Podróże po Stanach
W zasadzie powinienem zacząć ten wpis tradycyjnie od słów – „dawno nie pisałem”. Ale to byłoby już nudne. Faktem jest, że piszę rzadko, coraz rzadziej. Troszkę mi się mniej chce. Troszkę brakuje zlikwidowanej aplikacji „Google plus” , poprzez która moje wpisy trafiały do większej liczby czytelników. Po co zresztą mam się spieszyć, skoro podróż roku 2016 była ostatnią podróżą amerykańską i boję się, że następnej nie będzie. A jak nie będzie następnej podróży, to jeszcze kilkanaście wpisów i ten blog się skończy. Więc po co się spieszyć.
Najpierw kilka zdjęć wizytówek tego dnia.
Dzień zakończył się w Flagstaff w Arizonie. Trasa należała już do tych dłuższych. Przejechaliśmy około 550 km, a może jeszcze troszkę więcej bo kilka razy zboczyliśmy z zaplanowanej trasy, w tym dwa razy w Las Vegas i w pobliżu Las Vegas. Ale tam nietrudno się pogubić, bo ruch o każdej porze jest bardzo duży, od dwóch do sześciu pasów ruchu w każdą stronę, ciągłe rozjazdy i wszyscy jadą stosunkowo szybko. Ale gubiąc się dosyć szybko udawało nam się wrócić na właściwą trasę. Tak żeby się zgubić na dobre i szukać pomocy, to takich momentów nie było. Można powiedzieć, że czułem nawet drobną satysfakcję, że tak szybko się odnajdywałem. Pan z wypożyczalni samochodów chciał nam wypożyczyć nawigację GPS (oczywiście odpłatnie), ale grzecznie podziękowaliśmy. „Aha, macie własną.” „Nie mamy, ale nie jest nam potrzebna, mamy mapy”. Był lekko zdziwiony. Pewnie pomyślał sobie – jak to mapy, to takie nienowoczesne, kto się teraz zna na mapach. Nasza trasa poniżej.
W Las Vegas nie ma chyba innego przemysłu oprócz rozrywkowego. Nie widać
nigdzie zakładów produkcyjnych, magazynów, nie ma nigdzie takiego typowego
przemysłowego rozgardiaszu. Są tylko hotele w centrum i osiedla domków. Jak w
Las Vegas ląduje samolot, to widać ogromny teren zajęty przez lotnisko, bulwar
z hotelami i osiedla domków. Nigdzie nie widzieliśmy zabudowy mieszkalnej typu
bloki. Wszyscy mieszkają w domkach. To
takie mini osiedla. Wszystkie domki są w kolorze piaskowym, dachy mają pokryte
dachówkami w kolorze ceglanym. I tak jak cegły maja kolory od
jasnopomarańczowego do czerwonego, tak i dachy domków są w takich różnych
odcieniach. Ale nie ma pstrokacizny – jedno osiedle to ten sam kolor dachówek. Wyjeżdżając
z Las Vegas ruch samochodowy się zmniejsza, pasm ruchu ubywa, na licznych
rozjazdach samochody zjeżdżają z głównych dróg. To zapewne armia pracowników
obsługujących nocne życie Las Vegas wraca do domów. Ale w hotelowych kasynach
życie nie zamiera nigdy. Tylko rankiem przy automatach nie ma już pełnego
przekroju wiekowego, ludzi bardzo młodych nie widać, dominuje młodzież starsza
– 50+.
A co do
młodzieży młodszej, to maluje się na potęgę. Jak byliśmy w 2012 roku, to
młodych ludzi z tatuażami było dużo. W 2016 roku było już bardzo dużo. Tatuaż
na całym ciele nie należał do rzadkości. Wyglądało to nie najlepiej (mówiąc
oględnie), ale to subiektywna ocena niemłodego już przecież człowieka. Polska
2019 zbliża się w tym zakresie do Stanów roku 2016, choć jeszcze to nie to. Ale
akurat w tym zakresie nie ma co się ścigać.
