Podróże po Stanach
Tym razem będzie troszkę
nietypowo. Części „i nie tylko” nie będzie, a zamiast tego opiszę dwa dni
podróży – dzień 13 i dzień 14. Pierwszy z nich odbiegał od normy. Był to dzień
zdecydowanie odpoczynkowy - pierwszy i ostatni zarazem. Mimo że przejechaliśmy tego
dnia 700 km, to zajęło nam to zaledwie 6 godzin. Doszło dziesięć minut
dodatkowych na tankowanie samochodu i takie tam różne niezbędne czynności, ale
nie było żadnych spektakularnych miejsc, nie było parków narodowych, dłuższych
postojów. Szybki przejazd i leniuchowanie. Pierwszy taki spokojny dzień po dwóch tygodniach, ale chwila oddechu nam
się zdecydowanie należała. Co prawda nie dla wszystkich może być jasne, że
mówię o dniu wypoczynkowym, jeśli przejechaliśmy 700 km, ale to była prosta
droga. Jechaliśmy cały czas autostradą międzystanową nr 15, która dochodzi z
jednej strony do granicy z Kanadą w Stanie Montana, a z drugiej strony do
granicy z Meksykiem w San Diego w Kalifornii. Po drodze są największe miasta
zachodnich stanów: Salt Lake City, Las Vegas, Los Angeles. Wyjechaliśmy po 9, a
od 16 zapanowało totalne lenistwo. Krajobrazy piękne, więc wrażeń estetycznych nie zabrakło. Jazda autostradą po zachodnich stanach to
czysta przyjemność, więc, mimo że przejechaliśmy dystans od Bałtyku do
Zakopanego zajęło nam to tylko 6 godzin i dostarczyło miłych wrażeń.
Wyruszyliśmy z Blackfoot w Stanie Idaho a dotarliśmy do Cedar City w Utah
niecałe 200 mil od Las Vegas.
A na początek zdjęcie, które bardzo
lubię i które znalazło się na okładce mojego pierwszego "przewodnika".
Nasz hotel w Balckfoot,
należał do hoteli „przydrożnych”, był przy zjeździe z autostrady, a obok były
jeszcze inne hotele, Mac Donaldy i hipermarket. Nasz hotel był pomiędzy
autostradą a zapleczem hipermarketu. Był wyjątkowo paskudnie położony, ale
przecież tam tylko spaliśmy. A rano mogliśmy zacząć dzień od zakupów, bez
rozglądania się za sklepem. Wydaliśmy 35 $, ale nie robiliśmy zakupów przez dwa
poprzednie dni. Muszę powiedzieć, że wysokość wydatków na zakupy żywności i
rzeczy niezbędnych do funkcjonowania nie odbiegała w istotny sposób od
analogicznych wydatków w Polsce. W sumie wydaliśmy na zakupy w sklepach 420 $.
W tym oprócz pieczywa, serów, gotowych potraw itd., były też zakupy soli,
cukru, czajnika elektrycznego, kapelusza, alkoholu, przypraw, proszku do
prania, napojów, obiadów w restauracjach (były dwa obiady porządne + hamburgery
w Mac Donaldzie). Może nie jest to mało, ale w całości kosztów te wydatki były
najmniej istotne. Alkoholu oczywiście nie nadużywaliśmy, ale wieczorne alkoholowe
wyluzowanie zawsze miało miejsce (na ogół jednoosobowe).Porównajmy te wydatki z
innymi - za samo paliwo wydaliśmy około 515 $, na prezenty i różnego rodzaju
pamiątki 430 $, za jedno wejście do Uniwersal Studio z parkingiem, oraz
zwiedzaniem domów gwiazd i dodatkowym parkingiem 224 $, a za hotele 1404 $.
Czyli sama żywność w całości wydatków to tyle co nic.
Droga tego dnia była bardzo
ładna widokowo. Jechaliśmy wzdłuż pasma Gór Skalistych. A pogoda – tak jak
widać na zdjęciu – na początku drogi nie była idealna, ale dało się z nią żyć.
Nie padało, było widać góry, więc nie było powodów do narzekania. A droga – też
jak widać – szeroka, równa i prawie pusta, choć do czasu.
