Podróże po Stanach
Najpierw cytat z meldunku, który został tego dnia wysłany do kraju.
„Dzisiaj będzie krótko, bo nie mamy czasu, mimo że wróciliśmy stosunkowo
wcześnie. Musimy się przygotować do jutrzejszej jeepowej wyprawy. Musimy
poczytać jeszcze o jeepach i dodatkowej dźwigni przełączającej pomiędzy trybami
pracy jeepa 2H-4H-N-4L. Z jeepami nie jest bowiem tak prosto jak się myśli, ale
mam nadzieję, że damy radę. Najważniejsze, że nic nie zapowiada dzisiaj zmiany
pogody. Jest bezchmurne niebo, gorąco, czyli właśnie tak jak miało być. Ruszamy
jutro z samego rana na całe dwa dni z noclegiem pod gwiazdami. Ciekawa przygoda
się zapowiada. Dokupiliśmy jeszcze wody”
Ten cytat potwierdza, że siedemnastego dnia żyliśmy bardziej tym, co na
nas czekało dnia osiemnastego i dziewiętnastego. Bo co tu dużo mówić, to miał
być główny punkt programu – punkt inny niż cała reszta, najbardziej
emocjonujący, najbardziej niezwykły. Denerwowaliśmy się trochę.
A dzień 17 był
spokojny. Przejechaliśmy raptem 440 km i spośród słynnych miejsc byliśmy tylko
w Monument Valley. Ale cała droga była niezwykle piękna. Wiem, że piszę w koło
Macieju wciąż to samo. Że wszystko piękne, zachwycające, niezwykłe,
fantastyczne itd. No ale jak nie pisać w
ten sposób, jeśli naprawdę tak było. Tutaj jazda samochodem jest przeżyciem
turystycznym najwyższej próby. Na początek kilka zdjęć – wizytówek tego dnia.
Najpierw mapa z trasą dnia z Page do Moab. Zaznaczona jest na mapie
Dolina Pomnikowa, czyli Monument Valley i cel następnych dwóch dni – Park
Narodowy Canyonlands. Czerwona kreska ma 440 km długości.
Dodatkowo, czerwono – niebieskim słoneczkiem zaznaczony jest Park
Naturalnych Mostów. Mieliśmy i ten park w planie dnia, ale uznaliśmy, że to już
nie ma sensu, że będzie na to za mało czasu, że musimy myśleć o głównym punkcie
wyprawy, czyli kolejnych dwóch, jeepowych dniach. Cztery lata później udało się i ten park odwiedzić.
Monument Valley – wiadomo – niezwykłe miejsce, sceneria sławnych
westernów, miejsce pracy Johna Wayne, ósmy cud świata, święte miejsce Indian
Navajo, co kto chce. Byliśmy tam już trzy lata temu i chętnie wróciliśmy. Wtedy
jeździliśmy samochodem po nieutwardzonych, zapylonych drogach wewnątrz parku. Nie
powinniśmy tego robić, bo kontrakt samochodowy nam tego zabraniał. Ale nie
byliśmy świadomi. Teraz już byliśmy i brakło nam odwagi, aby naruszyć warunki
umowy wynajmu. Samochód po takiej jeździe jest cały zapylony i trudno ukryć, ze
się jeździło po dzikich miejscach. A samochód trzeba było oddać już za 5 dni. Musieliśmy
uwzględnić, że stan techniczny pojazdu mógł być nie do końca idealny (to
krótkotrwałe wcześniejsze kapanie, zauważone w drodze do hotelu w Ely nie
znalazło przecież wytłumaczenia). Gdyby stwierdzono, że jest uszkodzenie, a samochód
jeździł po nieutwardzonych drogach, moglibyśmy zostać obciążeni kosztami
naprawy. I byłyby to zapewne duże pieniądze. Więc tym razem samochodem w głąb
doliny nie pojechaliśmy. Poniżej mapa parku z zaznaczonymi drogami gruntowymi,
po których można jeździć samochodem – to ta grubsza kropkowana linia. A
drobniejszymi kropkami zaznaczona jest wyznaczona trasa piesza. Czarne plamy to
niezwykłe skały – monumenty, przyciągające tutaj każdego dnia setki turystów.