Nocowaliśmy w
Flagstaff dwie noce, ale Flagstaff to tylko nocleg, głównym celem turystycznym
w tym i kolejnym dniu była Sedona. Miasteczko położone w krainie czerwonych
skał. Żeby dojechać do Sedony musieliśmy pokonać 480 km. Zrobiliśmy to bez
postoju, z jedną krótką przerwą na stacji benzynowej. Benzyna w 2016 roku była na poziomie 2,5 $ za galon. Są ceny wyższe i dużo niższe. Przyjmując cenę
dolara w wysokości 4 zł/$ wyjdzie około 2,6 za litr. Dobra cena.
Jazda przez
zachodnie Stany to czysta przyjemność. Nie odczuwałem żadnego znużenia,
zmęczenia, krajobrazy wokół piękne – no super sprawa. Jechaliśmy do Sedony od strony miasteczka
Prescott. Na ostatnim odcinku trasa zrobiła się przepiękna. Wspaniała przeprawa
przez góry, z licznymi podjazdami, zjazdami, zakrętami - bardzo widowiskowa
trasa.
A sama Sedona
jest jedną z perełek turystycznych zachodnich Stanów. Miejsce niezwykłe.
Byliśmy dwa razy bardzo blisko i nie zajrzeliśmy. W 2016 roku nadrobiliśmy
zaległości. Sedona otoczona jest czerwonymi skałami. Trudno to opisać, troszkę
oddają to zdjęcia. Miejsce warte odwiedzenia, choć ceny w hotelach są bardzo wysokie. Dlatego nocowaliśmy w Flagstaff, gdzie hoteli jest bardzo duże i hotele są tanie.
Najpierw
wjechaliśmy na drogę prowadzącą na lotnisko w Sedonie (Airport Road), bowiem przy
tej drodze jest jeden z najlepszych punktów widokowych. Przy parkingu zaczyna
się prosty szlak i można wdrapać się na niewielki czerwony szczyt, na który
oczywiście weszliśmy. Poszliśmy zresztą
nie tak, skrótem, a nie ścieżką (kolejne pomylenie drogi tego dnia). Było
troszkę tak jak na Orlej Perci w łatwiejszej jej części. Potem powędrowaliśmy
piękną ścieżką, wokół której kwitły opuncje i z której były wspaniałe widoki.
Temperatura była już znacznie niższa niż w Dolinie Ognia. Nie 41 stopni, a
zaledwie 36. Słońce świeciło pełną gębą. Ale „pieczenia prosiaczka” tym razem nie było, ścieżka była prosta,
prawie płaska, więc szło nam znacznie lepiej niż poprzedniego dnia.
Sedona jest fantastycznie położona. Miejsc godnych odwiedzenia jest mnóstwo.
Można tutaj spędzić dwa lub trzy tygodnie – atrakcji na każdy dzień wystarczy.
Można chodzić po prostych szlakach, wspinać się po skałach, jeździć jeepem z
kierowcą, lub można wypożyczyć jeepa i jeździć samemu po prostych lub
ekstremalnie trudnych drogach, podróżować pociągiem turystycznym, brodzić po
rzece lub odwiedzać liczne galerie i sklepy. Piękno Sedony jak potrafiłem, tak
oddałem na zdjęciach, ale polecam stronę: https://visitsedona.com/
. Tam na początku strony jest znakomity film pokazujący Sedonę z różnych
perspektyw. W Sedonie są tak zwane vortexy – wiry energii wydobywającej się w
wnętrza ziemi. Podobno to się czuje. Nie sprawdzaliśmy, nie czytaliśmy wtedy o tym,
a szkoda. Ogólnie szkoda, że nie można było tego wyjazdu w 2016 roku wydłużyć
do co najmniej 3 miesięcy. Wtedy i na Sedonę byłoby znacznie więcej czasu.
