia nigdy o świecach nie mówiła. Wiesz dziecko – babcia mi śniła. Ale to jakiś dziwny sen był, powtarzała mi ciągle – przypomnij Gosi o tych świecach. W tej sytuacji świece zostały zaniesione natychmiast, a babcia przestała się śnić.
I na koniec sprawa Portasińskiego. Był to cichy sąsiad z ulicy Wrocławskiej, który miał chorowitą żonę. Często musiało do niej przyjeżdżać pogotowie, które Pan Portasiński wzywał udając się do pierwszej klatki schodowej, albo do sąsiedniego bloku do ludzi mających telefon. Kiedyś zdążył wezwać pogotowie, ale do żony już nie wrócił, bo po drodze ze zdenerwowania umarł sobie. Pani Portasińska przeżyła, potem przestala nawet chorować, a po jakimś czasie wyszła powtórnie za mąż. Pan Portasiński miał biurko z szufladką, którą zawsze zamykał. A po jego śmierci wokół biurka coś jakby stukać zaczęło, szeleścić, tak jakby ktoś książkę kartkował, no zaczęło w mieszkaniu straszyć. Otworzono biurko, a w szufladce był pamiętnik. Pan Portsiński spisywał wierszem historie ze swojego życia nic nikomu o tym nie mówiąc. Straszyć przestało. Moja mama była przekonana, że Pan Portasiński zrobił jej kiedyś numer. Obok mieszkania Portasińskich była pralnia, taka z kotłem podgrzewanym węglem. Mama zostawiała klucz od mieszkania zawsze w tym samym miejscu. Raz chciała wrócić do domu ale klucza nie było tam gdzie zawsze. Przeszukała wszystko, całą pralnię i nic. Musiała z jakiegoś powodu wrócić do mieszkania natychmiast, więc jak kaskader, przeszła po balkonach z mieszkania sąsiadów. Mama przeszła na drugą stronę barierki na balkonie sąsiada, przemieściła się wisząc na zewnątrz i przelazła przez barierkę naszego balkonu. Wszystko na trzecim piętrze i przy wiszących na zewnątrz skrzynkach z kwiatami. Po pewnym czasie wzięła zapasowe klucze od mieszkania i wróciła do pralni. Położyła klucze tam gdzie zawsze. Leżały tam już klucze, które schował wcześniej dla żartu Pan Portasiński a teraz podrzucił. Mama była o tym głęboko przekonana.