Podróże po Stanach
To już ostatni odcinek opisujący naszą trzecią podróż po Stanach. Ostatni dzień przeznaczony był tylko na podróż powrotną, więc nie zasługuje na osobną część. Co prawda pierwszy etap tej drogi do domu miał być jeszcze atrakcyjny widokowo i stosunkowo długi – do przejechania po pięknym stanie Utah pozostało jeszcze 400 km, ale dobrze wiedzieliśmy, że to już nie będzie to. Powroty z pięknych wakacji są raczej smutne. Przynajmniej dla mnie.
A cały dzień 21 spędziliśmy w pięknym parku Arches i to już był ostatni w pełni turystyczny dzień, zaplanowany wybitnie relaksowo. Żadnego pośpiechu, czy dużych odległości do pokonania, po prostu czysty relaks. Spędziliśmy w Parku ponad osiem godzin. Biorąc pod uwagę temperaturę to i tak dużo. Podobnie jak poprzedniego dnia, dochodziła ona do 40 stopni w cieniu. Na szczęście powietrze było suche, więc dało się z tym jako tako żyć. Pamiętaliśmy Nowy Jork, gdzie temperatura była niższa, ale wilgotność powietrza zdecydowanie wyższa i było równie, a może bardziej ciężko.
Na początek jak zawsze kilka zdjęć – wizytówek dnia.
Na początek dnia, zaplanowaliśmy jedną z głównych atrakcji wyprawy, czyli spacer po „ognistym palenisku” – Fiery Furnace. Będąc w Arches 3 lata wcześniej, widzieliśmy to miejsce z zewnątrz. To plątanina czerwonych, strzelistych skał - taki skalny labirynt, w którym można chodzić tydzień i nie znaleźć wyjścia. Dowiedzieliśmy się wówczas, że można wejść w środek tego labiryntu, ale po wcześniejszym uzyskaniu pozwolenia i w towarzystwie „rangersa”, czyli strażnika parku. Więc jeszcze w Łodzi taką wycieczkę sobie zarezerwowaliśmy.
Wycieczka zaczynała się o 9 rano. „Palenisko” położone jest z prawej strony głównej drogi, około 25 km od wjazdu do parku. Musieliśmy się zatem spieszyć, aby się nie spóźnić, więc rano nie było możliwości, żeby się zatrzymywać po drodze, zachwycać i robić zdjęcia. A trochę szkoda, bo o każdej porze skały i droga wyglądają nieco inaczej.
Grupa liczyła około 25 osób, od dzieci do osób starszych od nas. Były też osoby ze sporą nadwagą, tak że nie wyglądaliśmy w tym towarzystwie najgorzej. Wycieczka trwała ponad 3 godziny, ale nie była męcząca, bo po pierwsze rano nie było jeszcze tak gorąco, a po drugie ranger szedł powoli i często robił przestoje, które wypełniał opowieściami o roślinach, zwierzętach, skałach, bakteriach i ludziach, którzy jako pierwsi robili dokumentację tych terenów. Mówił ładnie i dużo. Wszyscy rozumieli o czym mówi, tylko ja nieco odstawałem. Pogadanki były ciekawe i potrzebne, żeby trochę odpocząć i nie paść na tak zwanego ryja z przemęczenia i gorąca. Mądry człowiek zawsze robił je w miejscach ocienionych. Sympatyczny był ten ranger.
Pierwsze zdjęcie poniżej zostało zrobione na parkingu, na którym wyznaczone było miejsce zbiórki i skąd zaczynała się wędrówka.
„Wszyscy w długim szli szeregu, by północny odkryć biegun” – ta „mruczanka” z Kubusia Puchatka ciągle przychodziła mi do głowy, gdy cała grupa szła gęsiego za strażnikiem. Malowniczo to wyglądało. Pan ranger po pierwszej pogadance jeszcze raz uprzedził, że kto nie czuje się na siłach to jeszcze może zawrócić, bo potem nie będzie już wyjścia. A w ogóle to on nie chciałby, żeby ktoś się odłączył i zgubił, bo jeszcze mu się to nigdy nie zdarzyło i chciałby, aby tak było dalej. Oczywiście w grupie byli sami dzielni ludzie – odkrywcy i łowcy przygód, więc nikt nie zawrócił. Zresztą na zdjęciach widać, że całe towarzystwo to wytrawni turyści.