Kolejnym punktem
programu był kościół wbudowany w skały – Chapel of the Holy Cross. To miejsce
polecane jest we wszystkich przewodnikach. Dojechaliśmy, zrobiliśmy zdjęcie z
zewnątrz, ale na wejście do środka było już za późno, kościół był właśnie
zamykany. Ale co tam. Pojechaliśmy dalej
na południe od miasta, bowiem są tam malownicze, potężne skały, w tym jedna z
największych, samotnych skał Sedony - Bell Rock. Wybraliśmy się na krótką
wycieczkę pieszą, tak aby pozachwycać się widokami z rożnych miejsc. Fajna
wycieczka.
Do hotelu z
Sedony mieliśmy już niedaleko, zaledwie 50 km, po krętych górskich drogach,
otoczonych wspaniałymi skałami i ciekawym lasem. Las przypominał nasz polski
las, choć drzewa były niższe i ich zagęszczenie było co najmniej 3 razy
mniejsze. Gdyby w takim lesie rosły grzyby cudownie by się je zbierało. Trasa
Sedona – Flagstaff to jedna z piękniejszych tras widokowych jakimi jechaliśmy w
naszych podróżach. A w Flagstaff jeszcze trochę błądzenia, zakupy (głównie
wody, bo idzie w zastraszającym tempie) i w końcu relaks w hotelu.
I nie tylko
A co tu i teraz. Od ostatniego wpisu minęło kilka miesięcy, więc uzbierało
się różnych różności. Nie sposób napisać o wszystkim. Generalnie to szału nie
ma. Nasza Chora nie jest w najlepszej formie. Miała nawet bliskie spotkanie ze
szpitalem, które skończyło się szczęśliwie. Mieliśmy potężny dylemat, czy
zgodzić się na szpital, bo wszak wiadomo, że chorzy w szpitalu zarówno
zdrowieją jak i umierają, jak by to brutalnie nie brzmiało. Na szczęście
szpital na ile mógł, to pomógł. Nowego udaru na szczęście nie było. Ale udar, który był prawie rok temu pozostawił
nieodwracalne zmiany. Nic nie wskazuje, żeby stan przed udarowy kiedykolwiek powrócił.
Marta wciąż wyjeżdża, a to do Amsterdamu, a to do Warszawy, a to do Białegostoku. W związku z tym koty są ciągle u nas. No i oczywiście Marta lepi. https://www.facebook.com/Marta-lepi-325681981361899/ Strasznie ją wciągnęła ceramika. Robi coraz ładniejsze rzeczy. Ma duszę artystki ludowej. No cóż, korzenie od strony obydwu babć i obydwu dziadków są wiejskie. Kupiła nawet koło garncarskie. Co prawda koło nie ma duszy, bo jest na prąd, ale nich i tak będzie.
Agnieszka dla odmiany kupiła kołowrotek, ale nie przędzie. Marzy jej się teraz skrzynia drewniana, najlepiej malowana, bez korników, bardzo stara i żeby się do mieszkania jeszcze zmieściła. Trudno te oczekiwania pogodzić. Na razie Agnieszka zrobiła skrzynię sama, na bazie skrzyni marketowej. Jej jest pomysł, malowanie, dekoracje i wybór okuć, a moim udziałem był montaż tychże okuć. Mamy nadzieję, że w końcu skrzynia znajdzie zastosowanie jako skrzynia posagowa. Będzie wtedy miejsce na nową skrzynię.
Ja w odróżnieniu od Marty nie lepię. Coraz
więcej we mnie różnych niepokojów. Ale są i zmiany pozytywne. W porównaniu ze
stanem sprzed roku pracuję wyraźnie mniej. Podjąłem takie postanowienie mniej
więcej rok temu i konsekwentnie to realizuję. Można powiedzieć, że zaszły we
mnie w tym zakresie nieodwracalne zmiany. Ale oczywiście własnej firmy nie
zaniedbuję. Lubię tą swoją działalność, te moje szkolenia, to moje biuro z
widokiem na zabytkowy park w Widzewskiej Manufakturze. Park wiosną pięknie
rozkwita, latem jest intensywnie zielony, nieraz gra w nim grupa „bębniarzy” ,
a nieraz jest ślub i wtedy gra kwartet smyczkowy a kelnerzy przechadzają się po
parku z kieliszkami wypełnionymi szampanem. Co prawda do mnie na zajęcia z tym
winem nie zachodzą, ale i tak jest miło. I uczestnicy szkolenia są zawsze
sympatyczni. Kierowcy to specyficzna grupa zawodowa. Są to ludzie zaradni, mobilni,
dobrze zorganizowani i świetnie radzący sobie w trudnych sytuacjach. Co
najmniej połowa z uczestników moich szkoleń pracuje poza Polską. I świetnie się
w tym obcym świecie znajduje.