Im bliżej jednak Salt Lake
City tym ruch robił się większy, a krajobraz coraz mniej atrakcyjny. Mimo, że Salt
Lake City to Góry Skaliste i miejsce zimowej olimpiady to było raczej
paskudnie. Ludzie psują krajobraz taka jest prawda. Zakłady przemysłowe,
reklamy, magazyny, brzydkie budynki, plątanina dróg – góry w tym wszystkim straciły
mocno na urodzie. Zrobił się tam też straszny tłok na autostradzie, mimo, że
zamiast dwóch pasów ruchu w jedną stronę potrafiło być w porywach do
dziesięciu. Tłok, ale pasów ruchu było tyle, ile akurat potrzeba.
Poza rejonem Salt Lake City
droga piękna. Cały czas góry, w tym ośnieżone szczyty Gór Skalistych i mało śladów
działalności ludzkiej. Bardzo malownicze
krajobrazy. Droga spokojna, mały ruch, szybka jazda.
Tak więc mimo, że nie było zaplanowanych żadnych superatrakcji dnia, to sama droga była niezłą atrakcją.
Salt
Lake City minęliśmy, choć zasługiwało na zwiedzanie, ale ten poważny błąd
nadrobiliśmy trzy lata później. A dalsza trasa była coraz
piękniejsza i znowu pusta. A te ich ciężarówki strasznie nam się podobały - są
dużo ładniejsze niż europejskie.
Podliczając na koniec dnia przejechane
kilometry i stany, wyszło nam 6698 km i 8 stanów. A na koniec jeszcze dwa zdjęcia z naszego hotelowego pokoju i widok z hotelowego okna na piękne góry i na zwyczajną stację benzynową.
A dla lepszej orientacji przedstawiam mapę dnia i od razu mapę dnia kolejnego.
A ten kolejny dzień zakończyliśmy w Las Vegas. Nieźle brzmi takie zdanie. Był to zdecydowanie najdłuższy dzień w podróży. Z hotelu wyjechaliśmy o 7:30, a do pokoju hotelowego w Las Vegas dotarliśmy gdzieś na godzinę 21:40, ale to inna strefa czasowa, więc była godzina 20:40. Potem krótki odpoczynek i jeszcze kasyno i takie tam kręcenie się po hotelu, które zajęło jeszcze ze dwie godziny. Ale po kolei. W planie były dwa parki narodowe: Bryce Canyon i Zion oraz 540 km do przejechania. Trochę dużo jak na jeden dzień. Ale udało się. Obydwa parki były piękne i dobrze się stało, że żadnego nie ominęliśmy. Zresztą prawda jest taka, że wszystkie parki, gdzie byliśmy były piękne.
Pogoda w ciągu całego dnia
była z gatunku „zachmurzenie małe i umiarkowane wzrastające do dużego z
przelotnymi opadami deszczu”. Znowu dopisało nam szczęście, bo obydwa parki
najlepiej wyglądają w słońcu i gdy w nich byliśmy słońce świeciło. A największe
zachmurzenie i przelotny deszcz były w czasie przejazdów. Najpierw pojechaliśmy
do Parku Bryce Canyon. W przewodniku po USA autor wyraził opinię, że gdyby ktoś
miał czas, aby odwiedzić tylko jeden park narodowy w Stanach to powinien wybrać
właśnie ten. Śmiała teza, bo co wtedy z Yellowstone, co z Wielkim Kanionem,
parkami: Arches, Badlands, Yosemite. Ale Bryce Canyon przepiękny - może rzeczywiście
najpiękniejszy. Ale najpierw trzeba było do tego parku dojechać.
Droga z Cedar City była
ładna i pusta. Kanion z brązowo czerwonymi skałami, las, samotny motocyklista
przed nami – bardzo ładnie. Ten motocyklista był przez dłuższy czas jedynym –
oprócz nas – użytkownikiem drogi. Na początku drogi nr 12, po lewej stronie
jest sklep z pamiątkami. Polecam ten sklep. Bardzo duży wybór indiańskich
ładnych wyrobów, od bardzo tanich do bardzo drogich, ale pięknych. Zwróciliśmy
na ten sklep uwagę i postanowiliśmy do niego zajrzeć w drodze powrotnej.