Jak już
powiedziałem, wjazd pomiędzy skały własnym samochodem został przez rozum
wykluczony, Serce co prawda mówiło, że tak nie można, że jesteśmy ciapy i
bojące dudki. Ale tym razem serce przegrało z rozumem. Pozostały nam tylko dwie
możliwości, albo jechać w głąb doliny samochodem terenowym z Indianami, albo
też iść na wycieczkę pieszą bez Indian. Wybraliśmy drugą z tych możliwości.
Wycieczka samochodowa była nierozsądnie droga.
Pogoda od samego
rana była świetna. Świeciło słońce, było bardzo ciepło. Trasa z Page do
Monument Valley była raczej pusta. Jechało się zatem bardzo przyjemnie. Widoki były cały czas przednie, z wyjątkiem
bliskich okolic Page. Tutaj na obrzeżach miasta zbudowano potężną fabrykę z
ogromnymi trzema kominami, które w fatalny sposób psują krajobraz i zupełnie do
tych okolic nie pasują.
Im bliżej było
Monument Valley tym więcej pojawiało się samotnych, dużych skał. Podziwialiśmy
je jadąc. Zatrzymaliśmy się może góra dwa razy, przy stoiskach z wyrobami
indiańskimi. Ten dzień był w zasadzie ostatnim dniem, kiedy można było jeszcze
myśleć o kupowaniu pamiątek, a kilka prezentów jeszcze musieliśmy dokupić. Ciężko było wybrać coś odpowiedniego. To co
nam się podobało było jednocześnie zbyt drogie. Tak więc na przydrożnych
straganach zakupów nie zrobiliśmy. Tuż przed Monument Valley natknęliśmy się na
Indian Market. Trzy lata wcześniej, albo ten market jeszcze nie powstał, albo nie
został przez nas zauważony. To taki ciąg kilkudziesięciu sklepików z wyrobami
indiańskimi. Fajne miejsce. Mnóstwo pięknych wyrobów – tanich, drogich i bardzo
drogich. No i coś tam i my kupiliśmy. Między innymi kolejnego ładnego i
niedrogiego Kaczyna. To jeszcze nie był
teren parku, ale widoki były już niezwykle interesujące.
Tym razem nasza karta wstępu do parków narodowych była nieważna, bo
parkiem "Monument Valley Navajo Tribal Park" zarządzają
Indianie Navajo i to oni pobierają opłaty. W odróżnieniu od parków narodowych,
opłata jest od osoby, a nie od samochodu. Parking jest przy Visitor Center,
gdzie jest też bardzo duży sklep i sławny hotel. Nazywa się on „View Hotel” i zapewnia
wspaniałe widoki na dolinę. Niestety troszkę kosztuje. W sezonie trzeba za
pokój zapłacić co najmniej 250 $ za jedną noc. Ale to nie było nasze
zmartwienie. My tutaj nie nocowaliśmy.
Podjęliśmy jeszcze jedną próbę znalezienia jakiejś jeepowej wycieczki po
dolinie z indiańskim przewodnikiem, ale ceny były jednak nie do przyjęcia. 75 $ od osoby za 1,5 godzinną wycieczkę. Bez
sensu. Pewnie pojechalibyśmy za trochę mniej, po większych negocjacjach, ale to
i tak byłoby to bez sensu. Więc poszliśmy pieszo. Widzieliśmy przecież, że jest
ścieżka dookoła jednej z najczęściej fotografowanych gór. Szlak ten jest pokazany na zamieszczonej
wcześniej mapie, a skała nazywa się West Mitten Butte. Trudno te angielskie
słowa zgrabnie przetłumaczyć. West to zachodni. To dla odróżnienia, bo jest też
skała wschodnia. Butte to ostaniec z płaskim wierzchołkiem. A Mitten to
rękawiczka z jednym palcem. Nazwa pasuje. Poniżej najczęściej fotografowany
widok w Monument Valley w turystką z Łodzi na pierwszym planie. Trzy samotne dziwne góry. Ta którą zamierzaliśmy
obejść jest po lewej stronie.