Wędrówka na początku była prosta, przyjemna i bez żadnych komplikacji wspinaczkowych. Były minimalne różnice wysokości, więc się nie męczyliśmy. Przechodziliśmy przez liczne zwężenia pomiędzy skałami, ale żadnego czołgania, czy chodzenia na czworakach nie było. Pełna kultura i częste przerwy na kolejne (zapewne ciekawe) pogadanki. Szkoda tylko, że dobry pan ranger nie mówił po polsku. Wszędzie były czerwone skały, nieliczne rośliny o intensywnej, nieco jakby sztucznej barwie. Nieraz droga była stosunkowo szeroka i teren bardziej otwarty, a często inaczej niż gęsiego iść się nie dało.
Park Arches to po polsku Park Łuków Skalnych. Jest ich w parku ponad 2000. W labiryncie też rzecz jasna one były. Na zdjęciu powyżej przechodzimy przez jeden z nich.
Po jednym wykładzie pana strażnika nasz prowadzący wskazał na dwie możliwości dalszej drogi – z przeciskaniem się przez małe i ciasne okno skalne, albo wygodną ścieżką. Oczywiście zgłosili się natychmiast ochotnicy, chętni przeciskać się pomiędzy skałami i ku mojemu zaskoczeniu, wśród nich znalazła się moja żona. I to tak zupełnie bez konsultacji się zgłosiła. Ja dostałem zadanie robienia zdjęć.
Wycieczka była cały czas bardzo przyjemna. Początkowo było jeszcze stosunkowo chłodno – góra 32 stopnie w cieniu :) Po ostatnich, bardzo upalnych dniach, byliśmy przyzwyczajeni do upałów, więc specjalnie nam to nie przeszkadzało.
W kilku miejscach obok naszej trasy żyły sobie ciekawe owady, których sposób na życie stał się inspiracją jednej sceny w filmie „Gwiezdne Wojny”. Owady te wygrzebują jamkę w ziemi. Nad jamką robią w piasku coś na kształt stromego lejka. Inne stworzonko, gdy w czasie wędrówki po piasku trafi do takiego lejka, zsuwa się po stromiźnie wprost w paszczę czyhającego w jamce owada. No cóż każdy kombinuje jak może.
Jedna z pogadanek odbyła się w pobliżu zagłębienia w skale, o przekroju wiejskiej studni, głębokiego na kilkadziesiąt centymetrów. To ciekawe zagłębienie było w równie ciekawym miejscu z łukami skalnymi w kształcie ludzkiej czaszki.
Pan strażnik długo mówił o tym miejscu, że na ogół zawsze na dole jest woda i z tego względu żyją tutaj różne dziwne mikroorganizmy. Rok 2012 pod tym względem był wyjątkowy bo dziura była bez wody. Rok był wyjątkowo suchy i gorący. Jednym z najciekawszych stworzeń żyjących w tej dziurze jest niesporczak. Pan Ranger pokazał zdjęcie tego stworka i trochę o tym gatunku nam opowiedział.
A oto owa dziura bez wody, ale zapewne z niesporczakami.
Poniżej zdjęcie niesporczaka pobrane z wikipedii. To oczywiście przykładowy stworek.

Troszkę ten zwierzaczek przypomina niedźwiedzia, wiec nazwano go niedźwiedziem wodnym. Maksymalna wielkość tego niedźwiedzia sięga 1,2 mm, ale na ogół są to stworzenia znacznie mniejsze, ich rozmiary zaczynają się od 50 mikronów. Są to zwierzaki praktycznie niezniszczalne. Można je potraktować na różne okrutne sposoby, a one mają to gdzieś. Zanurzyć je można w płynnym helu o temperaturze bliskiej zeru absolutnemu, a niesporczak po takiej kąpieli mówi, że fajnie nawet było. Wrzucony do 100 % alkoholu wychodzi żywy i w dodatku trzeźwy. Wytrzymuje przebywanie w nasyconej solance, siarkowodorze, można go wstawić do pieca o temperaturze do 150 stopni, wrzucić do wrzątku, a on po każdym takim doświadczeniu tylko się otrzepie i żyje sobie dalej. Lubi wilgoć, ale można go też całkowicie wysuszyć – przetrwa. Jego naturalne środowisko to temperatura od 0 do 30 stopni, woda i tlen. Jak po różnych torturach znajdzie się w warunkach, które lubi, zaczyna ponownie egzystować – czyli jeść, trawić i się rozmnażać. Czas hibernacji w suszy i w temperaturze poniżej zera trwać może nawet sto lat. Ta forma istnienia organizmów żywych nazywa się kryptobiozą, czy anabiozą. Zupełnie zdumiewająca jest też jego odporność na promieniowanie jonizujące. O ile dla człowieka dawka śmiertelna wynosi ok. 500 rentgenów, ten stwór przeżywa dozy rzędu 570.000 rentgenów. Występuje na całym świecie, we wszystkich strefach geograficznych i klimatycznych. Stwierdzono jego obecność w wysokich górach powyżej 6000 metrów, w strefach arktycznych i w głębinach morskich.