Przecież do tej pory nie znalazłem swojego tomahawka.
Powyżej jeszcze jedno
zdjęcie z motocyklistą a poniżej Red Canyon. Ten kanion był położony tuż przed
Parkiem Bryce i był niesamowity. Nigdzie, ani wcześniej ani później nie
widzieliśmy równie czerwonych skał. Ale zatrzymaliśmy się tutaj tylko na
moment.
A wkrótce potem wjechaliśmy
do Parku Bryce. Jest to niezwykle miejsce, gdzie na ogromnym obszarze występują
skupiska jedynych w swoim rodzaju skał zwanych hoodoo. Park należy do małych
parków, jego powierzchnia to „tylko” 145 km2. Odwiedza go rocznie
około milion osób, a więc sporo. Tłoku jednak nie było. Bryce Canyon nie jest
prawdziwym kanionem, bo jego dnem nie płynie rzeka. Niezwykłe ukształtowanie
terenu to efekt erozji chemicznej i termicznej. Przez ponad 200 dni w roku w ciągu
doby występują zarówno temperatury dodatnie i ujemne. W ciągu dnia woda wpływa
w drobne szczeliny i nocą zamarza powodując rozsadzanie skał. Dodatkowo skały
są wapienne, a padające deszcze mają odczyn kwaśny. Powoduje to rozpuszczanie
skał. Skały hoodoo, z których słynie park mają wysokość od 1.5 do 45 metrów
wysokości, są wysokie i „szczupłe” a jest ich tysiące. Dodatkowo występują też
inne ciekawe formacje skalne – naturalne łuki, groty o średnicy do 19 metrów,
skalne mosty i szczeliny skalne tzw. slot canyons. Są długie do 300 metrów i
bardzo wąskie. Ich głębokość dochodzi do 60 metrów, przy szerokości w
niektórych miejscach rzędu 5 metrów.
Od 1200 roku na terenie parku zamieszkiwali
Indianie z plemienia Pajutów. Według wierzeń Pajutów powstanie skał hoodoo nie
ma nic wspólnego z erozją termiczną i chemiczną. Według legendy indiańskiej
tereny te zamieszkiwali „legendarni ludzie”, którzy raz przybierali postać
ludzką, raz zwierzęcą (ptaków, jaszczurek i innych zwierząt). Tak naprawdę nie
byli ludźmi, tylko mieli moc, która pozwalała im przybierać ludzką postać. Było
ich bardzo wielu. Ale generalnie wszyscy ci legendarni ludzie byli bardzo źli. Walczyli
też ze sobą. Bóg - Kojot, w którego moc i potęgę wierzyli Indianie za karę
pozamieniał ich w skały hoodoo I tak powstał Bryce Kanion. Skały mają kolory od
białego, poprzez złoty, brązowy, czerwony i wszystkie odcienie pośrednie.
Powyżej zamieszczam plan Parku Bryce pochodzący ze strony internetowej parku www.nps.gov/brca. Zwiedzanie parku, to wytyczone punkty widokowe, pomiędzy którymi jeździ bezpłatny autobus i szlaki piesze – jest ich w tym parku wyjątkowo dużo. Autobus jeździ w głównej części parku – Bryce Amphitheater Region. Droga asfaltowa jest znacznie dłuższa. Do dalszej części parku można już dojechać tylko własnym samochodem. Parkingi są zresztą również przy tych punktach widokowych, gdzie jeździ autobus. Jak nie ma tłoku, można spokojnie jeździć własnym samochodem. My jeździliśmy autobusem, bo nie byłem pewien, czy będą wszędzie parkingi. Ale parkingi były i jak my byliśmy, problemu z zaparkowaniem by nie było. Droga główna przez park wiedzie jakby górą, niedaleko niej jest krawędź, z której otwiera się widok w dół, gdzie stoją te dziwne skały. Tam są punkty widokowe i łącząca je ścieżka górna. Różnica poziomów pomiędzy punktem widokowym a dołem kanionu wynosi tak na oko od 100 do 400 m. My zdążyliśmy odwiedzić 4 najważniejsze punkty widokowe i przeszliśmy jedną trasę pieszą, czyli zeszliśmy jakieś 300 metrów w dół kanionu, przeszliśmy dołem kanionu jakieś 3 km pomiędzy hoodooami i wróciliśmy na górę. Z góry kanion wygląda pięknie, ale z dołu chyba robi jeszcze większe wrażenie. Jest to miejsce, w którym można zapewne spędzić tydzień nie nudząc się, chodząc po różnych szlakach i jeżdżąc po nich konno, bo są i szlaki do przejażdżek tego typu. Nam musiało starczyć 3,5 godziny, bo następny park czekał.