Te trzy skały widoczne na zdjęciu powyżej są na milionach fotografii. Każdy kto jest w
Monument Valley i robi zdjęcia robi też i takie właśnie. Bo jest to niezwykle
malowniczy widok.
Całej ścieżki nie przeszliśmy
co prawda, ale może z 5 km się uskładało.
Ale taka wędrówka to jest dopiero coś. 35 stopni w cieniu, pełne słońce
świecące prawie z samej góry, czerwony piasek, zielone rośliny, ostrzeżenia
przed skorpionami, grzechotnikami i innymi potworami. I zamiast twardej ścieżki
sypki piasek. I zamiast równego poziomu ciągle trzeba iść w górę i w dół. Ja to
może bym i tę górę obszedł dookoła, ale Agnieszka się popsuła i odmówiła
posłuszeństwa. Nie miała siły iść. Trudno było też znaleźć kompromis, bo nie
chciała zostać w cieniu i czekać. Mówiła, że ja głupi jestem, zabłądzę gdzieś,
albo zje mnie grzechotnik i nikt mi nie pomoże. Faktycznie nikt tą ścieżką nie
szedł. Nie była ona zbyt popularna. W końcu doszliśmy do porozumienia, że ona
zostanie z lornetką w cieniu, a ja pójdę na tyle blisko, że mnie będzie można
śledzić. Poniżej zdjęcie, na którym żona stawia twarde warunki.

Fajna to była przygoda.
Sympatyczny jest taki bezpośredni kontakt z Monument Valley. Można zrozumieć
dlaczego kiedyś za kradzież konia karano śmiercią. Bez konia w takich warunkach
za daleko się nie zawędruje.
Zdjęcie poniżej
dobrze to chyba ilustruje. Skały na zdjęciach nie wyglądają na kolosy, ale tak
naprawdę nie są wcale małe i obejście ich jest pewnym wyzwaniem. Wysokość
względna tych skał wynosi około 300 metrów.
Pod krzaczkiem widocznym poniżej żona założyła obóz a ja poszedłem dalej. Melodia, którą słyszeliśmy w wykonaniu indiańskich przewodników i turystów była wpadająca w ucho, więc gdy pod lornetkowym nadzorem żony zacząłem samotną wędrówkę, śpiewałem sobie cały czas to indiańskie „heja heja ho”. Czułem się jak prawdziwy Indianin. Upał był niesamowity, ale co to dla Indianina. Obszedłbym „Mitten Butte” bez problemu, no ale przecież obiecałem nie znikać z pola widzenia. Musiałem zawrócić. O na kolejnym zdjęciu „Mitten Butte” w pełnej krasie.
Żałowaliśmy trochę, że nie mogliśmy pojeździć pomiędzy skałami
samochodem. Bo trasa samochodowa jest niezwykle atrakcyjna. Ale wycieczka
piesza miała w sobie tyle uroku, że po wizycie w Monument Valley byliśmy
całkowicie ukontentowani. Trasa samochodowa to łącznie 27 km, po piaszczystej,
pylistej drodze. Jest to też droga mocno pofałdowana. Trzy lata wcześniej baliśmy się pojechać tą drogą, bo nie
byliśmy pewni, czy nasz samochód nie ma za małych kółek, czy nie zawiśniemy
gdzieś na nierównościach, czy się nie zagrzebiemy. Ale dobra kobieta w sklepie
nas uspokoiła, że spokojnie można jechać, bo każdy samochód osobowy bez trudu
przejedzie. To i pojechaliśmy. I wróciliśmy zachwyceni. Wtedy z Monument Valley
wywieźliśmy jeszcze wspomnienie sympatycznego spotkania z Krystyną, Polką
mieszkającą w San Francisco. I był to jeden z niezwykłych, pozornie
nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności. Bo Krystyna zrobiła zdjęcie, na którym
się znaleźliśmy. Przesłała zdjęcie swojej przyjaciółce mieszkającej w Stanach.
