Podróże po Stanach
Bardzo długo nie
pisałem. Tak się składało. A przecież nie skończony jest opis trzeciej wyprawy i
- co więcej - do opisania została cała kolejna czwarta wyprawa. A czasu na pisanie
coraz mniej - za kilka dni kończę wszak 60 lat. Aż wstyd. Zawsze przy takiej okazji
przypominam sobie, jak mając około 30 lat jechałem na urodziny mojego szanownego
szwagra Jana, który kończył właśnie lat 50. Urodziny Jana były bardzo udane, uczestnicy
bawili się świetnie. Co prawda jeden z gości złamał sobie rękę wracając, inny usiadł
na chodniku i nie chciał iść dalej, ale wszyscy, łącznie ze mną będą te urodziny
długo pamiętać. Myślałem wtedy - ale ten Jan jest już wiekowy, strasznie się posunął
w latach, 50 lat, no, no, musi to być bardzo przykre. A tu teraz takie coś – własne
60 lat. No cóż, można się tylko pocieszać, że jak na razie moje „ja” wciąż niezmienne
i stosunkowo młode.
Ale o sprawach bieżących jak zawsze będzie na końcu. Będzie Grenlandia, będą Tatry, będzie kilka innych aktualności. Na razie kilka zdjęć wizytówek z 20 dnia naszej wyprawy.
Wyprawa powoli dobiegała końca. Po głównej jej atrakcji, czyli po dwóch
jeepowych dniach, tempo silnie spadło. Ten dzień nie był zresztą dokładnie
zaplanowany. Plan skrystalizował się
dopiero rano i to tak mniej więcej. Nocowaliśmy cały czas w tym samym hotelu w
Moab – czyli w stolicy świata czerwonych kanionów. W pobliżu były parki
narodowe Canyonlands, Arches, Park Stanowy Dead Horse i nieco dalej Park
Narodowy Capitol Reef. Było zatem w czym
wybierać.
Pogoda tego dnia nie sprzyjała nadmiernym wysiłkom. Cały czas było
praktycznie bezchmurne niebo i bardzo ciepło. W niektórych momentach
temperatura przekraczała 40 stopni w
cieniu. Gdy wiał wiatr, to wydawało się, ze ktoś kieruje w naszą stronę
suszarkę do włosów, albo od razu 10 suszarek. Tańcząc taniec pogody starałem
się nie zaniedbać końcowej jego części.
Bardzo się starałem – jak widać, może za bardzo, bo aż taki upał to
chyba nie był potrzebny. Marta napisała do nas w liście, że w Łodzi mocno w tym
czasie padało. I zapewne padało tak mocno, bo spadła cała wilgoć, która
planowała opaść na Amerykę, tylko mój taniec pogody nie pozwolił. Kto wie, może
tak właśnie było. Ona się nie przyznaje, ale chyba wierzy, że mój taniec pogody
to nie jest lipa.
Myśląc rano gdzie pojechać zaproponowałem Agnieszce wyprawę pieszą do
punktu widokowego, gdzie widać jak rzeka Green River wpływa do Colorado.
Minusem tej propozycji było to, że trasa w obydwie strony liczyła 18 km – na
pieszo oczywiście. Dobra żona tę propozycję odrzuciła. A pomysł był przecież dobry. Tym bardziej, że
mogliśmy wówczas zobaczyć następną część Parku Canyonlands - Needles. No i widok byłby
interesujący. A tak, to możemy zobaczyć połączenie rzek tylko na obrazkach
ściągniętym z Internetu. W wyszukiwarce Google trzeba wpisać hasło: "green river colorado river confluence" obrazki się wówczas pojawią.
Wracając do planowania kolejnego dnia, muszę przyznać, że tego dnia nie było już we mnie determinacji,
aby zrealizować jakiś konkretny plan. Po emocjach ostatnich dwóch dni wyszła ze
mnie taka „ciamciaramcia”, której było wszystko jedno. Więc poszliśmy na
zupełną łatwiznę i postanowiliśmy zobaczyć Park Stanowy Dead Horse i jeszcze
raz pojechać do Island in the Sky, popatrzeć z różnych punktów widokowych na
kaniony i naszą jeepową drogę. Wariant dla bardzo leniwych.