Przebywa najchętniej w cienkiej warstwie wody pokrywającej liście w każdym wilgotnym środowisku. Opis anatomiczny tego niewielkiego stworka jest bardzo bogaty. Ma głowę z mózgiem, oczy, układ nerwowy z węzłami okołoprzełykowymi i pniami brzusznymi, skomplikowany układ pokarmowy z gruczołami ślinowymi oraz układ wydalniczy z systemem filtrującym. Są to zwierzęta rozdzielnopłciowe z zapłodnieniem wewnętrznym. Istnieją zatem organy rozrodcze, jest poszukiwanie partnera i niesporczakowe kopulacje. Dodatkowo jaja niesporczaków są pięknie rzeźbione. Niesporczaki mają układ mięśniowy, narządy zmysłów, urządzenia do nakłuwania roślin, bo żywią się wysysając treść komórkową roślin na których mieszkają. Niektóre gatunki są bakteriożerne lub amebożerne. Niesporczaki nie zajmują się wychowywaniem dzieci – te muszą sobie radzić same. Wygląda na to, że jeśli kiedyś zdarzy się na ziemi tragedia to ludzie może wyginą, ale niesporczaki dadzą sobie radę.
Jak słuchaliśmy tego ciekawego wykładu o niesporczakach, mnie akurat wtedy wypadła zatyczka od obiektywu, i wturlała się do dziury z niesporczakami. Pan ranger zatrzymał mnie gestem, żebym nie podejmował samodzielnych działań, następnie położył się na brzuchu przy dziurze i delikatnie wyciągnął zatyczkę, może nawet z jakimś niesporczakiem.
Po dłuższym wykładzie ruszyliśmy dalej. Wszędzie było pięknie i ani przez moment teren nie stracił na atrakcyjności.
I tak sobie wędrowaliśmy z przerwami– trochę wędrówki, trochę odpoczynku z ciekawostkami opowiadanymi przez strażnika parku. Trasa robiła się fragmentami trudniejsza. Trzeba było się trochę nagimnastykować. Strażnik wtedy zatrzymywał wszystkich, tłumaczył na czym trudność będzie polegała, a następnie pokazywał jak takie miejsce należy pokonać.
jWszystkim wycieczka się bardzo podobała, nikt nie marudził, nie narzekał i czy duży, czy mały, stary, czy młody każdy sprawnie pokonywał przeszkody. Pan strażnik mógł być z grupy zadowolony.
To był młody jeszcze chłopak, który został strażnikiem parku trochę przez przypadek. Mieszkał w mieście, pracował jako architekt. Kiedyś, wraz z kuzynem, pojechał na wycieczkę do parków narodowych. I to co zobaczył tak go zachwyciło, że postanowił wszystko co robił dotychczas rzucić i zostać pracownikiem parku. I udało mu się. Nigdy by nie chciał powrócić do swojego poprzedniego życia i poprzedniego zawodu. Trudno mu się dziwić.
„Ogniste palenisko” to fantastyczne miejsce. Rzeczywiście jest to labirynt. Można iść nieraz w kilku kierunkach, ale nie wszystkie odnogi mają połączenie z następnymi korytarzami – są ślepe. Po pierwszych 30 minutach ranger zapytał o kierunek do parkingu i nie było wielu trafnych odpowiedzi. Jeżeli świeci słońce jest łatwiej, ale wcale nie tak prosto, bo skały są wysokie i bardzo często trudno stwierdzić, gdzie to słońce jest. Korytarze są często bardzo wąskie, tak wąskie, że trudno się przez nie przecisnąć. Kilka miejsc było trudnych do przejścia, były to różne szczeliny, uskoki. Powyższe zdjęcia to w jakimś stopniu oddają. Z pomocą rangera każdy jednak dał sobie doskonale radę.