Poniżej zdjęcia mojego biurowego parku z
zabytkową fontanna, dwukolorowym głogiem, i parkowym ślubem.
Muszę wspomnieć, że moja sala szkoleniowa wzbogaciła się ostatnio o cysternę szkoleniową – jest prawie taka jak prawdziwa. Nie ma takich cystern w Polsce dużo, może jeszcze jedna, może dwie. Pozwolę sobie ją uwiecznić w tym blogu.
W polityce sporo się dzieje, choć można powiedzieć również, że ciągle
jest tak samo. Były wybory europejskie, będą wkrótce parlamentarne. Te pierwsze
wygrał PiS. Te drugie zapewne wygra także. „Sok z buraka” i jego wyznawcy będą
zrozpaczeni. I będą mówić: „jaki ten naród głupi”. Ale przecież ten sam naród
wybrał PO na pierwszą i na drugą kadencję. Więc jak to tak – wtedy naród był
mądry, a teraz jest głupi. Chyba to nie jest możliwe. Tak gwałtownie to pogoda
może się zmieniać, ale nie naród. Może naród
zawsze był głupi, albo zawsze był i jest mądry. Może trzeba wybory narodu
szanować, a może trzeba przyjąć, że to
głupia masa, którą można sterować i teraz w tym sterowaniu PiS-owi lepiej
wychodzi. Ale mówić, że „naród jest
głupi” jak niedawno mówiło się, że „naród jest mądry” - to chyba nie przystoi.
Wracając do współczesnej polityki. Opozycja najpierw się zjednoczyła na
wybory europejskie, potem rozpadła. Kukiz teraz pokochał PSL, Biedroń pokochał
Czarzastego i Zandberga, choć najbliższy jest mu ciągle Śmiszek. Nowacka cały
czas jest przy Schetynie, a Pani Zdanowska się od niego nieco odsunęła. SLD
dzięki Schetynie odżyło, a teraz Platformę krytykuje. Jak tak patrzę na
większość polityków to przychodzi mi nieodparcie do głowy jedno określenie –
klasa próżniacza. Oczywiście bez nich państwo nie może funkcjonować, ale czy
potrzebnych jest ich aż tylu. Czy dobrze się prezentująca i zawsze nienagannie
ubrana i całkiem ładna Barbara Nowacka, chodząca krok w krok za Schetyną jest
wartością dodaną dla Polski. Czy Elżbieta Witek jest tak genialna, żeby zostać
Ministrem Spraw Wewnętrznych i po kilku miesiącach Marszałkiem Sejmu. Czy można
przez kilka miesięcy zrobić w jakimkolwiek ministerstwie coś pożytecznego. W
takim czasie można ministerstwo zacząć poznawać, z podkreśleniem słowa
„zacząć”. Ale ja może nie doceniam
inteligencji polityków. Może, choć wątpię. Czy politykowi musi zawsze w końcu
odbić. Jeden zajada za publiczne pieniądze ośmiorniczki, a drugi lata
samolotami bez opamiętania, aż w końcu sam wylatuje za stanowiska (Marszałek Kuchciński). Każdy
polityk powinien łykać tabletki zapobiegające oderwaniu się od ziemi. Bo widać
jak w politykach narasta z czasem przekonanie – jaki to ja jestem genialny, jak
wiele znaczę, jaka moja rola jest istotna - coraz większe przywileje mi się po
prostu należą. Więc może właśnie tabletki jakieś trzeba obowiązkowo łykać, żeby
nie odbiło. Ale to chyba niemożliwe. Nie
ma takich tabletek.