Dead Horse jest parkiem stanowym.
Na mapie zamieszczonej w poprzednim poście jest on widoczny tuż nad prawym
górnym rogiem Parku Canyonlands. Dojazd jest wygodny – drogą asfaltową. Parki
stanowe rządzą się swoimi prawami.
Jeżeli ma się bilet do parków narodowych to niekiedy do parku stanowego
wjechać można za darmo, a nieraz trzeba osobno płacić. Dead Horse należy do tej
drugiej kategorii. Nie pamiętam już ile kosztował wjazd, ale cena wydała nam
się za wysoka. Dead Horse
Point przypomina Island in the Sky w Parku Canyonlands. To taki płaski
cypelek z pięknymi widokami na rzekę Kolorado, która płynie w dole. Teren, po
którym poprowadzona jest droga jest niemal zupełnie płaski. Tak jak w wielu
miejscach w Stanach góry są w dole a nie w górze. Cypelek jest wąski, a jego ściany są prawie pionowe. W XIX
wieku ten teren był wykorzystywany jako naturalna zagroda dla koni. Kowboje
zapędzali tutaj stada dzikich koni. Cypelek na jego wlocie jest tak wąski,
tak więc wystarczyło zagrodzić wylot w tym miejscu i konie nie mogły się stąd
wydostać. Potem były one oswajane i prowadzone dalej do miasteczek, gdzie można
je było sprzedać. Nazwa Dead Horse wzięła się z pewnej historii, mówiącej o
tym, że jeden koń za nic nie chciał opuścić tego miejsca i w końcu padł z
pragnienia, mając cały czas widok na rzekę Kolorado płynącą nieopodal. Zejść do
niej po stromych skałach nie mógł, a opuścić tego miejsca nie chciał.
Widoki są tutaj bardzo interesujące, zwłaszcza na zakole utworzone przez
rzekę Kolorado i na drogę Potash Road, którą można pokonać wyłącznie samochodem
z napędem na cztery koła. Nazwa drogi
wzięła się stąd, że obok niej znajduje się kopalnia chlorku potasu. Poniżej zdjęcia z Parku Dead Horse.
To widok na piękne zakole rzeki Kolorado. Widać też drogę Potash Road, którą aż się prosi, żeby nią pojechać. A wypiętrzone skały w oddali to już Island in the Sky w Parku Canyonlands.
Park ma swoje Visitor Center, skąd zaczynają się krótkie
ścieżki wzdłuż krawędzi urwiska. Widoki stąd są naprawdę w pierwszym gatunku -
duże urwiska, pionowe skały, eksponowane miejsca, łuki skalne. Wszystko to, ze
mną na dokładkę, jest na zdjęciu poniżej. Wypadałoby stojąc w takim miejscu
rozłożyć skrzydła i pofruwać nad okolicą. Tylko skrzydeł nie ma. Tzn. są ale trochę przetrącone i w dodatku pióra powypadały. Z takimi skrzydłami już się daleko nie pofrunie.
Droga Potash
Road jest na pewno atrakcyjna. Jedzie się wzdłuż rzeki Colorado i przejeżdża się obok kopalni chlorku potasu. Jest on wydobywany poprzez
rozpuszczanie w wodzie, która jest pompowana głęboko pod ziemię wprost z rzeki
Kolorado. Woda z rozpuszczonym chlorkiem potasu jest następnie wypompowywana na
powierzchnię i odparowywana w specjalnych basenach położonych na zboczach, które
wyglądają jak tarasy pól ryżowych. Są wystawione na działanie słońca, które
tutaj nie próżnuje i grzeje na potęgę. Ale tam nie byliśmy, choć szkoda. No cóż może jeszcze kiedyś, choć nie sposób przecież być wszędzie.
Pojechaliśmy następnie do najbardziej popularnej części Parku, czyli do Island in the Sky, żeby popatrzeć z góry na przejechaną jeepem trasę, tak aby się nią ponownie nią nacieszyć. Najpierw zatrzymaliśmy się przy punktach widokowych, skąd znakomicie było widać pierwszy odcinek naszej jeepowej trasy czyli Shafer Trail Road.
Tak jak samochód na zdjęciu poniżej, zatrzymaliśmy się w tym miejscu i my.