Zapisanie się na tą wycieczkę było strzałem w dziesiątkę, to była czysta przyjemność, czysty relaks. Upał nie był powalający, skały często dawały przyjemne ocienienie, emocje były przyjemne, widoki piękne. Do tego ranger opowiedział sporo ciekawych rzeczy, szkoda tylko, że mówił wyłącznie po angielsku i nie wszystko zrozumieliśmy.
A potem odwiedziliśmy – już sami – inne miejsca w Parku Arches. Na początek pojechaliśmy na sam koniec asfaltowej drogi , żeby pospacerować po „diabelskich ogrodach”. Byliśmy tutaj trzy lata wcześniej i bardzo nam się podobało. Wybraliśmy się zatem na dłuższą, samodzielną wycieczkę. Szło się jednak ciężko. Było zdecydowanie mniej cienia, słońce zdążyło się wspiąć wyżej, upał zrobił się nie do zniesienia. Szczególnie ciężko szło się po piachu i pod górę. Widoki przepiękne. Łuki, skały, piach, dużo delikatnych, pastelowych barw.
Doszliśmy do niezmiernie delikatnego łuku skalnego „landscape arch” który wygląda tak jakby miał się za moment zawalić. Jest na zdjęciu poniżej. A dalej zdjęcie pobrane z wikipedii. Zrobione jest z lepszego miejsca i znakomicie na nim widać jak cienki jest ten łuk. To cud, że jeszcze do tej pory się nie zawalił.

Na trzech zdjęciach poniżej, gdy się dobrze wpatrzymy można zobaczyć sylwetki turystów. Więc wycieczki po diabelskim ogrodzie mogą być nie tylko piękne widokowo ale również emocjonujące bo jest z czego spadać. No ale na te emocje, nie ze strachu bynajmniej, nie zdobyliśmy się. Gdyby nie ten upał to kto wie.
Kolejnym, już
przedostatnim punktem dnia, był rejon najsłynniejszego łuku skalnego - łuku Delicate Arch. Występował w reklamie
batonów Mars. Trzy lata wcześniej w 2009 wspięliśmy się pod sam łuk, teraz
oglądaliśmy go tylko z dołu, z dużej odległości. Z tej perspektywy też wyglądał pięknie.
Patrząc na łuk z dołu wydaje się, że stoi on na płaskiej skale i dojście do
niego nie powinno stanowić problemów. Ale nie ma w tym nic z prawdy. Jak nie
wędruje się do łuku po wytyczonej ścieżce, to nie sposób do niego dotrzeć –
przeszkadzają ogromne stromizny, wyślizgane skały prowadzące w przepaść.
Podchodząc pod łuk trzy lata wcześniej, dwa razy zgubiliśmy ścieżkę i dwa razy
musieliśmy do niej wracać, bo mimo że łuk był blisko, dojść się do niego na
skróty nie dało. Teren skąd można zacząć wycieczkę do łuku, albo skąd można go zobaczyć z dołu jest bardzo ładny. Skały są tutaj mniej czerwone, pojawia się nawet kolor zielony.
łuk z dołu nie wygląda jakoś szczególnie spektakularnie. Ot łuk jak łuk. I tak jak już wspomniałem wydaje się z tej perspektywy, ze stoi na płaskim terenie i można bez trudu do niego dojść. Ani jedno, ani drugie nie jest prawdą.
Pozwolę sobie zamieścić jeszcze zdjęcie łuku zrobione z góry. Pochodzi z 2009 roku, czyli zostało zrobione w czasie naszej pierwszej wyprawy. Wtedy wdrapaliśmy się pod łuk. Ciekawe ile fotografii łuku powstaje każdego dnia, albo każdego roku. Ale ten obiekt bezdyskusyjnie wart jest uwiecznienia, bo jest niezwykły. Samotny, stojący nad przepaścią, niezwykle piękny, delikatny, subtelny.
I jeszcze dwa zdjęcia okolicy skąd można obejrzeć łuk Delicate, bez konieczności wspinania się do niego. To ciekawe widokowo miejsce.
Oj
pojeździłoby się jeepem także po tym parku. Może jeszcze kiedyś ? W tej
wyprawie wszystko niestety dobiegało końca. Pozostało nam jeszcze tylko jedno
miejsce „Windows Section”. Trzy lata wcześniej brakło nam na to miejsce czasu.
A warto je odwiedzić. Jest tam mnóstwo pięknych dużych łuków, w tym jeden
podwójny.