Czytam ciągle „Kronikę Getta
Łódzkiego” – niezwykłe zapiski robione dzień po dniu przez kronikarzy
żydowskich. Suchy wierny zapis, bez współczesnych skrótów i komentarzy. Getto w
Łodzi zlikwidowane zostało dopiero w sierpniu 1944 roku, a mieszkańcy getta w większości
zostali wówczas wymordowani w niemieckich obozach zagłady. Więcej na temat
łódzkiego getta napisałem w nietypowym odcinku mojego bloga. Getto było dla
Niemców miejscem ważnym. Żydzi łódzcy wykazali się niezwykłym talentem w organizacji
różnych produkcji ważnych dla gospodarki i armii niemieckiej. Produkcja
odbywała się w tak zwanych resortach. Getto otrzymywało zamówienia od władz
niemieckich i te zamówienia realizowało. Powstawały w błyskawicznym tempie nowe
linie produkcyjne, jedne resorty się rozbudowywały, inne zamykały, pracowników
błyskawicznie przenoszono z miejsca na miejsce, a organizacją tego wszystkiego
zajmowały się władze żydowskie z prezesem Chaimem Rumkowskim na czele, bowiem getto
posiadało stosunkowo dużą autonomię. O skali produkcji niech świadczy kilka cytatów
z roku 1943:
„Produkcję łóżek
dziecięcych w oddziałach stolarskich zwiększono do 2000 sztuk tygodniowo”
„zakłady
szewskie, których produkcja była w ostatnim czasie niewielka, dziś znowu
zaczęły pracować na pełnych obrotach. W miniony poniedziałek przyszedł większy
transport drewnianych podeszw, które wykorzystuje się do produkcji sandałów.
Przy produkcji 3000 par dziennie resort będzie miał zapewnioną pracę na 14 dni”
„Wydział Trykotaży
ma wyprodukować około 8000 sztuk różnych ubrań i 3000 sztuk spodni dla pilotów.
Zakłady krawieckie otrzymały na tę dekadę nowe zamówienie na około 8000 sztuk
różnych ubrań”
„Resort Obuwia
Słomianego wytwarza obecnie dziennie zaledwie około 4000 - 5000 sztuk butów”
„Z Zakładu Galanterii
Drzewnej. Zakład ten wdrożył się już do produkcji kół do pojazdów. Dotychczas
wyprodukowano 2000 sztuk. Zamówienie opiewa na 20000 sztuk, w rzeczywistości
jest jednak nieograniczone”
„Z Resortu
Obuwia Słomianego. Pletnia przy Rungestrasse pracuje pełną parą. Jak już
wspomnieliśmy ma wykonać 100.000 par słomianych pantofli”
„Fabryka Wełny
Drzewnej otrzymała duże zamówienie. Obecnie wytwarza się około 40.000 kompletów
materacy (czteroczęściowych)”
I można by
takich cytatów świadczących o sprawności organizacyjnej getta przytaczać w
nieskończoność. Wszystko to miało miejsce w warunkach nędzy, głodu, ciągłego
zagrożenia, wyniszczających chorób, na powierzchni niewiele większej niż 4 km
kwadratowe, odgrodzonej od miasta drutami, gdzie mieszkało w szczytowym okresie około 150.000,
a przed ostateczną likwidacją 70.000 osób. Getto jak wspomniałem miało
ograniczoną autonomię, której ramy wyznaczali Niemcy. W warunkach ograniczonej,
ale jednak autonomii, były w getcie żydowskie władze, była policja żydowska,
żydowskie sądy, żydowska służba bezpieczeństwa (Oddział Specjalny) z żydowskim agentem
gestapo na czele Dawidem Gertlerem. Żydowska władza łódzkiego getta degenerowała
się tak jak każda władza i to na wszystkich szczeblach. Już na ten temat
pisałem. Wojna, zagłada, śmierć, choroby, głód nie zmieniły charakterów ludzkich.