Punkty widokowe, do których dotarliśmy były w głównej części parku. Mapa tej części zamieszczona jest powyżej.
Zaczęliśmy zwiedzanie od Sunset Point. Tam
jest największy parking i tam zostawiliśmy samochód. Z punktu widokowego na
krawędzi kanionu zobaczyliśmy po raz pierwszy skupiska hoodoo. Legendarni
ludzie może byli kiedyś źli, ale to co z nich zrobił Wielki Kojot było
niezwykle piękne.
W punkcie widokowych Sunset Point zaczyna się szlak Navajo Loop. Wyglądał z góry tak niezwykle, że nie sposób było nim nie pójść. Szlak poprowadzony jest jedną z wąskich szczelin skalnych nazwaną Wall Street. Poniżej początek szlaku.
Szlak prowadził w dół pod dużym nachyleniem
pomiędzy wysokimi ścianami. Doszliśmy w ten sposób na dno kanionu. Pogoda była
piękna, słońce i błękitne niebo. I strasznie piękne skały, wyższe od
najwyższych drzew. Niektórzy „legendarni ludzie” stoją w rzędach, siedzą,
tworzą grupy, którym można przypisać jakąś historię. Wszystko zależy od wyobraźni.
Pajutowie nazywają skały
angka-ku-wass-a-wits, co oznacza „twarze pomalowane na czerwono”. Ale tylko
nieraz ta nazwa dobrze oddaje rzeczywistość. Często szczyty skał są jasne,
wręcz białe, jakby porcelanowe. Doszliśmy do rozwidlenia szlaku. Mogliśmy od
razu wracać na górę idąc dalej szlakiem Navajo Loop, albo iść dalej do ogrodów
królowej ścieżką „Queens Garden Trail”. Wybraliśmy drugi wariant, bo Bryce
Canyon z dołu wyglądał jeszcze lepiej niż z góry. Wspaniały szlak. Zgodnie z
przewodnikiem przejście tej trasy zajmuje 3 godziny. Ale to przesada, my
przeszliśmy tą trasę w jedną godzinę i 45 minut. A szliśmy bardzo wolno. To był
spokojny, leniwy spacerek, z częstymi przerwami. A chodziliśmy jak żółwie nie dlatego, że nie
mieliśmy siły, ale dlatego, ze było tam tak niesamowicie pięknie. Tysiące
różnorodnych skał, różnych form, kolorów. To było chyba najbardziej fotogeniczne miejsce na naszej trasie.
Zdjęcie powyżej przedstawia
korowód postaci. Główna z nich gra na fujarce i niosą ją w lektyce. A z tyłu
idzie ktoś bardzo chudziutki i z bardzo małą główką.
Z Sunrise Point doszliśmy krawędzią kanionu
do Sunset Point podziwiając wciąż wspaniałe i rozległe widoki. W Parku Bryce są wytyczone szlaki, które można przemierzać
konno. Na mapie zaznaczone są zielonymi kropkami. Przejażdżka konna, na dużych
wysokościach, wąską ścieżką, tuż przy urwisku i wśród kolorowych skał musi być
niezapomnianym przeżyciem. Ale nasza trasa piesza była też zachwycająca.
Ostatnie z powyższych zdjęć przedstawia już inne
formacje skalne. Po dojściu do Sunset Point wsiedliśmy do bezpłatnego autobusu
i podjechaliśmy do następnego punktu widokowego – Inspiration Point. To bardzo
strome urwisko i rozległy widok na labirynt utworzony przez tysiące skał
hoodoo. Są widoczne też z tego miejsca liczne naturalne łuki i groty. Całe
ogromne zbocze wygląda jak ser szwajcarski.