Na powyższym zdjęciu widoczne są sylwetki ludzkie pod łukiem co pozwala ocenić jego wielkość. Ale to niejedyny łuk w tej części parku. Jest ich więcej i nie tylko łuki przyciągają wzrok. Jest to teren piękny krajobrazowy.
W tym miejscu niespodziewanie usłyszeliśmy Polaków i to dosyć licznych. Pewnie było z
9 osób. Ustawiali się do zdjęcia i musieli wskazać fotografa, który w naturalny
sposób wypadłby z kadru, więc grzecznie zaproponowałem, że może ja im zrobię to
zdjęcie. Ale się zdziwili. Była to wycieczka organizowana przez Polaka
mieszkającego w Ameryce i prowadzącego biuro podróży. Zdziwili się, że my tak
sami sobie przyjechaliśmy i tak sami sobie jeździmy i dajemy sobie radę. Byli
mniej więcej w naszym wieku, może nawet młodsi. Pogadaliśmy sobie trochę,
poopowiadaliśmy co myśmy widzieli, a co oni. Ich wycieczka była niewątpliwie
ciekawa i bardzo intensywna. Nie można powiedzieć, że się lenili. Ale nasz
sposób zwiedzania podobał nam się bardziej.
Oni też patrzyli na nas z uznaniem, a może i z odrobiną zazdrości. Jak
się wyraził przewodnik tamtej grupy, taka wycieczka jak nasza wymaga
sporej odwagi. Rzeczywiście wymaga. Powiedział też, że gdybyśmy kiedyś chcieli
z nim podróżować, to on zaprasza i wręczył nam wizytówkę. Miło było chwilę
pogadać po polsku.
Grupa wsiadła
do busika, bo czekała na nich długa droga do hotelu, a my poszliśmy dalej pozachwycać się okolicą i posiedzieć na koniec pod pięknym, podwójnym łukiem. Wypadało chwilą spokoju pożegnać się z parkiem
Arches. To był też ostatni punkt naszej, jakże udanej wyprawy, więc wypadało
zakończyć ją odrobiną zadumy i odrobiną relaksu w pięknym otoczeniu.
Jeden koniec
te dwa łuki mają wspólny, a drugie ich końce są już w pewnej odległości od
siebie. Było tam dużo przyjemnego cienia, więc z pół godzinki sobie tam
spokojnie posiedzieliśmy.
A dalej to już
pozostała nam droga do hotelu, który mieliśmy zarezerwowany w miejscowości
Green River osiemdziesiąt kilka kilometrów na północny zachód. Kolacja,
pakowanie i ostatni nocleg pod amerykańskim niebem – ostatni w tej wyprawie
rzecz jasna.
---------------
A potem był już tylko dzień 22
czyli wielki powrót do domu. Wszystko co ładne, niestety prędzej, lub później
się kończy. Było pięknie, ale niestety minęło. Na szczęście wszystko odbyło się
zgodnie z planem, a plan okazał się dobry. Jedynie ten Glacier nie wypalił, ale
przecież nie można mieć wszystkiego. Droga do domu czekała nas wyjątkowo długa.
Samolot odlatywał z Salt Lake City, a to oznaczało konieczność przejechania 415
km. Wyjechaliśmy wcześnie rano, wylot był o 17 więc nie musieliśmy się bardzo
spieszyć. Ale spieszyłem się, bo samoloty mają to do siebie, że odlatują bez
względu na to, czy wszyscy pasażerowie dojadą na czas. A w czasie długiej drogi
wiele się może zdarzyć, może się popsuć samochód, albo jakaś wywrócona
ciężarówka może zablokować autostradę. Gdybyśmy się spóźnili, mielibyśmy
problem. Rozsądniej było nocować w pobliżu lotniska, ale szkoda nam było dnia.
Na szczęście samochód żadnych numerów nie robił, a i wszystkie drogi były
przejezdne. To był nasz trzeci wyjazd do Stanów, zawsze pokonywaliśmy ogromne
odległości i ani razu nie widzieliśmy wypadku. Żadnych stłuczek, żadnych
rozbitych samochodów na poboczu, albo w przysłowiowym rowie. Trochę niepojęte. Zamieszczam ostatnią już mapę z trasą z ostatnich dwóch dni, czyli z Moab do Green River i z Green River do Salt Lake City.