A wcześniej jechaliśmy po wyrąbanej na górze urwiska półce skalnej.
Pojechaliśmy następnie do najbardziej popularnej części Parku, czyli do Island in the Sky, żeby popatrzeć z góry na przejechaną jeepem trasę, tak aby się nią ponownie nią nacieszyć. Najpierw zatrzymaliśmy się przy punktach widokowych, skąd znakomicie było widać pierwszy odcinek naszej jeepowej trasy czyli Shafer Trail Road.
Deoga ta powstała w 1914 roku. Zbudowali ją dwaj
ranczerzy, którzy tutaj sobie żyli i którzy wypasali tutaj bydło. Latem bydło
pasło się na górze, a zimą na dole, bliżej rzeki. Tak to sobie wymyślili, a
żeby to zrealizować zbudowali tę drogę. W latach 50-tych ubiegłego wieku
natrafiono w tym świecie kanionów na złoża uranu, który był bardzo wtedy
potrzebny do budowy bomb atomowych. Rozpoczął się uranowy boom. Wydobycie było
na dole, a wywieźć urobek trzeba było na górę. Shafer Trail Road została
wzmocniona, poszerzona nieco i rozpoczęło się jej intensywne przemysłowe
wykorzystanie. Potem uran się skończył, a droga pozostała. Była wielokrotnie
wykorzystywana w produkcji filmowej i służy jako niewątpliwa atrakcja
turystyczna. Wygląda tak niesamowicie, że i nas dwa lata wcześniej mocno
rozkojarzyła. Pojawiło się natychmiast marzenie, żeby kiedyś tu jeszcze
przyjechać i pokonać ją pięknym samochodem terenowym. I udało się. Długość tego
odcinka wynosi 19 mil. W klasyfikacji punktowej, w kategorii atrakcyjność
widokowa, Shafer Trail Road została wyceniona na 10 punktów (maksymalna ocena),
a w kategorii stopnień trudności zaledwie na trzy punkty. I tutaj dodam od razu
podobną informację o White Rim Road. Jej długość to 66 mil, atrakcyjność
widokowa wyceniona na 9, a stopień trudności na 4 zaledwie. Czyli w świecie
kierowców terenowych nie mamy szczególnych powodów do dumy. Tylko 4 punkty.
Mało. Co innego byłoby, gdybyśmy pojechali na Elephant Trail. Tam skala
trudności wynosi już 7, a droga też jest dostępna dla wszystkich chętnych. No,
ale nam czwóreczka w zupełności wystarczy i jeśli jeszcze kiedyś wybierzemy się
pojeździć jeepem to poza cztery punkty wychylać się nie będziemy a i 3 nas w
zupełności zadowoli.
Tak jak samochód na zdjęciu poniżej, zatrzymaliśmy się w tym miejscu i my.
A wcześniej jechaliśmy po wyrąbanej na górze urwiska półce skalnej.
Podjechaliśmy potem do Visitor Center popatrzeć trochę na
przyrodnicze wystawy. Tutaj właśnie dowiedzieliśmy się o szczurach kangurzych, których
przedstawiciel odwiedził nas na biwaku i tutaj przeczytaliśmy, że on na pewno
nie przyszedł się napić, bo to abstynent jest i nie pije. Przed wejściem do
budynku odbywał się wykład strażnika parku dla turystów. Nie dołączyliśmy do
słuchaczy, ale jak zawsze ta formy popularyzacji przyrody bardzo nam się
podobała.
Kolejnym punktem który odwiedziliśmy był Grand View Point
Overlook. Punkt ten jest na końcu asfaltowej drogi biegnącej na płaskowyżu
pomiędzy kanionem rzeki Kolorado i kanionem rzeki Zielonej.
Od punktu widokowego, brzegiem urwiska,
poprowadzona jest ścieżka, o długości około 1,5 km z pięknymi widokami najpierw
na jedną stronę, a potem też na drugą. Cały czas widać drogę, która jechaliśmy
poprzedniego dnia. Fajnie było na nią spojrzeć z góry. Agnieszka już nie
mówiła, że w „w dupie ma tą jeepową wyprawę”. Teraz była z siebie dumna.