Nie było żydowskiej solidarności. Dzisiaj pozwolę sobie zamieścić fragmenty „Kroniki” z 7 września 1943
roku. Opisano tego dnia „strajk z powodu zupy”. Cytuje po kolei fragment „Kroniki”, a następnie cytaty z prywatnych dzienników prowadzonych przez kronikarzy getta –
Oskara Rosenfelda i Oskara Singera na temat tego zdarzenia (obaj kronikarze zginęli
w obozach zagłady).
„W ubiegłą
sobotę w Zakładzie Szewskim, Marysin (kierownicy Izbicki, Gutajman) miał
miejsce niewielki strajk. Podczas wydawania posiłku, w obecności komisarza
Izbickiego, pewien robotnik uskarżał się na wyjątkowo kiepską jakość zupy. W
odpowiedzi na reklamację Izbicki uderzył robotnika w twarz. Na to szewcy w
ogóle odmówili przyjęcia zupy. Izbicki udał się na blok produkcyjny i zapytał
jednego z szewców, czy pobrał zupę. Kiedy usłyszał odpowiedź przeczącą,
spoliczkował również i tego robotnika. Tym razem źle trafił, gdyż robotnik
oddał cios. Głęboko upokorzony taką obrazą swego majestatu Izbicki zatelefonował
na Bałucki Rynek i ogłosił alarm z powodu strajku. Powiadomiono Oddział Specjalny
i wysłano na Marysin pluton, który aresztował w zakładzie pięciu szewców.
Prezes natychmiast interweniował i spokojnie wyjaśnił cały incydent.
Nie można
opisując ten epizod nie zająć stanowiska wobec paskudnego gettowego zwyczaju
bicia. Nawet jeśli często się zdarza, że Prezes w taki właśnie sposób daje
upust swojemu oburzeniu albo karci osoby stawiające opór, krótko mówiąc, jeśli
Prezes bije, to oczywiście nie należy tego pochwalać, ale jakby nie było – razy
wymierza zwierzchnik getta. Można to jeszcze wytłumaczyć patriarchalnym
obyczajem. Jednak wobec faktu, że każdy kierownik, albo funkcjonariusz Służby
Porządkowej, począwszy od komendanta, poprzez oficerów, aż do podrzędnego
policjanta ma zwyczaj być, brak słów potępienia. Quod licet Jovi, non licet bovi
(co przystoi Jowiszowi nie przystoi wołowi) Ten sposób manifestowania siły nie
przysparza gettu chwały i dowodzi fałszywego postrzegania rzeczywistej sytuacji
przez pozbawionych hamulców naśladowców. Możliwe, że uderzenie kijem wciąż jest
karą mniej dotkliwą niż pozbawienie porcji zupy – ponieważ i taka kara zdarza
się w getcie dość często – mimo to trzeba powiedzieć, że obie są niestosowne.
Pierwsza z nich odbiera człowiekowi resztę godności, druga jest narażeniem
życia. Jeśli, jak to miało miejsce w przypadku bijącego Izbickiego, ten który
oddał cios uderzył wystarczająco silnie, to może ten zły obyczaj ustanie
samoistnie. W interesie naszej własnej godności jest to nader pożądane.”
„ Coś
pikantnego. Kiepska zupa w resorcie. Robotnik odmawia przyjęcia. Sama woda.
Inni nie przyjmują na znak solidarności. Kierownik interpeluje. Pierwszy
konflikt z robotnikiem. Kierownik uderza, tamten oddaje cios. Wszyscy
solidarni. Strajk. Interweniuje Prezes, nic nie pomaga. Kara – praca o godzinę
dłużej, po interwencji ‘specjalnej’ trzech aresztowano, ale musieli ich
wypuścić”
„Kierownik
wymierza policzek. Uderzenie kogoś w twarz samo w sobie nie jest tematem dla
kronikarza. Ale spoliczkowanie Żyda przez innego Żyda w getcie Litzmannstadt
warte jest wzmianki. Fakt ten stanowi bowiem niemały wkład do studiów nad
psychologią człowieka w getcie, a więc w żadnym przypadku nie można go pominąć.