Na mapie zaznaczone są parki
narodowe Canyonlands i Arches, a także rzadko odwiedzana, a piękna Cathedral
Valley. My tam też nie byliśmy, mimo że mieliśmy ogromną ochotę. Dolina jest
trudno dostępna, nie ma wewnątrz dróg asfaltowych, tylko gruntowe, które
najlepiej pokonywać pojazdami z napędem na cztery koła. Zwykły samochód z
wysokim zawieszeniem też powinien dać sobie radę, ale samochód z wypożyczalni
nie ma prawa po takich drogach jeździć. Jedna z dróg wjazdowych do doliny
przecina rzekę, którą trzeba przejechać samochodem, mimo że nie ma mostu. Można w tej dolinie spędzić kilka dni i nie
spotkać innego człowieka. Ciekawe miejsce i bardzo malownicze. Ale znaliśmy je wówczas tylko z opisów. Ale teraz jest już inaczej - poznaliśmy to miejsce w 2016 roku. Warto było. Pozwalam sobie zamieścić jedno zdjęcie Doliny Katedralnej "z przyszłości"
Pewne wyobrażenie o urodzie
Cathedral Valley dała droga pokonana ostatniego dnia. Szczególnie piękny był
odcinek autostrady pomiędzy Green River a miejscowością Salina, a zwłaszcza tam
gdzie autostrada przecinała łańcuch górski nazwany „Wasatch Plateau”. Widoki
były bajkowo piękne. Niestety myśli krążyły już wokół dalszej podróży, zdawania
samochodu w wypożyczalni, lotniska, samolotu, przesiadki w Paryżu itd., i
niestety nie powstały tego dnia żadne zdjęcia.
Po zjechaniu z
autostrady w drogę 28 widoczki były cały czas ładne, ale już nie takie. Znowu
nie zrobiliśmy żadnego zdjęcia i tak jechaliśmy jak cielęta, byle szybciej na
lotnisko, żeby zdążyć w każdej sytuacji - nawet wtedy, gdyby przewrócona ciężarówka zatarasowała drogę, gdyby samochód
w ostatniej chwili się popsuł, gdyby… itd. Na koniec jechaliśmy autostradą nr
15, główną amerykańską autostradą północ-południe. Widoczki prawie cały czas
były ładne, choć im bliżej Salt Lake City, tym było mniej ciekawie. Autostrada
robiła się coraz szersza, coraz więcej było różnych rozjazdów. Witaliśmy się w ten sposób z cywilizacją,
której w zachodniej części Stanów Zjednoczonych jest wyjątkowo mało. Nieźle to
ilustruje poniższe zdjęcie.
Jest to zdjęcie satelitarne
kontynentu północnoamerykańskiego zrobione nocą. Część wschodnia jest
rozświetlona, część zachodnia ciemna. Na tych dzikich terenach zaludnienie jest
bardzo małe, więc nie ma kto świecić światełek nocą. Jedyne znaczące jasne plamy to: Los Angeles i San Francisco
na wybrzeżu (San Francisco wyżej), dalej na północny wschód od Los Angeles jest
Las Vegas (mała okrągła jasna plama), niżej i trochę na prawo – Phoenix i
Tucson. Salt Lake City to wydłużona plama na wschód od Los Angeles, a jasna, duża plama na prawo od Salt
Lake City to Denver i okoliczne miasta. Wszędzie
tam byliśmy w czasie naszych podróży i strasznie nas to cieszy.
Autostrada była coraz szersza,
ale oznakowanie było perfekcyjne. Nawet nie przyszło nam do głowy pojechać w
złą stronę. Na lotnisko dojechaliśmy jak po sznurku, żadnego błądzenia.
Czytelne, jednoznaczne drogowskazy doprowadziły nas do punktu zwrotu
wypożyczonych samochodów. A tam kliknięcie skanerem w kod paskowy samochodu,
wydrukowany paragonik z opłatą 0 $, uśmiech miłej pani pracownika Alamo i to
wszystko.
A
następnym punktem programu było kilkugodzinne czekanie do odlotu. Nudy. Ale nie
było wyjścia. Pewnym problemem dla nas był zwrot formularza potwierdzającego
opuszczenie Stanów Zjednoczonych. Zawsze brali to od nas tam, gdzie wydawane
były karty pokładowe, lub tam gdzie zdawany był bagaż. Tym razem nie chcieli.