Na końcu
cypelka było wypiętrzenie, na które można było się wdrapać, a potem było już
urwisko, wielka przerwa i zakończenie cypelka w postaci samotnej, płaskiej,
skalnej wyspy. Na wypiętrzenie ja się wdrapałem, a Agnieszka w tym czasie
cieszyła się nicnierobieniem i widokami. Upał był przeogromny. Niebo błękitne.
Niby nic dziwnego, wszak końcówkę tańca pogody tańczyłem z wyjątkowym zaangażowaniem.
Można było już w tym miejscu sobie pogratulować, że pogoda nie popsuła nam
wyprawy. Ten jeden dzień w Grand Teton można przecież pogodzie wybaczyć.
Wypatrywaliśmy cały czas drogi, która jechaliśmy i naszego
miejsca biwakowego. Przy pomocy lornetki udało nam się to zrobić. Ale jak
przeglądam zdjęcia to już trudno mi to miejsce zlokalizować. Zresztą czy to
takie ważne. Z góry zresztą wszystko wyglądało płasko.
Kolejnym punktem programu była krótka wycieczka do łuku
skalnego Mesa Arch. Miejsce to jest
wskazywane jako najpiękniejsze w całym parku Canyonlands. Najpiękniejsze
zdjęcia wychodzą tutaj o świcie, kiedy słońce oświetla łuk od dołu. Pod łukiem stanąć nie można, bo wcześniej
zaczyna się urwisko W oddali widać
wspaniały łuk praczki, obok którego jechaliśmy poprzedniego dnia, a przed łukiem
praczki stoi samotna skała przypominająca potężną, postać wpatrzoną w świat kanionów. W dalekim tle widać Góry
Skaliste. Widok rzeczywiście zasługuje na miano najpiękniejszego w całym parku.
Do
łuku z parkingu trzeba było kawałek dojść, ale to był krótki spacer. Dwa lata
wcześniej intensywnie kwitły tutaj kaktusy. Teraz kaktusy też rzecz jasna były,
ale już przekwitły.
Piękne zdjęcia łuku o wschodzie słońca można zobaczyć na przykład na stronie http://youshouldgotoo.com/mesa-arch-canyonlands-national-park-utah/
Nasze zdjęcia tak ładnie nie
wyszły. Nie włożyłem w nie dostatecznie dużo serca. Najwyraźniej upał nie
sprzyjał koncentracji. Ale dowód na to, ze tutaj byliśmy jest. I to
był już ostatni punkt naszej wycieczki w Parku Canyonlands. Pożegnaliśmy park
mając potężny dyskomfort, ze cała nasza wyprawa się kończy.
Postanowiłem,
ze podjedziemy jeszcze do Parku Arches. To przecież po sąsiedzku. Następnego
dnia mieliśmy dosyć wcześnie ruszyć na wędrówkę ze strażnikiem parku po
labiryntach skalnych i musieliśmy jeszcze odebrać bilet. Żeby następnego dnia spokojnie zjeść
śniadanie, lepiej było odebrać bilet już teraz. Visitor Center jest zaraz na
początku drogi wjazdowej do parku. A poniżej mapa parku Arches pobrana za strony parku www.nps.gov/arch
Bilet mieliśmy zarezerwowany i oczywiście na nas czekał.
Strażnik w Visitor Center pokazał nam zdjęcia z trasy, powiedział, że wycieczka
nie jest prosta, że trzeba pokonywać przeszkody, wspinać się, że trzeba wziąć
ze sobą dużo wody, że jest tam bardzo gorąco, a wycieczka trwa całe trzy
godziny. Oczywiście nas nie zniechęcił, choć oczywiście troszkę się obawiałem,
czy Agnieszka się znowu nie popsuje jak w Monument Valley. W tym przypadku
byłby większy kłopot, bo bez przewodnika z labiryntu sami byśmy pewnie nie
wyszli. Założyłem, że pewnie tempo
będzie dostosowane do możliwości każdego turysty. Martwiła nas trochę coraz
wyższa temperatura. Przed Visitor Center upał panował po prostu straszny. To było na pewno ponad 40 stopni w cieniu.