Ona przesłała to zdjęcie do swoich krewnych w Łodzi, a ci krewni z Łodzi to
byli nasi znajomi, którzy przesłali zdjęcie do nas, z adnotacją, że świat jest
jednak bardzo mały. No rzeczywiście jest.
Trasa dostępna dla turystów indywidualnych nie obejmuje całego parku.
Dalej można zapuszczać się tylko z indiańskimi przewodnikami. Możliwości
wycieczek jest bardzo dużo – od półtoragodzinnych do całodniowych. Są i
wycieczki nocne. Są specjalne eskapady fotograficzne. Mając bardzo dużo
pieniędzy i bardzo dużo czasu warto byłoby zamieszkać sobie w „View Hote”l i
spędzić tam co najmniej ze trzy dni zwiedzając dolinę na wszelkie możliwe
sposoby pieszo, samochodowo i konno oczywiście, żeby poczuć się jak John Wayne.
Niestety to nie my, tylko nasi znajomi Ilona i Paweł na zdjęciu sprzed 7 już lat.
Myślałem troszkę, żeby i czegoś takiego spróbować, ale tak bez przygotowania,
to by zapewne nie wyszło. Zresztą do koni nigdy mnie nie ciągnęło. Konie są za
duże trochę i podobno kopnąć lubią.
I kolejne zdjęcia z mojej i naszej wycieczki - wycieczki pieszej.
Te zdjęcia poniżej dobrze ilustrują jak się może czuć w takim otoczeniu samotny wędrowiec bez konia w upale. Ciężko takiemu wędrowcowi.
Wędrując w
ogromnym upale czułem że jest gorąco, ale jakiegoś szczególnego dyskomfortu z
tego powodu nie czułem. Za to po powrocie do Visitor Center i po wejściu do
klimatyzowanego sklepu z pięknymi indiańskimi wyrobami, spociłem się jak jakaś
świnka. A oblizanie warg było jak
lizanie soli. Coś niesamowitego.
Oczywiście sporo czasu
spędziliśmy w sklepie z pamiątkami. Był to wyjątkowo dobrze zaopatrzony sklep.
Wybór był wyjątkowy. Ostatni prezent była dla mojego szwagra Jana. Ale ostatni
będą pierwszymi. Dostał gwiazdę szeryfa z Monument Valley z jego własnym
imieniem. Teraz pewnie każdy mu
zazdrości.
A poniżej jeszcze kilka zdjęć zrobionych z tarasu hotelu, gdzie jest też sklep i Visitor Center.
A potem, jak już
napisałem wcześniej, podjęliśmy decyzję, że już nigdzie nie będziemy zbaczać
tylko pędzimy do Moab, żeby przygotować się do następnych dwóch dni. Trasa była
pusta i piękna. Pierwszą miejscowością po drodze była osada – miasteczko
Mexican Hat. Ta nazwa wzięła się od nazwy specyficznej skały, górującej nad
osadą, w kształcie meksykańskiego kapelusza. Ale osada wyjątkowo marna, jak
zresztą wszystkie osady w tym rejonie. To bardziej baraki niż domy, bez
ogrodzeń, bez ogródków przydomowych, nieładne.
Zresztą najlepiej spojrzeć na zdjęcie.