Przechodząc przez bramki kontrolne spytaliśmy, czy czasem oni nie chcą, ale nie
chcieli, mówiąc, że to pewnie sprawa celników. Ale głupio mówili, bo przecież
kontroli celnej w tą stronę nie ma. Sprawa zwrotu świstka była ważna – gdy ktoś
nie opuści Stanów w okresie ważności pozwolenia na pobyt, ma kłopoty przy
następnym wjeździe. A przecież nie mogliśmy zakładać, że już tu więcej nie
przyjedziemy. Domyślaliśmy się, że odbiorą to przy wejściu na pokład, ale
zależało nam, aby ktoś to potwierdził. W końcu Agnieszka uzyskała taką
informację i od tego czasu czekało nam się dużo spokojniej.
Zbliżał
się czas wejścia na pokład. Wtedy pojawiło się kilku urzędników nie wiadomo jakiej
służby, ustawili się oni wśród oczekujących pasażerów i patrzyli. Stali i
patrzyli na podróżnych. Można nawet powiedzieć, że świdrowali wszystkich
wzrokiem. Jeden z tych dziwnych gości, co jakiś czas prosił kogoś z pasażerów
na bok i zaglądał mu do torby. Agnieszka też dostąpiła tego zaszczytu bowiem
miała nie tylko mały plecak, ale dodatkowo torbę pełną kaczynów. Nie wiadomo,
czy torba wyglądała podejrzanie, czy Agnieszka – w każdym razie Agnieszka wraz
z jej torbą została sprawdzona dodatkowo.
Dalsza
podróż przebiegała bez większych wrażeń. Niewiele zresztą z tej podróży
pamiętam. Najwyraźniej nie zdarzyło się nic, co by było godne zapamiętania. Na
lotnisku w Paryżu mieliśmy do przejścia kawał drogi, czasu na przesiadkę było
niewiele, ale wystarczająco dużo, tak że jeszcze czekaliśmy dłuższą chwilę na
nasz samolot. W Warszawie zaskakująco dużo ludzi mówiło po polsku – odwykliśmy,
samochód grzecznie na nas czekał na parkingu i ogólnie wszystko było w
najlepszym porządku. Obsługa parkingu wytłumaczyła nam jak dojechać do
tymczasowo otwartej na rozgrywki Euro autostrady, tak aby ominąć warszawskie
korki. Jakoś się udało, choć drogowskazów w ogóle nie było. Dwa razy
pojechaliśmy nie tak jak należy, musieliśmy krążyć, zawracać. Złościło nas to,
że w obcej Ameryce z trafieniem gdziekolwiek nie mieliśmy problemów, a w
stolicy naszego kraju, mamy z tym kłopot. Tym bardziej nas to dziwiło, że
przecież trwały Mistrzostwa Europy i przyjechało do Warszawy wielu turystów,
więc oznakowanie ulic, drogowskazy prowadzące do autostrady powinny być
perfekcyjne.
Autostrada
do Łodzi zaskoczyła nas za to pozytywnie. Jak już na nią wjechaliśmy, jechało
nam się szybko i do Łodzi dotarliśmy o przyzwoitej jeszcze godzinie. Starczyło
czasu na rozpakowanie, wyjęcie prezentów, pogadanie z Martą. A potem to już
zasłużona chwila snu i do pracy.
I PODSUMOWANIE 3 PODRÓŻY
No
cóż, kolejny raz wszystko nam się bardzo ładnie udało. Trzy bite tygodnie
zleciały wyjątkowo szybko. Zresztą plan był tak intensywny, że czasu na nudę
nie było. Ważne też, że plan okazał się realny, że wszystko co zaplanowaliśmy
udało się zrealizować, a każde wybrane miejsce okazało się warte obejrzenia.
Park Glacier jako jedyny nie dał się zwiedzić, ale droga do parku, zarówno w
jedną, jak i w drugą stronę była tak atrakcyjna, że nie ma co żałować. Poza tym
jednym dniem, a dokładniej mówiąc – fragmentem dnia, pogoda była wspaniała.
A
największe wrażenia ? Trudno wskazać. Nowy Jork był bardzo ciekawy i choć to
zatłoczony moloch, to jesteśmy zadowoleni, że tam byliśmy. Manhattan, muzea,
Times Square - sporo wywieźliśmy stamtąd ładnych wspomnień. Ale chyba w
konkursie na największą atrakcję w tej podróży, Nowy Jork na podium by nie
trafił. Gdybym miał wskazać trzy największe atrakcje, to na pierwszym miejscu
znalazłaby się jeepową wyprawa, na drugim Park Yellowstone, a na trzecim rejs
po Jeziorze Powella. Natomiast wybór Agnieszki był nieco inny. Według niej na
medalowych pozycjach powinny się znaleźć: Nowy Jork, Yellowstone, i jeepowa
wyprawa. Ale są to miejsca ex aequo, Agnieszka nie była w stanie tych miejsc
uszeregować. Więc jednak Nowy Jork też.