Po odebraniu biletu postanowiliśmy się
jeszcze trochę przejechać po Parku. Droga asfaltowa, zaznaczona na mapie na
czerwono, ma około 30 km długości i kilka bocznych odnóg. My dojechaliśmy do
Windows Section, która trzy lata wcześniej widzieliśmy tylko z bardzo daleka.
Po drodze zatrzymywaliśmy się co chwila i podziwialiśmy to niezwykłe miejsce.
Nakręcono tutaj wiele filmów w tym początek któregoś filmu z Indiana Jonesem.
Po trzech
latach, mimo zachowanych zdjęć, mimo napisanego po tamtym wyjeździe
„przewodnika”, wiele rzeczy uleciało z pamięci. Park Arches, który i wtedy
zwiedzaliśmy, odkrywaliśmy teraz w pewnym sensie na nowo. Podobnie jak Park Zion,
i ten park okazał się piękniejszy niż go zapamiętaliśmy. Niezwykłe formy skalne
i niezwykłe barwy. Do tego błękitne niebo i piękna widoczność. Zachwyciliśmy
się po raz kolejny. Ten Park jest bardzo blisko Parku Canyonlands, ale jest
jednak inny. Większe zróżnicowanie form
skalnych, więcej barw, bardziej urozmaicone widoki.
Tego dnia
nie planowaliśmy tutaj żadnych wycieczek. Agnieszka w tym upale nie miała za
dużo energii, a i mnie chciało się mniej niż zazwyczaj. Postanowiliśmy przejechać
tylko część trasy, zobaczyć wstępnie jak wyglądają łuki skalne w Windows
Section i wrócić. Poniżej zdjęcia z pierwszego odcinka drogi.
Bardzo charakterystycznym miejscem w Parku Arches jest
balansująca skała. Potężny głaz utrzymujący się na znacznie węższej od niego
skalnej podporze. Kiedyś pewnie z tej podpory spadnie i zrobi to w dodatku z
wielkim hukiem, ale na razie tkwi i budzi zainteresowanie turystów. Agnieszka
podziwiała głaz siedząc w chłodnym klimatyzowanym chevrolecie, a ja
powędrowałem przyjrzeć mu się z bliska. Wspaniały. Wysokość całości to 39
metrów, a sam głaz ma prawie 17 metrów, czyli jest wyższy od pięciopiętrowego
bloku.
Jakaś młoda amerykanka zrobiła mi nawet zdjęcie na tle głazu
(tak sama z siebie – nieproszona), ale zupełnie jej to zdjęcie nie wyszło. Nie
jestem na nim dostatecznie piękny, więc go nie zamieszczam.
Następnie
podjechaliśmy do części nazwanej Windows Section. Były tu liczne łuki, okna
skalne i różne dziwaczne formy. Miejsce
warte odwiedzenia. Postanowiliśmy, że wrócimy tu następnego dnia na dłużej.
I nie tylko
Minęły już trzy miesiące od ostatniego wpisu. Zgodnie z przyjętym założeniem
w tym blogu oprócz opisów podróży amerykańskich ma być opisywana współczesność.
Ciężko będzie te trzy miesiące nadgonić, ale spróbujmy. Najpierw o tym co działo
się w naszym kraju:
Dominowała paskudna pogoda, ciągły brak słońca, deszczowo i wietrznie,
duże straty związane z huraganami które nawiedziły Polskę.
Premierem jest w dalszym ciągu Beata Szydło, o której wciąż słychać było,
że odejdzie i zostanie zastąpiona Kaczyńskim. Obecnie wszystko wskazuje na to,
że Szydło pozostanie na stanowisku, choć rzecz jasna głównym „rządzicielem” pozostanie
Kaczyński.
Nasz Prezydent zaczął brykać, denerwować głównego „rządziciela” i jego towarzyszy,
zważniał, wydaje się, że czas kiedy spełniał wszystkie polecenia definitywnie się
skończył. Niektórzy zwolennicy „dobrej
zmiany” są zdezorientowani. Stało się to przy okazji prób reformy sądownictwa, o której wszyscy
mówią, że jest niezbędna, choć każdy ośrodek mówiąc o niezbędności myśli o
czymś zupełnie innym.