Z Inspiration Point nie ma zejścia między
skały – to zbyt strome urwisko. Wiedzie tylko ścieżka brzegiem urwiska do
następnego punktu widokowego Bryce Point. A tam nowy rozległy widok na tysiące
skalnych postaci.
A potem musieliśmy podjąć szybką decyzję –
czy jedziemy do następnych punktów widokowych, czyli dalej zwiedzamy Park
Bryce, czy jedziemy do Parku Zion. Czas płynął bowiem nieubłaganie i było
jasne, że na wszystko czasu nie starczy. Do Parku Zion było jeszcze 140 km, a
stamtąd do Las Vegas następne 270 km. A przecież mieliśmy być jeszcze w sklepie
z pamiątkami. Wybraliśmy Zion, bo opisy tego parku były bardzo ciekawe. Według
opisów przewodnikowych Zion przypomina raj na ziemi. Osadnicy mormońscy, tak
się zachwycili tym miejscem, że nazwali ten obszar małym Syjonem (Little Zion)
i stąd wzięła się nazwa parku. Park zajmuje obszar 593 km2 i
odwiedza go rocznie 2,5 mln turystów. Na terenie parku wytyczonych zostało 240
km szlaków turystycznych, a więc jest gdzie pochodzić. Jest to park górski –
utworzony ze skał czerwonego piaskowca. Skały poprzecinane są malowniczymi
kanionami, w tym najładniejszym utworzonym przez Rzekę Dziewiczą. Obszar parku
charakteryzuje się bardzo dużymi różnicami względnej wysokości od 1100 do 2700
metrów). Z tego powodu występuje tutaj szczególnie duże bogactwo roślin (900
gatunków). Na terenie parku żyje 78 gatunków ssaków, 291 gatunków ptaków, 44
gatunki gadów i płazów. Żyją tutaj m.in. pumy, rysie, skunksy, kojoty,
skorpiony, czarne wdowy, grzechotniki, tarantule, orły. Czytając wcześniej
takie opisy i oglądając piękne zdjęcia w internecie głupio byłoby tutaj nie
zajrzeć, choć na chwilę. Więc pojechaliśmy. Po drodze zgodnie z planem mieliśmy
jeszcze postój w sklepie z wyrobami indiańskim. Ładne rzeczy robią ci Indianie,
choć mieszkają byle jak. Było tam mnóstwo biżuterii, ceramiki, minerałów, malowidła
na piaskowych tabliczkach i na kamieniach, łapacze snów, łuki, strzały,
pióropusze, i inne cudowne wyroby. Były też tomahawki, jeszcze większe i
jeszcze piękniejsze niż ten, który mnie zachwycił w drodze do Wielkiego
Kanionu. Był też niestety jeszcze droższy. Ale tym razem – za zgodą, a nawet za
silną namową żony – został kupiony.
Główna część Parku Zion ma kształt litery T. Tutaj przyjeżdża większość turystów. Oprócz tego miejsca, w parku udostępnione są jeszcze dla ruchu samochodowego dwa inne obszary – Kolob Terrace i Kolob Canyons. Szczegóły na stronie parku www.nps.gov/zion. Z tej strony pochodzi zamieszczona powyżej mapa.
Literkę T w głównej części
tworzą dwa kaniony. Wzdłuż obydwu są drogi asfaltowe, po jednej można jeździć
własnym samochodem, po drugiej – odchodzącej w kierunku północnym - bezpłatnym
autobusem. Ta droga, po której jedzie się własnym samochodem jest zdecydowanie
ładniejsza. Przynajmniej nam się podobała bardziej. To droga numer 9, którą
wjeżdża się od strony wschodniej do Parku. Niestety w tej części nie było
słońca i zdjęcia wyszły takie sobie. Droga poprowadzona jest śmiało, są ostre
zakręty, serpentyny i dwu – trzykilometrowy tunel, ale tak wąski, że mieszczą
się z trudem dwa samochody, a jak ma przejechać większy autobus, albo auto z
przyczepą kampingową ruch w drugą stronę jest wstrzymywany a kierowca większego
auta ma do zapłacenia 25$. Ponieważ ruch był mały zorganizowany był w sposób
wahadłowy. Najładniejsze na pierwszym odcinku były dziwne góry, kolorowe,
raczej gołe, ale z powierzchnią całą w bruzdach, szczelinach – bardzo
malownicze. Ale cała droga do Visitor Center, położonego w miejscu gdzie schodzą sie dwie drogi, była na najwyższym poziomie.