No
i chyba byłoby to na tyle. Wyprawa się skończyła, opis też, pozostaną
wspomnienia. Mieliśmy nadzieję, że to nie ostatnia wyprawa do Stanów, że może za jakieś dwa lata znowu się uda, no i się udało. Wyjechaliśmy choć nie za dwa lata a za cztery.Wiec blog w tym miejscu się nie kończy i materiał na następne odcinki jeszcze jest.
I nie tylko
A dzisiaj drugi dzień Świąt
Bożego Narodzenia. Czas spokoju, odpoczynku, zadumy, spacerów, dobrego jedzenia,
prezentów. Więc jak co roku wypełniałem
moje świąteczne obowiązki czyli kupno choinki, oraz karpi. Ich smażenie jest
też na mojej głowie. Były znakomite, ale już ich nie ma. Choinka w tym roku bardzo
udana. Jak zawsze kupujemy choinkę razem z Martą, która się przy mnie
wykształciła na bardzo dobrego choinkowego eksperta.
I dla uzupełnienia trochę choinkowych szczegółów. Pierwsza bombka jest bombką najstarszą. Ma pewnie co najmniej 55 lat. Zawsze jako pierwsza zostaje zawieszona na choince i robi to Agnieszka - taka tradycja.
A w Wigilię najpierw jest czekanie
na pierwszą gwiazdkę z błogim poczuciem spokoju, że prezenty nie zginą, nikt
ich nie ukradnie, są bezpieczne bo są bardzo
dobrze pilnowane.
"Pilnowaciel" choinki i prezentów też oczywiście został obdarowany i w charakterze wigilijnej wieczerzy skonsumował smaczne serduszka. Uznał jednak, że to mało i chciał uczestniczyć również w naszych posiłkach.
Dzisiaj świeci nawet słońce. Ale
cały rok pod tym względem był okropny. Zwłaszcza ostatnie miesiące były przygnębiające
– ciemno, mokro, brak słońca, a parkach i lasach wszędzie błoto. Według
jesiennych zapowiedzi zima w Polsce miała się rozpocząć wyjątkowo wcześnie i miała
być wyjątkowo mroźna. Jak na razie nic z tych rzeczy. W święta temperatura
dochodzi w Łodzi do 9 stopni. Wcześniej niekiedy spadło z nieba coś białego, ale
po chwili topniało i zwiększało tylko „ciapowatość” wszystkiego.
A co więcej ciekawego się działo.
W polityce trochę zmian. Ryszard Petru został zamieniony przez panią Lubnauer i
nie bardzo może się z tym pogodzić. Ale przede wszystkim odnotować wypada
zmianę premiera. Morawiecki zastąpił Szydło i niejako odwrotnie Szydło została
wicepremierem. Nie bardzo nasza władza potrafiła tą zmianę logicznie wytłumaczyć. Po drugiej
stronie strategia opozycji „ulica i zagranica” trwa w najlepsze. Co prawda „ulica”
spokojniejsza niż rok temu, ale „zagranica” mocno się uaktywniła i uruchomiała
procedurę według sławetnego artykułu 7. A ludzie w większości żyją swoim życiem,
patrząc krytycznie i z dystansem na obie strony politycznego sporu. Są też
oczywiście fanatycy każdej ze stron, ale moim zdaniem to margines. Prezydent
Duda w oczach opozycji raz przestaje być Adrianem, gdy wetuje ustawy sądownicze,
a za moment ponownie się nim staje, gdy je po zmianach podpisuje. Z kolei zwolennicy
PiS-u zaczęli patrzeć na Prezydenta z dużą nieufnością. Jedno jest pewne - obóz władzy to już nie jest
monolit, coraz więcej znaków wskazuje, że jest tam coraz więcej frakcji. Ale
porzućmy politykę.
Z innych rzeczy – ostatnie
miesiąca to czas intensywnej nauki. Musiałem zdać egzamin odnawiający moje
uprawnienia. Poszło na szczęście dobrze, albo nawet bardzo dobrze. Egzamin
okazał się dużo prostszy niż pięć lat temu. Więc mam pięć lat spokoju.
Czasy nie sprzyjają robieniu zdjęć, ale trochę od ostatniego wpisu ich powstało. I one kończą dzisiejszy "odcinek".