PiS zachowuje ogromną przewagę w sondażach, a opozycja raczej się ciągle
stacza, choć ma wierną armię zwolenników. Opozycja niekiedy się „konsoliduje”, a
niekiedy „zachowuje odrębność”, czyli kłóci ze sobą. Jednego dnia dla opozycji 500+
jest złem najwyższym a następnego „ten program należy rozszerzyć na każde
dziecko”. Głównym polem działania
opozycji jest krytyka obozu rządzącego, choć praca organiczna też trwa, bowiem
może dojść do rekonstrukcji gabinetu cieni.
Unia Europejska niezmiennie krytykuje Polskę i Frans Timmermans
zagrzewa wciąż do walki wspierany przez polskich opozycyjnych polityków, czyli
nic w tym zakresie się nie zmieniło. Mnie osobiście najbardziej i dziwi i śmieszy jednocześnie zarzut
mówiący o braku wolności słowa w Polsce, czyli należy przyjąć, że w Newsweeku,
Onecie, TVN-ie, Polsacie, Polityce, Gazecie Wyborczej, TOKFM-ie, pracują
dziennikarze pisowskiego reżimu, a każdy artykuł i audycja przechodzi dodatkowo
przez ostre sito cenzury.
Gospodarka ma się chyba dobrze, bo potwierdzają to ośrodki spoza naszego
kraju, w tym z UE. Piszę „chyba”, bowiem w wielu branżach i w wielu firmach tego
absolutnie nie widać.
A jak jest w kraju – to najlepiej stwierdzić oglądając „Fakty” TVN i TVN24
oraz dla równowagi „Wiadomości” w TVP1 i TVP INFO. Dojdziemy do wniosku, że istnieją
jednak światy równoległe opisywane w literaturze fantastycznej. Wiele osób tego
unika woląc żyć w świecie własnych ukształtowanych poglądów nie zakłócanych
przez fakty do tych poglądów zupełnie niepasujących. Po co się denerwować.
Jedno jest pewne – to rosnąca potęga i rosnąca głupota coraz
liczniejszych urzędów, krępujących swobodę gospodarczą i tłumiących przez to
rozwój. To jak rak – rozrasta się i
niszczy. Z drugiej strony bierze się to również z ogromnej skłonności niektórych
naszych rodaków do oszukiwania państwa. Ale lekarstwo często jest gorsze niż
choroba. Z oszustwami podatkowymi można było walczyć w sposób mniej dotkliwy
dla przedsiębiorstw działających uczciwie.
----------
A teraz pora na ciekawszą część tego co współcześnie się działo. Zilustruję
zdjęciami cztery wydarzenia. Po pierwsze 100 urodziny mojej cioci Marty,
wyprawa jachtowa Marty (nie cioci rzecz jasna) na Grenlandię, kolejny Light Move Festival w Łodzi i mój wypad w
Tatry. Poza tym nic szczególnego się nie wydarzyło. Choć o tym i owym można by
wspomnieć tylko jeszcze na to za wcześnie.
Zacznijmy zatem od cioci Marty. Skończyła całe 100 lat. Przed urodzinami pochorowała się mocno, lekarz nawet się obawiał czy z tego wyjdzie, ale ciocia kolejny raz się nie dała. Na urodzinach pojawiło się mnóstwo gości, ciocia spędziła z nimi całe przyjęcie, śpiewała i piła wódkę😊 To znaczy upiła troszkę z kieliszka rzecz jasna. Umysł sprawny w 100 procentach. A po urodzinach czuje się znacznie lepiej. Na zdjęciu ciocia z listem gratulacyjnym od Pani Premier. Akurat odwiedziliśmy ją, jak nabierała sił przed urodzinami, dlatego zdjęcie w łóżku.
A teraz o drugiej Marcie. Wbrew dobrym radom rodziców, podkreślających,
że to niebezpieczne, że góry lodowe, że Titanic, poleciała w sierpniu na Islandię, a stamtąd po krótkim
zwiedzaniu tej sporej wyspy, popłynęła jako członek załogi jachtu na Grenlandię.