Poniżej ostatnie dwa zdjęcia z pierwszej
części trasy, a kolejne pochodzą już z drugiego etapu wycieczki – wycieczki autobusowo-pieszej.
W tej drugiej części był bardziej typowy kanion z bardzo wysokimi, brązowymi
ścianami, porośniętymi w dolnej części kępami roślin, kwiatów, kaktusów. Dojechaliśmy
autobusem do końca drogi i poszliśmy na krótką pieszą wycieczkę w górę kanionu.
Ładne miejsce. Wyszło na szczęście znowu słońce i zrobiło się jeszcze piękniej.
A w drugą stronę wracaliśmy trochę autobusem, a trochę pieszo wzdłuż drogi.
Ciekawostką tej drogi był czerwony asfalt. Bardzo ładnie komponował się z
otoczeniem. Cały pobyt w parku zajął nam trzy i pół godziny. Na pewno szkoda
byłoby tu nie przyjechać, bo też bardzo urocze miejsce, choć z tych dwóch
parków na pewno Bryce Canyon ładniejszy. Ale trzeba też powiedzieć, że
widzieliśmy tego Ziona tyle, co i nic.
Jest tam przecież tyle szlaków górskich skąd widoki pewnie są niezwykle
piękne. Nie można mieć jednak wszystkiego co się chce. Więc zdjęć wysokogórskich
nie mieliśmy okazji zrobić.
Węża spotkaliśmy. Nie przedstawił się, więc
nie wiemy czy był jadowity. Zrobiliśmy mu zdjęcie to będzie miał pamiątkę, choć
nie chciał specjalnie pozować, więc zdjęcie wyszło kiepskie.
Urocze miejsce. A potem pozostała
nam jeszcze droga do Las Vegas, głównie autostradą, ale cały czas bardzo piękną
widokowo. W ogóle cała trasa była atrakcyjna i nie było brzydkich miejsc nawet
przy samym Las Vegas. Wokół tego miasta
kasyn i hazardu nie ma fabryk,
magazynów i innego paskudztwa. Część autostrady przechodziła przez bardzo
wysokie pasmo górskie. Droga poprowadzona była dnem bardzo wąskiego, wysokiego
kanionu o szaro – brązowych ścianach.
W
drodze do Las Vegas żona zaczęła intensywnie czytać opis hotelu i zaczęła się
coraz mocniej denerwować.
- Jak my tam się znajdziemy,
przecież z opisu wynika, że jest tam 2444 pokoi hotelowych.
- No – przecież to jeden za
największych hoteli w las Vegas z najwyższą wieżą i wielkim kasynem.
- Ale co z parkingiem.
- Jakiś pewnie jest.