A po drodze było wiele pięknych miejsc, w tym dosyć atrakcyjny łuk skalny,
W Moab przywitał
nas hotel, w którym już nocowaliśmy trzy lata wcześniej, więc nie mógł nas
niczym zaskoczyć. Po krótkim wypoczynku pojechaliśmy jeszcze na zakupy oraz
sprawdzić gdzie jest wypożyczalnia jeepów, żeby następnego dnia nie tracić już czasu.
Zasypiając trudno było nie myśleć o tym,
co tez nas czeka w krainie kanionów. Troszkę się tej wycieczki jednak
obawiałem.
I nie tylko
Dobiega połowa
2017 roku. Najkrótszy dzień roku już za nami, zaczęły się wakacje, ale dla nas
ten rok nie zapowiada się pod tym względem ciekawie. Tym razem naszych dalekich
podróży nie będzie. Za to za miesiąc będziemy się denerwować rejsem Marty,
która postanowiła popłynąć na Grenlandię. Taka ekstremalna jachtowa wycieczka. Jacht
duży, załoga dosyć liczna ale przecież to rejs na koniec świata do krainy lodu,
gór lodowych i białych niedźwiedzi. Żeby chociaż tam były pingwiny –
najbardziej wytworne ptaki na planecie, ale przecież tam ich akurat nie ma. Więc
nie podoba nam się ten pomysł. Ale cóż możemy zrobić. Oby tylko nie było
sztormów to jakoś będzie. Tylko ciekawe czym tam będzie się żywić. Tam zapewne sklepów
nie ma. Mam nadzieję, że przywiezie ciekawe zdjęcia.
Z innych rzeczy dotyczących
Marty wspomnieć należy o jej nowym hobby, czyli ceramice. Robi różne różności z
gliny, wypala, maluje tlenkami i wychodzą z tego całkiem fajne rzeczy – różne ptaszki,
żaby, dzbanki, kafle i tym podobne cuda. Może się zgłosić jako artystka ludowa
na imprezę „barwy jesieni” w Łęczycy. Coś tam na pewno by sprzedała. Teraz robi piękny garnek na miód dla cioci Marty, która niedługo skończy 100 lat. Poniżej kilka zdjęć jej wyrobów.
Pszczoły
obudziły się po przedłużającej się zimie i zaczęły intensywnie pracować. Próbowałem
zrobić im trochę zdjęć, ale nie chciały pozować. Co więcej odganiały mnie od
ula, atakując z nieprzyjemnym bzyczeniem, ale jakieś tam zdjęcia pracujących
pszczół powstały.
Maj i czerwiec 2017
roku to czas, kiedy po ponad dziesięciu latach odnawiamy nasze mieszkanie.
Oznacza to liczne niewygody, bałagan, ciasnotę, ale efekt jest jak najbardziej
pozytywny. Jeszcze troszkę a będzie upragniony koniec. Pies w nowym otoczeniu
prezentuje się jeszcze ładniej.
Kot woli pokój
swojej starszej pani i ulubiony fotel.
A i pies w tym pokoju
czuje się bardzo dobrze, zwłaszcza w porze śniadaniowej, kiedy to tworzy się bardzo
sympatyczna spółka.
A diabełki,
aniołki i postacie z naszych obrazów malowanych na szkle, które przywoziliśmy
kilkanaście lat temu, przy okazji tatrzańskich wakacji obserwują nowe otoczenie
z dużym zainteresowaniem.
W polityce
normalnie, PiS rządzi, opozycja jest w opozycji, a chciałaby odwrotnie. Oglądając
TVN i TVP widzimy dwa różne światy. Obydwa prawdziwe ale niekompletne. Uchodźcy
uchodzą, terroryści atakują – normalka.
A przyrodzie co
roku też to samo, ale zawsze na zdjęciach co innego udaje się uchwycić
najlepiej. A ponieważ ostatnio robię sporo zdjęć, to i na koniec się nimi
podzielę. Czyli poniżej druga połowa wiosny 2017 w mim obiektywie.
I tyle na dzisiaj.