Wyprawa się udała, zdjęcia wyszły piękne, sztormów nie było, więc wszystko
skończyło się szczęśliwie. Zamieszczam zdjęcia, bo niewątpliwie ciekawe. Wbrew
pozorom w środku lata w Grenlandii nie jest bardzo zimno, da się tam żyć normalnie,
a nieliczni tubylcy mieszkają tam na stałe. Ale co można robić w takim miejscu zimą to
duża ciekawostka. Na początek zdjęcie Marty w stroju pasującym do słowa „Grenlandia”
i w stroju zupełnie nienormalnym. Kąpać się morzu Grenlandzkim – no, no, niezły
wyczyn.
A teraz będzie już tylko mieszanka zdjęć głównie z Grenlandii, aczkolwiek
i Islandia się pośród nich trafi. Mnie najbardziej urzekły góry lodowe i
sympatyczny polarny Pan Miś, który poczuł z daleka zapach przyrządzanej na
jachcie potrawy z woła piżmowego i postanowił wziąć udział w posiłku. Ostatecznie jednak zrezygnował. A góry lodowe
po prostu fantastyczne, zwłaszcza z księżycem w tle i małych pontonem z częścią
załogi.
A teraz kilka zdjęć z corocznej imprezy łódzkiej „Light Move Festival”.
To bardzo atrakcyjne, udane wydarzenie, na które przychodzą tłumy łodzian i na
które przyjeżdża wielu turystów z Polski i nie tylko. Jakby tak jeszcze Łódź
otrzymała organizację wystawy EXPO, to może by się w końcu mocniej odbiła w
górę. Na razie nie jest to jeszcze ani perełka, ani brylant pośród polskich
miast. Niestety. A nawet są osoby, i to bardzo sympatyczne osoby, które w Łodzi
bywały i które jej nie polubiły. Troszkę nieładnie, bo Łódź się stara. Za
moment na przykład nastąpi pełne otwarcie kompleksu EC-1, gdzie już od
dłuższego czasu pracuje najnowocześniejsze Planetarium w Europie, i
najprawdopodobniej EC-1 stanie się silną konkurencją dla Centrum Nauki Kopernik.
A przyjezdni będą mogli wysiąść z pociągu na najpiękniejszym dworcu kolejowym w
Polsce Łódź Fabryczna. Troszkę wolno, ale jednak Łódź się zmienia na korzyść. Więc
teraz zdjęcia.
A na koniec moja
trzydniowa wycieczka w Tatry. Takie miłe urozmaicenie, które należy odnotować. Plany
nie zostały jednak zrealizowane, choć były takie piękne. Miałem przejść z
Kasprowego Wierchu przez Świnicę, Zawrat, aż do Koziej Przełęczy, ale plan trzeba
było zmienić. Na grani wiał tak silny wiatr, że trudno było iść. On po prostu
przewracał. Rodzice mniejszych dzieci musieli trzymać swoje pociechy bardzo mocno,
bo inaczej dzieci by odfrunęły. I nie ma w tym dużej przesady. Więc kierując
się rozsądkiem musiałem plan zmienić i ze Świnickiej Przełęczy zszedłem w dół,
zresztą nie tylko ja. Młodzi ludzie też w większości nie ryzykowali. Ja nawet
zacząłem podchodzić na Świnicę. Byłem obserwowany z nadzieją przez innych,
którzy liczyli na to że dam radę, a wtedy oni uznają, że jeśli ten nie
najmłodszy już człowiek nie zawrócił, to i my damy radę. Ale ten nie najmłodszy
już turysta uznał, że nie da jednak w tych warunkach rady i zawrócił. Żeby
troszkę sprawę skomplikować przeszedłem jeszcze przez Przełęcz Krab do Czarnego
Stawu Gąsiennicowego. Też pięknie. A następnego dnia była już trasa prostsza
czyli Dolina Białego, Dolina Strążyska i Sarnia Skała. Szkoda, że tylko tyle, dobre, że choć tyle,
szkoda że sił do chodzenia po górach odnotowuję u siebie znacznie mniej niż
kiedyś. A na koniec kilka tatrzańskich zdjęć.
I na dzisiaj to
chyba tyle, choć może jeszcze na koniec pamiątka z Zakopanego, czyli obraz malowany
na szkle w tradycyjnym podhalańskim stylu. Piękny. Wykonała go Pani Jolanta
Pęksa, bardzo interesująca artystka i kobieta, która mieszka sobie w otoczeniu swoich
wspaniałych obrazów w pięknym drewnianym domu.