- A nie było innych hoteli
takich jak zawsze, gdzie wiadomo co i jak,
- No były, ale były droższe
i poza centrum i bez kasyna,
- Ale z opisu wynika, że za
dwie noce cena podstawowa to 316 $ a my mamy zapłacić 50$,
- To chyba dobrze – okazja,
- Coś za duża ta okazja,
żeby nam robić nie kazali, a łóżka nie dali w piwnicy,
- Będzie dobrze,
- Ja się z nimi nie dogadam,
będą o coś pytać, coś oferować,
- Dogadasz się,
No i tak sobie
rozmawialiśmy. W samym Las Vegas pod hotel „Stratosphere” podjechaliśmy dosyć
sprawnie. Tylko raz mnie strąbili. Ale tam było z sześć pasów ruchu w każdą
stronę i trzeba było skręcić dwa razy w lewo. No i ciemno już było. Potem
parking. Problem. Parking był ogromny - tak na oko trzy parkingi w Galerii
Łódzkiej. Przejechaliśmy wjazd, troszkę błądziliśmy w tą i w tamtą, w końcu
musieliśmy pytać uprzejmych panów valetów, tych co to otwierają drzwi gdy gość
pod hotel podjeżdża, odprowadzą samochód na parking i pewnie wtedy trzeba im
dać jakiegoś pieniążka. Ale my tylko grzecznie spytaliśmy gdzie wjazd, i że
damy sobie już radę no i jakoś zaparkowaliśmy. I do środeczka. A za drzwiami od
razu wielkie kasyno, stoły, setki automatów do gry, sklepy, restauracje, na oko
żadnej recepcji. Musieliśmy znowu pytać. Stres w dobrej żonie narastał, ale ja
zachowywałem spokój, no bo przecież co - z dużego miasta jesteśmy - 800.000
mieszkańców - to czego mamy się obawiać. Recepcja była, nawet wszystko poszło sprawnie
i dobrze. Trzeba było trochę tylko odstać w kolejce. Pytania rozumieliśmy. Wybraliśmy pokój na
wyższym piętrze (18). Do pokoju trafiliśmy. Pokój był bardzo ładny. Jeszcze raz
trzeba było iść na parking po walizki, tym razem poszło bez problemu, nawet
znaleźliśmy krótszą drogę. Potem wreszcie kolacja, trochę ogólnego uspokojenia,
jakiś alkohol i trzeba było pójść do kasyna zobaczyć choć z
grubsza na czym to polega. Ale to trudne. Ludzie siedzą przy automatach coś
naciskają, żadnej instrukcji, ciężko. W końcu wybraliśmy automat, gdzie stawką
jest 25 centów. Akurat takie monety mieliśmy. Dziurka jest, więc wrzucamy.
Przyciskamy wszystko co możliwe. Nie działa. Ale podglądam a pieniążek nie
wleciał tylko w szparce jest. Więc chcę go kluczykiem od samochodu popchnąć
dalej, bo po spożyciu alkoholu miałem w sobie większą śmiałość, ale żona
powiedziała wtedy stanowczo, żebym się uspokoił i poszliśmy dalej obserwować,
co ludzie robią. Wyszło na to, że szparka jest generalnie na banknoty. Wsadza
się np. 50 $ to ma się 200 szans na wygraną. Dlatego monety nie przyjęło. A
niech ją sobie teraz wydłubią jak nie dali czytelnej instrukcji. Miałem 5 $ to wsadziliśmy w szparkę innym
automacie. Łyknęło strasznie łapczywie. I co naciśniemy przycisk to nic się nie
chciało wykręcić dobrego. 5$ przeputane. A niech tam. Pojechaliśmy na wieżę,
która jest główną atrakcją tego hotelu. Wjazd kosztował 14 $, ale my w ramach
naszej rezerwacji mieliśmy nielimitowany ilościowo i darmowy wstęp na wieże i
bilety na dwa przedstawienia (dwie osoby wchodzą, bilet kupuje jedna osoba).
Wieża ma taras widokowy na poziomie około 300 metrów i do tego 68 metrową
iglicę. Widok w nocy niesamowity. Jedno wielkie morze świateł. Fantastycznie.
Nie miałem jednak ze sobą aparatu fotograficznego, więc nie mam z tej wizyty
żadnej pamiątki. Na wieży ludzie robili zdjęcia, ale w kasynie nikogo robiącego
zdjęcia nie widzieliśmy. Opowiem jeszcze o atrakcjach na wieży, z których nie
skorzystaliśmy. Atrakcja pierwsza. Ramię z 50 metrów długie. Na końcu 4 wózki.
Ramie się wychyla gwałtownie w dół. Wózki lecą w dół, poza wieżę rzecz jasna,
prosto w przepaść i tak z różną intensywnością kilka razy, nawet z dodatkowym
wytrząsaniem. Potem karuzela. Wysuwane ramię poza wieżę i wózki jak na
karuzeli. Ramię wysuwa wózki poza wieżę, i dopiero zaczyna się to kręcić. Tak że
ci, co się na karuzeli kręcą, mają pod sobą 300 m. I wystrzelenie wózków w górę
wzdłuż iglicy i swobodne spadanie. W najwyższym punkcie wózek jest na wysokości
około 350 metrów. No to w takim hotelu zamieszkaliśmy, po bardzo długim i
pełnym atrakcji dniu. I na koniec zdjęcie z hotelowego pokoju.