Wydział Butów ze Słomy ma nowego kierownika. Ten potężnie zbudowany mężczyzna
nazywa się Lewin. Jeśli któryś z robotników czymś mu się narazi i wywoła
niezadowolenie, ten zwalisty chłop bije go natychmiast w twarz. Wyjrzy jakaś
robotnica na chwilę przez okno – chlast. Policzek to jeszcze nie koniec świata.
To prawda. Ale policzek od kierownika to coś szczególnego. Po pierwsze pokazuje
on, że kierownik dostosował się do sposobu myślenia swojego otoczenia. Pytanie
tylko, czy miał do tego prawo. Uważam, że nie. Wymierzanie podwładnym kar
cielesnych jest w istocie oznaką niskiego poczucia własnej wartości. Hordę
krnąbrnych robotników i urzędników można poskromić wzrokiem. A w czasach kiedy
my Żydzi jesteśmy wystarczająco często policzkowani, powinien pan kierownik
zwłaszcza teraz unikać takich sytuacji. Jeśli szupo policzkuje Żyda, to jest to
wyraz racji stanu. Żyda nie można przecież na równi postawić z innymi; bicie go
jest rzeczą słuszną i sprawiedliwą. Ale czy Niemiec podniósłby rękę przeciw
Niemcowi ? Nie, nigdy. Ponieważ szanuje w nim człowieka. My Żydzi już się
nawzajem nie szanujemy. Żyjemy jak sublokatorzy w obcych myślach – w każdym
razie tak się nawzajem postrzegamy. Straciliśmy swoją własną godność, bijemy
jeden drugiego.”
Wstyd się przyznać, ale do
niedawna nie miałem pojęcia, że przez 33 lata mieszkałem na terenie łódzkiego getta.
Nie wypada mieszkając w Łodzi tak nic o tym nie wiedzieć. Odwiedziłem ostatnio
muzeum na stacji Radegast. To była stacja na którą trafiały dostawy do getta i
z której ekspediowano wytworzone w getcie towary do Niemiec. I była to też
stacja, z której wywożono mieszkańców do obozów zagłady do Chełmna nad Nerem i
Oświęcimia Brzezinki. Jest tam duża makieta getta, jeszcze nie dokończona, a
już ogromna. Jest ulica Wrocławska, gdzie mieszkałem, gdzie była szkoła
podstawowa nr 101, zamieniona potem na Szkołę Baletową. Jest Plac Kościelny,
Zgierska, Lutomierska, Limanowskiego, Rybna, Plac Bazarowy i wiele innych moich
ulic. Wiele kamienic zachowało się w
niezmienionej postaci. Ale zmian też jest dużo. Powstało wiele nowych bloków w
tym kilka z nich po wojnie stanęło na terenie najstarszego cmentarza żydowskiego
przy ulicy Wesołej (obecnie Zachodnia). Poniżej kilka zdjęć.
Powyżej Plac Bazarowy, przy ulicy Lutomierskiej i Rybnej, niedaleko Wrocławskiej. Tuż za placem, cmentarz przy ulicy Wesołej. Plac Bazarowy, po wojnie Plac Pionierów, a obecnie Plac Piastowski był w okresie okupacji miejscem handlu i publicznych egzekucji.
Powyżej Rynek Bałucki, ulica Zgierska i Limanowskiego. Rynek Bałucki był centrum administracyjnym getta. Na Placu stały baraki, w których pracowali urzędnicy. Rynek był odgrodzony od reszty getta. Tylko osoby ze specjalnymi przepustkami mogły się na ten teren dostać. Widać narożny budynek przy Limanowskiego z apteką. Widać kamienicę, gdzie mieszkał krótko mój brat Jurek z Basią. Nieco dalej na Limanowskiego kładka nad wyłączoną z getta ulica Limanowskiego.
Powyżej jeszcze
raz fragment Placu Kościelnego i dwie główne ulice, Zgierska i Łagiewnicka (po
prawej). Widać Rynek Bałucki z barakami, a przy rynku drugi budynek od
Łagiewnickiej to budynek kina "Świt", które funkcjonowało przed i po
wojnie. Najjaśniejszy, duży budynek przy Łagiewnickiej to szpital.
Funkcjonował w czasie wojny, ale w 1942 w czasie tak zwanej wielkiej szpery
chorych wywieziono do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem, a szpital zmieniono
na resort krawiecki. Po wojnie szpital ponownie zaczął działać. Urodziła się w
nim Marta. Od ponad dwudziestu już lat szpital jest remontowany i powoli
zmienia się w coraz większą ruinę.
I na koniec coś
lżejszego. Ponieważ mam nieco więcej czasu troszkę więcej jeżdżę na rowerze. Ostatnia
wycieczka rowerowa miała miejsce kilka dni temu Pojechałem na nią razem z bratem Jurkiem, który na rowerze
jeździ od wielu lat. Przejechałem łącznie tego dnia 57 km. Chyba całkiem
nieźle. Początek był w Głownie, koniec w Łowiczu. Po drodze były Bielawy, Walewice,
Sobota i wspaniały skansen w Maurzycach. W Bielawach na cmentarzu jest grób moich
dziadków od strony taty, którzy mieszkali niedaleko Bielaw na wsi o ładnej
nazwie Brzozów. W Bielawach była ich
parafia. Jest tam kościół z 1403 roku. Tuż obok Bielaw są Walewice, gdzie
urodził się syn Marii Walewskiej i Napoleona. Jest tam stary pałac z pięknymi nietypowymi
dębami, jest z tyłu pałacu piękny park,
przepływa rzeka Mroga i jest stadnina koni. Warto odwiedzić Walewice, jest tam
hotel, można przenocować. Pałac w Walewicach jest miejscem opisanym przez
niejaką Anastazję P, która uwodziła polityków z najwyższej półki na początku
naszej transformacji, a później ich kompromitowała opisując ich zdolności
erotyczne lub brak tychże zdolności w swojej książce. Pałac w Walewicach niejedno zatem widział.
W Walewicach jest stadnina koni, które chętnie pozują do zdjęć.
Sobota to mała,
ale bardzo stara wieś, z kościołem przypominającym ten w Bielawach. Jest z
początku XVI wieku.
Ale najciekawszym miejscem w Sobocie jest wspaniały park z
pałacykiem zbudowanym na początku XIX wieku. Budowla powstała w miejscu gdzie
stał zamek obronny z XV wieku. Pałacyk jak pałacyk, ale park z przepływającą
przez niego rzeką Bzurą jest bardzo uroczy.
Skansen w
Maurzycach to spory skansen z licznymi zagrodami, kościołem i wiatrakiem, które
zostały przeniesione tutaj z okolic Łowicza.
Naprawdę warto odwiedzić. Domy malowane
na niebiesko są przeurocze. Mają idealne proporcje. Oby takie skanseny nigdy
nie zniknęły z braku pieniędzy i chętnych do zwiedzania, bo tych za dużo nie
ma. Młodzież młodsza może zobaczyć jak wyglądała kiedyś wieś, a młodzież
starsza (do której niestety się zaliczam) może sobie tą dawną wieś przypomnieć.
Jedną z większych przyjemności było dla mnie wejście do stodoły i poczucie tego
niezwykłego zapachu słomy.
Powyżej jakże typowy obrazek dla starej polskiej wsi. Ściana z wzorem naniesionym wałkiem, zydelek, tarka do prania i tak zwana wodniarka. Mała szafka, na której stała miska i wiadro z wodą.
kierat, albo manyż - używano dwóch nazw
sieczkarka ręczna powyżej a tak zwana wialnia do czyszczenia zboża poniżej.
Wóz drabiniasty. Szkoda, że nie można było zabrać zapachu stodoły.
I na tym ten
dzisiejszy zbyt długi wpis się kończy.